Od biegu zwanego Rzeźniczek (mały Rzeźnik) minęło już trochę czasu, ale nie na tyle dużo, by nie móc powspominać. Kilka słów o tym biegu jest także ważne z tego względu, że zawody w tym roku miały dopiero swoją drugą edycję.
I jak na drugą edycję trzeba przyznać, że bieg odniósł frekwencyjny sukces. W I Rzeźniczku wystartowało 27 osób. W drugiej edycji, 1 czerwca 2013 roku, było już 140 osób na starcie. Bieg ukończyło 137 zawodników.
Dla mnie Rzeźniczek zaczął się obserwacją Biegu Rzeźnika, gdzie trasa jest trudna, długa, a zawodnicy doświadczeni. Obawiałam się więc, że nasze rzeźniczkowe 26 kilometry może zostać potraktowane z nieco mniejszą uwagą, a i chwalić się nie będzie za specjalnie czym z taką konkurencją :) Obawy tym bardziej uzasadnione, że był to mój pierwszy start w górskich warunkach, pierwszy raz w Bieszczadach i pierwszy raz na takim dystansie – przed biegiem maksymalny dystans jaki miałam przyjemność przebiec to 22 kilometry. Wyzwanie, przygoda i satysfakcja po ukończeniu biegu były więc gwarantowane.
Dzień przed biegiem odebrałam pakiet startowy, a w nim: numer startowy, torby na rzeczy, mapa, najnowsza płyta grupy Wiewórka na Drzewie, płyta z ćwiczeniami od Ortoreh oraz biegowa koszulka termoaktywna.
Bieg zaczął się oficjalnie o godzinie 8:00 startem honorowym w Cisnej – pobiegliśmy lekko i ochoczo kilkadziesiąt metrów do czekającej na nas Kolejki Leśnej, która miała nas zawieźć na start ostry do Balnicy. Jazda trwała około 45 minut, pomimo rozdawanych folii NRC, zdążyłam w tym czasie nieźle zmarznąć. W ostatnim wagonie kolejki atmosferę podgrzewała niezawodna Wiewiórka Na Drzewie – nie zabrakło takich szlagierów jak „Wsiąść do pociągu byle jakiego”…
Tu warto też zaznaczyć, że można było wziąć ze sobą cieplejsze okrycie, a na starcie w Balnicy oddać je organizatorom.
Gdy tylko kolejka się zatrzymała, było jeszcze kilka minut na przygotowanie się do startu. Wreszcie wszyscy już stawili się na umownej mecie, odczytano listę obecności i ruszyliśmy na trasę Rzeźniczka. Pogoda była właściwie komfortowa, zachmurzone niebo groziło deszczem, ale ostatecznie skończyło się tylko na strachu. Na trasie towarzyszył nam lekki wiaterek, temperatura około 20 stopni, jedynie na szczytach pojawiały się wilgotne i zimne masy powietrza.
Wcześniejsza wnikliwa analiza mapy była właściwie zbyteczna, jeśli chodzi o trasę – najpierw niebieskim szlakiem granicznym na Okrąglik (1101 m n.p.m.), a potem czerwonym szlakiem na północ zbieg do Cisnej. Wyglądało prosto.
Początek prowadził jarami pełnymi błota i wody, przez co grupa z którą wystartowałam bardziej szła niż biegła, a i ja nie chciałam popełnić błędu zbyt ostrego startu. Z perspektywy czasu już wiem, że było za wolno i właśnie na tym odcinku można było nieco bardziej poszaleć, a przede wszystkim nie bać się wody i błota – przed tym się nie ucieknie na bieszczadzkiej trasie ;)
Wkrótce potem zaczęły się długie podejścia – moje pierwsze długie podejścia. Ostrzegana przed biegiem przez bardziej doświadczonych biegaczy, że podejścia to nie podbiegi i trzeba je iść – posłusznie i rytmicznie wdrapywałam się na górę.
Gdy tylko czułam pragnienie popijałam wodę z camelbaka, a co około 5 kilometrów konsumowałam jakieś łakocie. Ten system nawadniająco-odżywiający się sprawdził – do samego końca biegu czułam się w miarę komfortowo (jak na 26 kilometrów).
Wyzwaniem okazały się długie i kręte zbiegi (moje pierwsze długie zbiegi), co do których wiedziałam z teorii, że trzeba je pokonywać szybko, ale nie wiedziałam przy jakiej prędkości zacznę tracić kontrolę nad techniką biegu, co mogłoby przełożyć się na skręcenie kostki, czy upadek. To był właśnie ten moment, podczas którego musiałam się tego nauczyć. Udało się bez kontuzji, z kilkoma zachwianiami równowagi.
Na Przełęczy nad Roztokami (około 14 kilometr trasy) czekała na nas woda, izotoniki i listy na których zapisano nasze czasy – byłam tam około 70.
Po minucie, czy dwóch postoju ruszyłam dalej. Przede mną było zdobycie Okrąglika, a potem kolejnych bieszczadzkich szczytów: Jasła i Szczawnika. Przede wszystkim jednak chciałam dogonić dziewczynę, której od kilku kilometrów się trzymałam.
Po kilku minutach udało się, a po kolejnych okazało się, że mam siłę żeby ją wyprzedzić. Od tego momentu tak już właściwie było. Poczułam wiatr w żaglach i biegłam w miarę lekko dziwiąc się sama sobie, że mijam kolejne osoby.
Po zdobyciu Okraglika i uprzejmym skierowaniu mnie przez kolegę-biegacza na właściwy szlak koloru czerwonego, trasa zaskakiwała mnie coraz bardziej. Pomimo, że studiowałam mapę liczyłam, że słowa organizatorów o tym, że potem to już tylko „zbieg do Cisnej” oznaczają… zbieg do Cisnej. W pewnym momencie założyłam nawet, że uda mi się złamać 3h30 minut, ale szybko okazało się, że moje szacunki z biegania „po płaskim” nijak się mają do górskiego biegu. Czas mijał bardzo szybko, a kolejne kilometry trasy dużo wolniej. Raz pod górkę, raz z górki – raz biegnę, raz idę.
Ostatnie kilometry po bardzo błotnistej trasie starałam się już biec najszybciej jak mogłam (co nie oznacza oczywiście: szybko). Wreszcie usłyszałam bębny, kibicujących ludzi, pojawiły się tory kolejki i ostatnia prosta po asfalcie na metę. Udało się, przeżyłam to. I serdecznie polecam!
Rzeźniczek jest jednocześnie na tyle długi i na tyle krótki, by doskonale nadać się na pierwsze próby w górskim bieganiu. Trasa jest ciekawa, wymagająca i bardzo różnorodna – dzięki temu zadowoli także wytrawnych biegaczy. Trzeba się do niej przygotować zarówno pod względem kondycyjnym, jak i sprzętowym, ale nie ma się też czego bać.
Na metę wbiegłam z czasem 03:37:52 zajmując ostatecznie 40 miejsce w klasyfikacji generalnej i 5 wśród kobiet. W głowie pojawia się myśl, że w przyszłym roku ten czas trzeba poprawić, zaraz jednak pojawia się druga – a może by wystartować w Biegu Rzeźnika?
Aneta Żukowska
Comments 2