Są takie związki, w których obie osoby interesują się dokładnie tym samym. Sprawa wtedy jest dosyć prosta: można wspólnie robić to, co się kocha. Spędzając razem czas można rozwijać swoją pasję. Wiadomo – we dwójkę zawsze raźniej. Tak, są takie związki. Mój związek taki nie jest. Mój Luby ma zupełnie inne zainteresowania niż ja. Ja wolę czytać książki – on woli chodzić po górach. Wolałabym spędzać zimne dni pod kocem – a On na jakimś szczycie. Ja wolę odpoczywać w domu – a on na zewnątrz. A wiecie co jest podstawą udanego związku? Równowaga. W ramach zachowania równowagi staramy razem robić wszystkie te rzeczy, którymi się interesujemy. Dbam o rozwój intelektualny swojego Ukochanego, podsuwając mu książki, które mi się spodobały, a on (z sukcesami) próbuje wpoić mi ideę wycieczek górskich i ruszania się. Właśnie dlatego zeszłego lata zaplanował wypad do Ojcowskiego Parku Narodowego. Nie przewidział jednak jednej rzeczy: tego, że bardzo szybko zrobi się ciemno…
Dzień naszej wycieczki nie różnił się praktycznie niczym od innych dni. Pogoda dopisywała; było dosyć ciepło, świeciło słońce. Jedyną rzeczą, która mnie męczyła, było lekkie zmęczenie – wspomnienie po spotkaniu się ze znajomymi poprzedniego dnia. Miałam jednak (w odróżnieniu od swojego Lubego, który musiał wstać do pracy) możliwość wyspania się, z czego skwapliwie skorzystałam. Podobno na kaca najlepiej działa ruch – dlatego też (niezbyt chętnie) zgodziłam się na wycieczkę. Nasz plan zakładał spacer po terenie Ojcowskiego Parku Narodowego. I myślę, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że wystartowaliśmy z pewnym opóźnieniem…
Opóźnienie to związane było z przede wszystkim wzmożonym ruchem samochodowym na terenie samego Krakowa i problemem z dojazdem na parking Ojcowa. Nasze trudy jednak się opłaciły – na parkingu przywitał nas mały czarny kotek, który był spragniony pieszczot, ale chyba także kiełbaski.
Weszliśmy na teren Ojcowa. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, były skały. Duże skały. Średnie skały. Małe skały. Skały w mchu. Skały bez mchu. Skały z dziurkami. Skały bez dziurek. Strome skały. Białe skały. Zniszczone skały. Mój Luby wyglądał tak jak powinna wyglądać każda osoba zainteresowana wspinaczką w Ojcowie: oczy mu się świeciły, uśmiech nie schodził mu z twarzy i cały czas zastanawiał się nad tym, dlaczego nie wolno się tam wspinać.
Jeśli mam być szczera, nie do końca podzielałam jego zachwyt. Szczególnie, kiedy za każdym zakrętem znajdowało się jeszcze więcej skał i drzew. Dla mnie był to (nie boję się użyć tego stwierdzenia) dosyć monotonny krajobraz. Dopiero kiedy wśród skał i drzew zaczęły pojawiać się domki wyglądające jakby rodem wyjęte z poprzedniej epoki, zaczęłam się interesować tym, co widzę. Skały, drzewa, domki- wszystko to sprawiało iddyliczne wrażenie; czas się tam chyba zatrzymał. Nie do wyobrażenia sobie był fakt, że kilkanaście kilometrów dalej znajduje się Kraków, razem z jego hałasem, bieganiną i smogiem.
Wreszcie za któregoś zakrętu z rzędu zawuażyliśmy pewien zamek. Zamek, który został wzniesiony przez króla, który zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Zamek ten został wzniesiony w XV wieku i miał być warownią. Okazało się jednak, że swoje najlepsze czasy budowla ta ma dawno za sobą, skoro udało nam się wejść na jego teren. Przez zamkniętą bramę. Po murach. Na szczęście obyło się bez ofiar.
Myślałam, że zdobycie zamku będzie zdecydowanie największą atrakcją naszego spaceru. Podobo szczęśliwi czasu nie liczą; a my chyba zapomnieliśmy o tym, że czas nieubłagalnie upływa. Zaczęło się ściemniać. Las robił się coraz głośniejszy; słońce zaczęło zachodzić.
Na początku mi się to nawet podobało. Taki półmrok nadał całemu Parku niepowtarzalnego uroku. Ale z każdym naszym krokiem robiło się coraz ciemniej,a szlak wydawał się nie kończyć.
Są takie chwile, w których związek dwóch ludzi wisi na włosku. Do końca nie jestem pewna, kiedy zaczęłam myśleć o tym, żeby zabić swojego Ukochanego. Czy było to wtedy, kiedy za każdym razem, kiedy pytałam się „Daleko jeszcze?”, a on odpowiadał, że nie? Czy było to wtedy, kiedy zrobiło się tak ciemno, że nie widziałam swojej ręki, gdy wyciągnęłam ją przed siebie? Czy było to wtedy, kiedy prawie po kostki wlazłam do błota?
Są takie chwile, kiedy człowiek myśli, że umrze ze strachu. Taka chwila dopiero była przed nami. A ściślej mówiąc: przede mną. Szliśmy, szliśmy już bardzo długo. Nogi mnie już strasznie bolały, sapałam jak lokomotywa, a za to mój Ukochany zdawał się czerpać ogromną radość z naszego nocnego spaceru. Byłam na niego zła; wydawało mi się, że to jego wina, że słońce zaszło tak szybko i że naszą wycieczkę musimy kontynuować po ciemku. Byłam na niego jeszcze bardziej zła, kiedy namawiał mnie do rozmowy, a ja skupiałam się z całych sił tylko po to, żeby iść coraz szybciej. Przechodziliśmy właśnie obok strumyka, kiedy usłyszeliśmy, że coś porusza się obok nas. Było to coś dużego. Wyobraźnia zaczęła podpowiadać mi, że to niedźwiedź. Że już koniec. Że za chwilę staniemy się głównymi daniami w kolacji tego zwierzaka. Prawda jednak była nieco inna.
Mój Dzielny Mężczyzna, w którym obudziły się pierwotne instynkty, postanowił wziąć naszą jedyną latarkę i poświecić dokładnie w tym miejscu, z którego dochodziły dziwne odgłosy. Z duszą na ramieniu, podniósł latarkę i … poświecił Panu Dzikowi prosto w oczy. Nie wiem, co było straszniejsze – krzyk mojego Lubego czy przeraźliwe chrumknięcie Pana Dzika. Wiem jedno – jeszcze nigdy w życiu nie biegłam tak szybko. I nigdy wcześniej ani później nie biegł za mną Ukochany, a za nim – dzik…
Człowiek uczy się najwięcej poza czterema bezpiecznymi ścianami własnego domu. Żadne książki nie są w stanie zastąpić takich doświadczeń. Mam nadzieję, że Pan Dzik nie przestraszył się za bardzo. Dzięki niemu dowiedziałam się, że mogę bardzo szybko biegać. A mój Luby dowiedział się, że może wymagać ode mnie jeszcze więcej, jeżeli chodzi o kwestie wspinaczki i wędrowania po górach.
Iga Bunalska