Było zimno. Przerażająco zimno. Słyszałem już kilka dni w temu w radiu, że temperatury mają spaść do ekstremalnych wartości, ale nie przejąłem się tym. W zasadzie nigdy się tym nie przejmuje. Koncepcja spędzenia wolnego tygodnia przemierzając górskie ścieżki zawsze wygrywała z ciepłym wieczorem spędzonym przed telewizorem. Teraz, tydzień później, osamotniony, wieczorem, na stokach Babiej Góry przyszło mi szukać schronienia. Niegdyś porośnięte pięknymi i starymi iglakami, teraz wyglądały zgoła inaczej. Martwe, powalone i smutne. Zmiany klimatyczne, które nawiedziły również i Polskę spowodowały, że na las było tutaj zwyczajnie za zimno. Drzewa obumierały, powalone pnie siały spustoszenie wśród ostatnich, najbardziej wytrzymałych łamiąc je, niczym zapałki.
Dziesięć lat temu zaczął się nowy okres w historii Europy. Prąd zatokowy zwany też Golfsztromem, który dostarczał ciepłe masy powietrza znad zatoki meksykańskiej, zanikł całkowicie. Temperatury spadły gwałtownie, ludzie w większości wycofali się na niziny, skupili się w większe osiedla ludzkie chcąc przetrwać. Miało to też swoje dobre strony – góry były wolne od turystów, komercjalizmu, były dzikie i niedostępne jak niegdyś, setki lat temu. Przyroda również zareagowała błyskawicznie. W miejsce dawnych, kwitnących łąk zaczęła pojawiać się roślinność tundrowa, świerki wycofały się na niższe wysokości, zwierzęta na powrót zasiedliły góry. Niektórzy mogliby powiedzieć, że krajobraz stał się bardziej monotonny, przewidywalny, ale było w nim również i piękno, jakiego nie spotykało się wcześniej.
Na szczęście schronisko w Markowych Szczawinach stało niezmienne, niewzruszone niskimi temperaturami. Puste, opuszczone kilka lat temu, ale zapewniające dach nad głową i schronienie przed wiatrem. Resztę ciepła zapewnił gruby śpiwór puchowy, przygotowany specjalnie na tą okazję. Nocowanie pod dachem miało jeszcze jedną zaletę – ochronę przed dzikimi zwierzętami, głównie wilkami i niedźwiedziami, które na powrót zasiedliły rejony Babiej Góry. Początkowo zachęcone wycofaniem się człowieka, teraz niestety pozbawione pokarmu stały się agresywne. W dzień nigdy nie były problemem, natomiast w nocy bardzo często podkradały się do obozowiska i atakowały znienacka licząc na łatwą zdobycz. Rozłożyłem się w sali jadalnej. Miałem trochę czasu na przegląd ekwipunku: raki, kijki trekkingowe, czekan – granica wiecznego śniegu leży teraz znacznie, znacznie niżej. Już na wysokości 1500m śnieg nigdy nie ulega stopieniu, chcąc iść percią akademików w niektórych miejscach wymagany jest sprzęt wysokogórski. Dodatkowo zawsze należy być przygotowanym na burze śnieżne na szczycie – w takich okolicznościach dwa lata temu zginęło na szczycie dwóch moich znajomych.
Noc w pustych ścianach schroniska minęła spokojnie, nie licząc bliskich jak i odległych skomleń i wycia wilków. W nocy temperatura spadła do minus dziesięciu stopni, przynajmniej jeżeli ufać staremu, podniszczonemu termometrowi zawieszonemu w dawnej jadalni. Wyjrzałem przez brudne, zapajęczone okno – cała okolica była pokryta cieniutką warstwą śniegu. Jest raptem wrzesień! Gdy nadejdzie zima temperatury będą iście syberyjskie, cała okolica zostanie przykryta grubą warstwą puchu, która będzie utrzymywać się aż do późnego maja, dając naturze tylko raptem dwa-trzy miesiące na letnie życie.
Wychodzę ze schroniska i kieruje się dawnym pomarańczowym szlakiem na Perć Akademików. Po drodze, tuż obok budynku spotykam odciśnięte głęboko w ziemi tropy niedźwiedzia – był tutaj w nocy, świadomy obecności człowieka. Nie zastanawiając się długo ruszam szybko dalej. Na większe wysokości niedźwiedzie już się nie zapuszczają, a spotkanie z nimi w lesie w obecnych warunkach mogło skończyć się źle – pozbawione pożywienia oceniały przydatność wszystkiego i wszystkich. Podejście Percią Akademików jest zdecydowanie trudniejsze niż było dawniej. Kilka lat temu lawina kamienna z uwolnionej przez rośliny ziemi zasypała i zniszczyła sporą część szlaku. Dawny szlak zniknął pod gruzami, wchodząc na górę należało się kierować własnym instynktem. Trzysta metrów wyżej napotykam stałą pokrywę śnieżną. Brnąc w śniegu mozolnie przesuwam się do góry, odgarniając z drogi starą roślinność za pomocą kijków. Po ponad trzygodzinnej wędrówce docieram do miejsca, gdzie niegdyś łańcuchy ubezpieczały szlak, tutaj z pomocą przychodzi mi czekan wzięty specjalnie na tą okazję. Skały skute lodem i zmarzniętym śniegiem mogłyby okazać się bez niego nie do pokonania. Dalej idzie już znacznie prościej. Po półgodzinnej wędrówce staję na szczycie. Widoki są zniewalające. W promieniu kilkunastu kilometrów nie zachowało się żadne miasto, widać jak wokół dawnych osad zaczynają wyrastać lasy. Jeszcze dziesięć, góra dwadzieścia lat, a cały obszar zarośnie, ponownie stwarzając doskonałe warunki bytowania dla zwierząt. Powietrze wolne od wszelkich zanieczyszczeń stwarza warunki do obserwacji nawet odległych miast. Widać Kraków, widać dawny Górnośląski Okręg Przemysłowy – niestety nad nimi ciężki smog powstający z nadmiernego ogrzewania. Tereny bardziej dzikie, niedostępne mają znacznie lepszą jakość powietrza niż dziesięć lat temu, okupione zwiększonym zanieczyszczeniem w dużych skupiskach ludzkich. Podziwiając widoki nie kontrolowałem upływu czasu.
Pogoda niestety nie mogła być za dobra cały czas. Od zachodu suną ku mnie ciężkie, czarne chmury, rychło zapowiadające burzę śnieżną. Zabieram swój rozrzucony ekwipunek i czym prędzej ruszam na przełęcz, stąpając od czasu do czasu na wystające ze śniegu, martwe już kosodrzewiny. Od strony wschodniej pokrywa śnieżna jest znacznie uboższa, bardzo szybko odsłania półmartwe połacie kosówki. Nie udaje mi się jednak zejść dostatecznie nisko, żeby schować się przed burzą. Pogoda zmienia się diametralnie, w ułamku sekundy. Wiatr przed chwilą słaby teraz świszczy w uszach kładąc roślinność, pozbawiając mnie równowagi. Po nim przyszły bardzo szybko opady śniegu, widoczność w przeciągu chwili spada do kilku metrów. Nie mogę się jednak zatrzymać, przeczekać. Dopóki mam siłę muszę iść dalej. Burze śnieżne w Beskidach mogły trwać do kilku godzin, podczas których spadało do dwóch metrów śniegu grzebiąc całkowicie wszystko, co przetrwało huraganowe wiatry i niskie temperatury. Czym prędzej należało zejść niżej. Brnę dalej powoli, krok po kroku. Na szczęście prawdopodobieństwo zabłądzenia jest niskie – drogę wyznacza mi stary czerwony szlak turystyczny. Mróz połączony z silnym wiatrem daje o sobie znać znacznie szybciej niż bym chciał. Jestem wychłodzony. Próbuję rekompensować to idąc szybciej, bardziej się rozgrzewając, ale niewiele to pomaga. Po godzinie wycieńczony chowam się w kosodrzewinie, mocno już zasypanej śniegiem. Nie jest to schronienie idealne, ale zapewnia przynajmniej częściową ochronę przed wiatrem. Mijają kolejne minuty, wyciągam z plecaka ciepłą herbatę, folię NRC, otulam się nim mając nadzieję, że burza zaraz przejdzie.
Tym razem mi się upiekło. Wiatr powoli zaczyna słabnąć, śnieg pada już łagodnie. Zregenerowawszy siły ciepłą herbatą i tabliczką czekolady wychodzę z zaspy, sunę dalej przez świeży puch. Granica lasu jest już bardzo blisko. Jeszcze kilka kilometrów… Oglądam się na zachód – burza śnieżna, którą udało mi się przetrwać sieje teraz spustoszenie na Markowych Szczawinach. Po trzydziestu minutach docieram do lasu. Nadal jest mi zimno, nie wieje jednak przeraźliwie mroźny wiatr. Do przełęczy krowiarki gdzie czekał na mnie umówiony transport zostały mi jeszcze dwie godziny drogi. Ucieszony perspektywą nocy spędzonej w ciepłym pomieszczeniu ruszam raźno przed siebie. Niewiele później zauważam zdyszanych turystów biegnących na szczyt. Zatrzymują się, proszą o pomoc. Okazało się, że wyruszyli na pomoc swojemu koledze, który jeszcze trzy godziny temu kontaktował się z nimi przez telefon satelitarny, wzywając pomocy. Dokładnie w tym samym czasie i miejscu gdzie ja byłem! Został zaatakowany przez wilki niedaleko szczytu. Pozbawiony całości ekwipunku oprócz telefonu, jedzenia i wody pitnej zastał burzę śnieżną. Burza przerwała niestety łączność, teraz telefon nie odpowiada. Nie zastanawiając się długo ruszam wraz z dwójką towarzyszy z powrotem na górę. Mamy namioty, mamy śpiwory, w najgorszym przypadku będziemy mogli spędzić noc w martwej kosodrzewinie, kontynuując poszukiwania rano.
Przydałby się GOPR – myślę, niestety służby ratownicze nie funkcjonują od ośmiu lat. Chodzenie po górach jest nie zalecane przez władze, wręcz zabronione. Każdy wyjście w góry oznacza wzięcie pełnej odpowiedzialności za własne zdrowie i życie. Możliwości ratunku można upatrywać tylko we własnych przyjaciołach, albo jak teraz w przypadkowych podróżnych i ślepemu szczęściu. Wejście na szczyt zabiera nam trzy godziny, po drodze szukaliśmy jakichkolwiek śladów, które mogłyby wskazywać na miejsce pobytu zaginionego, ale niestety bezskutecznie. Zmierzcha. Rozbijamy się na noc. Ignorując wszelkie zasady bezpiecznego zachowania i obozowania w terenie opanowanym przez wilki i niedźwiedzie jemy posiłki w namiocie. Noc jest łagodna, gwieździsta i mroźna. Budząc się z pierwszym brzaskiem zwijamy namioty i docieramy na szczyt. Po krótkich poszukiwaniach znajdujemy ślady. Rozdarty plecak, rozrzucone i nadgryzione jedzenie oraz kilkadziesiąt metrów dalej telefon satelitarny. Nie zajmuje nam długo odnalezienie kolejnych wskazówek. Znajdujemy na wpół zmarzniętego, ale wciąż przytomnego turystę, zakopanego w jamie śnieżnej. To, że przetrwał noc było cudem, ale czyż nie można tego oczekiwać od gór?
Dawid Kłobusek