Stosuje praktyki przyczyniające się do poprawy jakości gleby i tym samym daje przykład, jak w zrównoważony sposób gospodarować zasobami naturalnymi. Patryk Kokociński stworzył system zastawek na rowach melioracyjnych, dzięki czemu retencjonuje wody opadowe w trzech wsiach województwa wielkopolskiego. W celu przywrócenia krajobrazu regularnie tworzy zadrzewienia śródpolne, łąki i oczka wodne. Jest laureatem pierwszego miejsca w konkursie WWF na Rolnika Roku regionu Morza Bałtyckiego 2021. Z pasją opowiada o tym, co należy robić, by żyć w zgodzie z naturą.
***
Zuzanna Kozerska: Czym dla ciebie jest rolnictwo?
Patryk Kokociński: Jednym z głównych problemów współczesnego rolnictwa jest jego opaczne rozumienie przez ludzi z nim niezwiązanych. Musimy mieć świadomość, że rolnictwo to przede wszystkim produkcja żywności. Rolnicy z kolei to menadżerowie firm, mających przynosić dochód. Dla wielu osób spoza wsi rolnictwo jest romantycznym wspomnieniem z dzieciństwa. Wakacje u babci, trzy krówki, kurki skubiące trawę i robaczki – owszem, to piękne wspomnienia, ale w większości należące do przeszłości. Tak jak dorożki toczące się po miejskim bruku, czy telegramy nadawane w urzędzie pocztowym. Świat sunie do przodu w zastraszającym tempie – i wszyscy, w tym rolnicy, by żyć muszą brać w tym galopie udział. Nasza definicja rolnictwa ma w pewnym sensie równoważyć te dwa podejścia: wysoka produktywność, ale z pełną świadomością odpowiedzialności i wpływu na otaczający krajobraz.
Rolnicy na swojej drodze napotykają dziś wiele trudności i przeszkód, ale na litość boską, przyroda tą przeszkodą nie jest i nigdy nie powinna być tak traktowana. Na wsiach wciąż pokutuje przeświadczenie, że uprawa czy hodowla to „czynienie sobie ziemi poddaną”, eksploatacja, odbieranie kawałek po kawałku naturalnych fragmentów krajobrazu. Takie podejście już dawno powinno odejść do lamusa. Dziś mamy dostęp do badań i publikacji, które jasno pokazują, że rolnictwo wcale nie musi stać w opozycji do przyrody. Co więcej, dobrze zachowany krajobraz rolniczy z pasami zadrzewień i miedz „chroni” nasze uprawy, poprawia plony. Czego chcieć więcej, skoro wszyscy mogą na tym zyskać?
Współczesne media przedstawiają rolników w nieco inny sposób…
Wiele opublikowanych w ostatnich czasach informacji pokazuje rolnictwo z nie najlepszej strony. Czasem słusznie, czasem nie. My, rolnicy, musimy zdawać sobie sprawę, że to, co dzieje się na naszych polach czy podwórkach, bardzo szybko może trafić do publicznej informacji – znak czasów. Absolutnie nie zgadzam się z określeniem, że rolnik zawsze wie najlepiej, jak dbać o zwierzęta czy uprawy, bo w każdym środowisku zdarzają się patologie, których tępienie jest w naszym interesie. Niemniej jednak, nie ma się co obrażać na media, tylko „ogarnąć” swoje podwórko i dawać przykład, że można prowadzić gospodarstwo w sposób odpowiedzialny społecznie, środowiskowo i moralnie. To staramy się robić w naszym gospodarstwie.
Udowadniasz, że można prowadzić gospodarstwo w zrównoważony sposób, wykorzystując zasoby środowiska i jednocześnie działać na jego korzyść. Czym różni się twoje gospodarstwo od tradycyjnego?
Pewnie mnóstwo ludzi czytając te słowa zachłyśnie się kawą albo przynajmniej przewróci oczami. No bo jak to możliwe, że ktokolwiek śmiał zestawić intensywną hodowlę krów mlecznych z magicznym słowem „zrównoważony”…
Myślę, że tym co nas wyróżnia jest wyjście ze schematu, według którego to rolnik zawsze wie najwięcej na temat uprawy roślin czy hodowli. Przekonaliśmy się już, że rolnictwo powinno polegać na ciągłym poszerzaniu wiedzy i horyzontów. Jeszcze kilkanaście lat temu byliśmy pewni, że krowom najlepiej żyje się na łańcuchu, a drzewa przy polach tylko „wyciągają” wodę. Dziś nie trzeba nas przekonywać, że to bzdura. 60 proc. Polski to tereny rolnicze. Mamy ogromny wpływ na środowisko i tylko ignorant będzie twierdził, że nie jest to wpływ negatywny. Jeśli zdamy sobie z tego sprawę, to będzie już pierwszy i najważniejszy krok. Z drugiej strony głupotą jest negowanie potrzeby uprawy niektórych roślin czy hodowli zwierząt w ogóle. Ludzi na świecie przybywa w zastraszającym tempie, a na globalnym rynku spożywczym regiony rozwinięte przestają grać pierwsze skrzypce (w kontekście konsumpcji jesteśmy już raczej lichym chórkiem tego świata). Za to poziom produkcji w Europie jest najwyższy. Kultura rolna naszego regionu i jego produktywność są nieporównywalnie wyższe niż w innych zakątkach świata – i to powinno być akcentowane.
Uważasz, że przyszłością rolnictwa może być powrót do dawnych praktyk?
I tak, i nie. Dawne praktyki nie zawsze były dobre. Był w przeszłości okres, kiedy na masową skalę używano w rolnictwie DDT – pestycydu, którego wpływ na środowisko okazał się dramatyczny. Cała sztuka polega na łączeniu tego co dobre z przeszłości z tym, co dają nam czasy współczesne, czyli z technologią. Ze strony rolników często słyszymy zarzut, że nasze podejście do krajobrazu czyni z nowoczesnego rolnictwa skansen. Z drugiej zaś strony osoby i organizacje kwestionujące wiele aspektów rolnictwa zarzucają nam nadmiar technologii i automatyki, które oddalają nas od istoty rolnictwa. Myślę, że naszymi wynikami produkcyjnymi pokazujemy jasno, że daleko nam do skansenu. Jeśli zaś o środowisku mowa – każdego dnia obserwuję na swoich polach efekty naszych działań: gatunki, których wcześniej nie było; aleje, które wróciły na swoje miejsca po dekadach; woda w oczkach, które przez lata świeciły pustkami. Mądrze wykorzystywana technologia pozwala na dużo bardziej precyzyjne działania w obsłudze upraw i zwierząt – wszystko z korzyścią dla środowiska i dobrostanu.
Skończyłeś studia przyrodnicze. Na ile twoje działania to podejście naukowe, a na ile wiedza i praktyki wyniesione z domu?
Z domu wyniosłem przekonanie, że mam w swoich rękach spory kawałek świata i tylko ode mnie zależy, co z nim zrobię. Moja rodzina żyje w rolnictwie od bardzo dawna. Aktualnie w gospodarstwie są cztery pokolenia i każde mogłoby uznać swoje działania za wysoki (adekwatny do czasów) poziom. Dziadek już kilkadziesiąt lat temu zdobywał laury na wystawach hodowlanych, rodzice wprowadzili nasze stado do pierwszej dziesiątki najbardziej wydajnych stad mlecznych w kraju. Produkcja na wysokim poziomie nigdy nie była nam obca.
Czas studiów biologicznych z kolei był dla mnie okresem bardzo szybkiego poszerzania horyzontów. Pięć lat wśród biologów Wydziału Biologii UAM pozwoliło mi spojrzeć na rolnictwo z innej perspektywy, której często rolnikom brakuje. Na studiach rolniczych temat przyrody w zasadzie nie istnieje, nie mówi się o ptakach krajobrazu rolniczego (o ironio, najbardziej zagrożonej wyginięciem grupie ptaków). Negatywny wpływ rolnictwa na środowisko? Jedynie w kontekście kluczenia między tym co wolno, a czego nie. Wygląda to raczej tak, jakby rolnictwo było światem odklejonym od natury – ot, pola, łąki i sporo zwierząt gospodarskich, nic poza tym. Ja natomiast wiem i chcę do tego przekonywać, że środowisko przyrodnicze i rolnictwo to dwa nierozerwalne światy – jeśli zadbamy o oba, skorzystamy na tym wszyscy.
W którym momencie zdecydowałeś się wprowadzić zmiany?
Nie było momentu, był proces. Zaczął się od spostrzeżeń starszych mieszkańców mojej miejscowości, że „kiedyś to były czasy”. Dziadkowie wielokrotnie wspominali, w których miejscach rosły wierzby, w których gnieździły się „upki” (dudki), gdzie mieszkała „pućka” (sowa pójdźka). Nie zliczę opowieści o wiosennych rozlewiskach na snowidowskich łąkach, dziesiątkach czajek. Ja z tego krajobrazu nie pamiętam nic. Zostało tylko poczucie, jakbym dorastał w rzeczywistości, która jest mniej ciekawa, uboższa. Jakbym coś stracił, choć nigdy tego nie miałem. To był impuls do pierwszych nasadzeń wraz z przyjaciółmi z Koła Naukowego Przyrodników Wydziału Biologii UAM. Wtedy – kilkudziesięciu gałęzi wierzbowych wbitych w ziemię w 2014 roku, dziś – kilkumetrowych drzew.
Kolejnym silnym impulsem do działania były następujące po sobie susze w latach 2018-2019. Dały nam poważnie popalić. Straty w plonach w tamtym czasie osiągały nawet 70 proc., a w przypadku hodowli bydła na mleko zapewnienie „bezpieczeństwa paszowego” to klucz do przetrwania. Przetrwaliśmy, a w tym samym czasie zrodził się pomysł na retencję. Jak się później okazało, to był strzał w dziesiątkę. Potem już ruszyło… Wszystko w celu minimalizowania negatywnego wpływu na środowisko, ale zawsze z zachowaniem (niekiedy też z poprawą) wyników produkcji.
W Polsce, ze względu na topografię, nie jest możliwe budowanie dużych zbiorników retencyjnych. Czy mała retencja jest możliwa we wszystkich regionach kraju?
W Polsce w każdym z województw mamy więcej kilometrów rowów melioracyjnych niż naturalnych cieków wodnych w całym kraju. To mówi bardzo wiele. Oczywiście możemy, i powinniśmy, ubolewać nad tym, że straciliśmy przez meliorację mnóstwo wspaniałych siedlisk, a co za tym idzie gatunków – to fakt. Z jęczenia jednak jeszcze żadna inicjatywa się nie zrodziła. Skoro mamy te rowy, to głupotą jest ich nie wykorzystywać, szczególnie w czasach, kiedy susza rolnicza jest już prawie normą. Podstawową zaletą retencji są niskie koszty, ponieważ większość infrastruktury nadal dobrze funkcjonuje. Można zbudować zastawki z naturalnych materiałów dostępnych w promieniu zaledwie kilkunastu metrów od rowów. Retencja korytowa to działania lokalne. Czasem „zablokowanie” wody w kilkudziesięciometrowym rowie daje znakomite efekty, dlatego myślę, że nie ma żadnych przeszkód, by tę praktykę wdrażać w każdym miejscu, gdzie wody brakuje.
Jeśli chodzi o budowę zbiorników retencyjnych to myślę, że dostatecznie zdewastowaliśmy nasze krajowe rzeki. Badania naukowe jasno pokazują, że budowa zbiorników w naszym kraju nie przynosi oczekiwanych rezultatów, a koszty finansowe, a przede wszystkim środowiskowe, są gigantyczne i niewspółmierne do efektów. Zostawmy wodę w rzekach dla ryb, a zajmijmy się tą, która codziennie ucieka nam z naszych podwórek. A warto dodać, że w retencji jesteśmy najgorsi w Europie.
Jaki wpływ na możliwości wdrożenia takich działań ma zalesienie, liczba zbiorników wodnych, czy żyzność gleby w regionie?
Wszystko sprowadza się do tak zwanej zdolności retencyjnej krajobrazu. Oczywiście im więcej drzew, zbiorników wodnych czy lepszej klasy ziem, tym więcej wody dany obszar będzie w stanie zmagazynować. To właśnie jedna z największych korzyści urozmaiconego krajobrazu rolniczego. Jego bogactwo działa na korzyść rolnika, chroni uprawy.
50 proc. wszystkich substancji biogennych, które trafiają do morza, pochodzi z uprawy ziemi lub hodowli zwierząt. Jaki wpływ ma twój plan na wody morskie?
Już sama retencja, której ideą jest zatrzymanie wody na dłużej, sprawia, że biogeny dużo wolniej spływają do rzek i dalej do morza – zyskujemy więcej czasu na ich wykorzystanie. Poza tym dostępność wody warunkuje poziom wchłaniania wielu związków przez rośliny. W przypadku braku wody duża część na przykład azotu nigdy nie zostanie wykorzystana i ostatecznie trafi do Bałtyku, a jego eutrofizacja nikomu się nie opłaci. W tym temacie niebagatelną rolę odgrywają wspomniane zadrzewienia i zakrzaczenia, zwłaszcza te zlokalizowane wzdłuż cieków. Działają jak swego rodzaju filtry, strefy buforowe, które mogą wychwycić nadmiar związków azotu czy fosforu.
A co z nawozami?
Świadome nawożenie to również istotna kwestia. Nic w rolnictwie nie powinno być robione na ślepo, a już tym bardziej – „bo ojciec zawsze tak robił”. W naszym gospodarstwie na wszystkich działkach wykonujemy regularnie próby glebowe, czyli szczegółowe badanie jakości gleby i zawartości w niej istotnych dla uprawy związków. W ten sposób jesteśmy w stanie bardzo precyzyjnie dawkować nawozy (w naszym przypadku są to w większości nawozy naturalne) i unikać przenawożenia. To kolejna sytuacja „win-win”. Zyskuje przyroda, bo nie zalewamy jej nadmiarem biogenów, a jednocześnie zyskuje nasza kieszeń, bo nie płacimy za nadmiarowe nawożenie.
Czy takie działania nie leżą w gestii spółek wodnych?
Często słyszę pytanie, czy inni rolnicy pójdą w moje ślady i zaczną retencjonować wodę w swojej okolicy. Jedyne o czym marzę, to żebyśmy nie musieli tego robić. Dlaczego? Bo to działanie czasochłonne. Nie wystarczy zbudować lub zamknąć zastawki. Trzeba je też doglądać, kontrolować w zależności od pogody czy planowanych zabiegów agrotechnicznych. W naszym przypadku zgrany zespół i dobra organizacja pozwalają wygospodarować czas na ogarnianie naszego systemu retencji. Mamy jednak świadomość, że wielu rolników nie ma tego luksusu. Poza tym, i to jest najważniejsze, są w tym kraju organy odpowiedzialne za gospodarowanie wodą. I nie mam tu na myśli odprowadzania jej z rowów i ich pogłębiania. Melioracja to działanie o dwoistej naturze – kiedy wody jest za dużo, odprowadzamy ją. Kiedy zaczyna być sucho – zatrzymujemy. O tej drugiej kwestii w większości przypadków zapomniano. W efekcie czego otrzymujemy absurdalną sytuację, w której rolnicy płacą składki do Spółek Wodnych, żeby te skutecznie odprowadziły wodę z ich pól. Gdzie tu logika? To trzeba zmienić. Nie myśleć, by coś robić, tylko działać tu i teraz. Zmiany klimatu przestały być strasznym widmem przyszłości – one już się dzieją.
Jeśli zabiegi, które stosujesz, są tak wydajne, to dlaczego nie są stosowane na szerszą skalę?
Może to nie zabrzmi najlepiej, ale nie stać nas, żeby podejmować działania, które w ostatecznym rozrachunku nie przyniosą dochodu. Na tym właśnie polega dzisiejsze rolnictwo. Gospodarstwa są jak każde inne firmy, w których musi być utrzymana płynność finansowa, a pieniądze nie mogą być wydawane na „głupoty”. Tym bardziej cieszy mnie, że działając na korzyść krajobrazu rolniczego zyskuję jako przedsiębiorca. O efektach retencji nie trzeba się rozgadywać, to są korzyści widoczne z roku na rok. W 2019 roku mieliśmy objętych retencją połowę działek, a rok był dotkliwie suchy. Różnice plonów na plantacjach tych samych odmian z tym samym typem gleby sięgały wartości rzędu 20-30 proc., oczywiście na korzyść obszarów retencjonowanych.
Kwestia korzyści z zadrzewień jest dużo bardziej odroczona w czasie. Sadzonki, mimo że już kilkuletnie, są nadal zbyt małe, żeby realnie wpływać na mikroklimat czy siłę wiatru. No ale przecież nie odkrywamy Ameryki, ktoś już to wcześniej robił, ktoś już to badał – po to jest nauka, żebyśmy nie musieli za każdym razem wyważać otwartych drzwi. Dużym problemem w przekonywaniu ludzi do troski o krajobraz i gatunki występujące na obszarach rolniczych jest trudność w przeliczeniu tego na pieniądze. Czy rolnicy to materialiści? Oczywiście, jak każdy! Przecież każdy właściciel firmy, podejmując jakiekolwiek kroki, myśli o bilansie zysków i strat. Więc jak pokazać, że przykładowo obecność żab w śródpolnym oczku przyniesie korzyść i nie warto go zaorać? To złożony temat, pole do popisu dla naukowców, a przede wszystkim dla ludzi, którzy tę wiedzę naukową powinni dalej przekazywać bezpośrednio do gospodarstw. Doradztwo rolnicze w Polsce niestety kuleje i nie możemy oczekiwać, że wszyscy rolnicy podczas pracy będą zaczytywać się w najnowszych doniesieniach naukowych. A są już dostępne badania z USA wskazujące, że zachęcanie ptaków drapieżnych do żerowania na polach lucerny poprzez wieszanie budek lęgowych dla sowy płomykówki w okolicy oraz stawianie kilkumetrowych słupków (czatowni dla szponiastych), pozwala zredukować straty spowodowane przez gryzonie i zarobić do 40 dolarów na 1 hektar. To może nie wydaje się dużo, ale przy 100 hektarach to już prawie 16 tysięcy złotych.
Jak bardzo Polska pod względem działań ekologicznych różni się od innych krajów europejskich?
Nie czuję się na tyle kompetentny, by porównywać nas do innych krajów europejskich, ale z pewnością moglibyśmy robić więcej. Mnie najbardziej przerażają widoki miast po modernizacjach, panująca wszędzie betonoza, potrzeba regulowania rzek i budowy zapór. Wciąż zapominamy o ogromnej roli drzew i przyrody w ogóle. Jeśli takie rzeczy działyby się z niewiedzy, mógłbym zrozumieć, ale przeraża mnie poziom ignorancji. Przecież mamy twarde dane na to, że przyroda zachowana w dobrym stanie działa na naszą korzyść. Czy to drzewa dające cień i studzące nasze miasta, czy rzeki płynące w naturalnych korytach, chroniące przed powodzią. To wszystko wiemy. I nic z tym nie robimy. W krajobrazie rolniczym dzieje się podobnie. Martwi mnie, że przez wielu nasze działania wciąż są uważane za dziwactwo.
***
Materiał ukazał się oryginalnie w 15. numerze Outdoor Magazynu: