Para na szybach, szum rzeki, sztywne stawy i mgła. Zgrabiałe palce nie czują ciepła palnika, pilnowana woda gotuje się całą wieczność. Kucam przy kole samochodu. Po co tu jesteś? Jeszcze nie wiem.
***
Mglista świetlistość przesłania nam oczy. Wznosimy się w niej, nie widząc dokładnie dokąd idziemy. Poranny chłód powoli ustępuje miejsca ciepłu pracujących mięśni. Niepewność to dobre uczucie, tak sądzę.
Po pierwszej nocy w bagażniku samochodu, drugą planujemy spędzić w górach, już wygodnie, w schronisku. Nie jest za zimno na biwak, ale w plecaku niesiemy już dość rzeczy. Kawałek liny, uprzęże, trochę taśm i żelastwa. Oczy wbijam w ziemię, i tak nie ma jeszcze widoków, mgła. Nie jest przesadnie ciężko, ale wystarczy, w myślach sprawdzam czy spakowałem potrzebne rzeczy. Poza tym przy schronisku będziemy mogli rozpalić ognisko, a to dobrze, bo wieczory są długie.
Mózg budzi się ostatni. Chaszcze, liście zmrożone po nocy, krok za krokiem – szelest. Tempo pięć kilometrów na godzinę to dobra prędkość, dobra dla myśli. Więc wracam do pytania, które przeszywa mnie jasno i zimno: po co?
Z pozoru prosta odpowiedź powtórzona kilka razy traci swój sens. Który raz? Chyba piąty, nie o wszystkich Wam powiedziałem. Idziemy szukać drzew, wchodzić na nie, rozwieszać hamaki i wisieć, i patrzeć, i gadać… Może liczymy na piękne widoki, jak teraz?
Wraz z mgłą rozwiewają się wątpliwości, przychodzą pasterze i owce, psy, ostatnie złote liście na drzewach i światło, które w Beskidzie Sądeckim, szczególnie o tej porze roku, jest fantastyczne. Jest jesień 2020 r. Wędrujemy.
***
– Pięknie tu. I wirusem nie trzeba się martwić – zagaduję na jakiejś przełęczy.
– Wirusem nie, ale dość mam i tak. W Warszawie robiłem. I w Gdańsku, Szczecinie… A teraz tu… to kiedyś była taka chata na lato, w zeszłym roku dach położyłem.
– Wygląda solidnie, zna się Pan na tym?
– No tak. W Warszawie… to były dobre czasy. Teraz schorowany jestem, renta… szkoda gadać.
– Nam się tu bardzo podoba.
– Ładnie, ładnie, ale to się szybko opatrzy. Za dzieciaka biegałem, to wszędzie. Teraz na dół zjechać samochodem to kłopot. Wiecie gdzie iść?
– Tak, idziemy żółtym szlakiem do schroniska Cyrla.
– Żółtym, potem czerwonym. Tam też dach kładłem, dziesięć lat temu.
– I nie cieknie?
– A gdzie! Idźcie żółtym, potem czerwonym.
***
Już w pełnym słońcu, po pierwszej kawie wracam do swojej niepewności, lecz nieco śmielej. Próbuję się z nią rozprawić. Ludzie chyba z natury lubią mieć jakiś punkt zaczepienia, cel podróży, np. szczyt, stary most, przełom rzeki. Tam gdzie punkty zaczepienia są oczywiste, zazwyczaj gromadzą się tłumy. Prawdziwa dzicz, której czasem szukamy, jest tam gdzie nie ma nic. Jednak pośrodku wielkiego lasu trudno jest nam powiedzieć “dotarłem do celu”. Więc szukamy drzew, tych dwóch konkretnych. To jedna z możliwych odpowiedzi, ale czuję, że naciągana. Sens tego przedsięwzięcia pozostaje dla mnie niejasny. Mimo to, tak jak wcześniej pomimo mgły, idziemy naprzód.
Mijają kilometry, lasy, pastwiska i panoramy. Rozglądamy się po koronach drzew, przystajemy, czasem wchodzimy, schodzimy. Położenie, wysokość, rozłożystość – badamy oczami podstawowe parametry, budowę drzew, przyglądamy się pierwszym gałęziom, sprawdzamy czy nie wyrastają z krzaków dzikich róż.
Idziemy tam gdzie nas jeszcze nie było, bo może tam gdzie jesteśmy na codzień jest nam za dobrze. Wygodnie, ciepło i miło. Przez to i dzięki temu jesteśmy tutaj, otwieramy oczy nieco szerzej. Wspinamy się na drzewa, każdy na swoje. Rzucamy linę, budujemy stanowiska, zawisamy w hamaku.
Tu nie wszystko musi być jasne. Ta niepewność to rodzaj wolności, którą wybieram.
Michał Gurgul
współautorzy projektu: Wiola Imiolczyk, Piotr Turkot
wsparcie sprzętowe: Lesovik, Aura
***