Jestem szczęśliwa, kiedy jestem w drodze

Dorota Szparaga o swoim wyjątkowym stylu życia

Dorota Szparaga na szlaku (fot. FB "Szparaga we własnym sosie")

Czy samotne podróże to szaleństwo? Z czym mierzy się kobieta-podróżniczka? Dlaczego podróżowanie może skłaniać ludzi do hejtu? O samodzielnych wędrówkach opowiada wędrowczyni, rekordzistka i pionierka Dorota Szparaga.

***

Julia Klimek: Co trzeba mieć w sobie, żeby podróżować tak jak ty? 

Dorota Szparaga: Przede wszystkim trzeba mieć silną psychikę i nie bać się robienia nowych rzeczy. Nie bać się ryzyka, które jest z tym związane. Często jestem pytana, dlaczego robię rzeczy, które mogą zagrażać mojemu życiu czy zdrowiu. Ja tego w ten sposób nie postrzegam. Owszem, zawsze jest jakiś element ryzyka, ale statystycznie rzecz biorąc, bardziej grozi mi to, że zginę w wypadku komunikacyjnym. 

Potrzebuję ciągle się rozwijać. Poznawać ludzi, miejsca, uczyć się nowych rzeczy. Kiedy działam sama, to się to dzieje. Chodzi o ciekawość świata i chęć przeżywania nowych rzeczy, nie tylko o zwykłą turystykę. Gdyby tak nie było, to poszłabym na wygodny szlak, bo po co się męczyć? Poszłabym tam, gdzie jest łatwo, lekko i przyjemnie, a jednocześnie poznam nowe miejsca i nowych ludzi. A ja jednak muszę mieć jeszcze ten element zaskoczenia, nowości, wyzwania. 

Czyli jest w tym pewien element szaleństwa. 

Szaleństwo jest. Nie chcę robić tego, co inni. Chcę robić rzeczy, które są wyzwaniem. Ale nie ma tutaj kompletnie elementu rywalizacji. Nie chodzi też o udowadnianie komuś, że coś potrafię i jestem w stanie coś robić. Nie robię nic dla poklasku. 

Co w takim razie czujesz, kiedy czytasz o sobie w mediach, że jesteś rekordzistką lub pierwszą kobietą, która dokonała jakiejś rzeczy? 

Czuję ogromną satysfakcję. Stawiam sobie ambitne cele, bo kiedy jestem na trasie, to jest to dla mnie dodatkowy element motywacji zewnętrznej – że chcę zrobić coś, czego ktoś jeszcze nie zrobił lub zrobiło to niewiele osób. Jest to też jakiś rodzaj nagrody, ale, paradoksalnie, w tym wszystkim najmniejszy. Bardziej chodzi mi o drogę do celu i osiągnięcie go, a te rzeczy „zewnętrzne” są dla mnie mniej istotne. Jestem szczęśliwa, kiedy jestem w drodze. 

Kiedy zaczynałam działać solo w 2016 roku, a potem w 2020 roku powstały moje social media, to był to moment takiego „zachłyśnięcia się”. Wtedy przechodziłam Główny Szlak Beskidzki w dwie strony i ludzie zaczęli się mną interesować – robić wywiady, pisać artykuły i tak dalej. Teraz traktuję to jako element pracy. Rzuciłam etat i chcę częściowo zarabiać na podróżowaniu. Artykuły to jest element marketingu, który potem mogę wykorzystać w docieraniu do ludzi, poszukiwaniu potencjalnego sponsora. Teraz pracuję w schronisku na Szczelińcu i spotykam różnych ludzi — czasem są fajni i ciekawi, a czasem nie. Czasem przyciągam też hejt. 

Jesteś krytykowana za swój styl życia?

Jedyne osoby w moim otoczeniu, które krytykują mnie tak bezpośrednio za mój styl życia, to moja rodzina. Wśród znajomych oraz osób, które mnie kojarzą, jest wiele takich, które mi kibicują bezinteresownie, wspierają mnie czy podziwiają mnie. Spotykam się też z hejtem, a może bardziej atakami na moją osobę. Nie jest ich wiele, aczkolwiek każdy taki atak przeżywam dużo bardziej niż słowa akceptacji czy podziwu.

Czego dotyczą te ataki?

Niektórym osobom wchodzę na odcisk, bo mają w środku jakąś frustrację i złość. Widzą, że ktoś wyróżnia się jakoś z tłumu – i do tego jest to kobieta! Kończę w tym roku 50 lat, a odważyłam się sięgnąć po swoje marzenia, i niektórych to boli po prostu.

Czy to tak zwani „kanapowcy”?

Paradoksalnie „kanapowcy” mnie teraz nie hejtują. To jest fenomen. Bardziej boli to, że są to ludzie robiący podobne rzeczy co ja. Zauważyłam, że ludzie nie lubią, kiedy się wyróżniasz. Jak śmiałaś wyjść poza schemat? Kto ci na to pozwolił? A jeżeli jesteś kobietą, to już w ogóle! Czasem słyszę wręcz, że niektórzy mężczyźni czują się przeze mnie gorzej. Umiem już sobie z tym radzić i jeżeli ktoś się czuje przeze mnie źle, ale ja mu bezpośrednio nic nie zrobiłam, to jest jego problem. Niech idzie do psychologa albo psychiatry i znajdzie sposób na radzenie sobie z frustracją i złymi emocjami.

Myślisz, że to typowe dla polskich środowisk, czy wszędzie się z tym spotykasz?

Dużo o tym ostatnio myślę. Ludzi, którzy mnie wspierają, jest naprawdę wielu i wśród nich też są mężczyźni, więc nie twierdzę, że wszyscy faceci są źli. Nie miałam okazji przebywać zbyt długo w środowiskach poza Polską. W przyszłości chcę się przenieść do Hiszpanii i tam podróżować, pracować, zrobić kurs przewodnicki. Gdzieś tam pewnie będę to traktować jako „nice-to-have”, ale absolutnie nie jako bycie zawodowym przewodnikiem. Kiedy zacznę kurs przewodnika, nie będę mogła robić swoich wyjazdów. Chcę trochę pojeździć, a dopiero potem się uziemić. Zobaczę więc, jak będę tam traktowana.

Czy świat jest bezpieczny dla podróżującej kobiety?

W mojej ocenie bardziej niebezpieczne jest przejście przez centrum Warszawy o 4 nad ranem, bo tam jest większe ryzyko, że ktoś mnie zgwałci, niż np. w środku Kaukazu. A tam żyją narody plemienne i teoretycznie mężczyźni powinni się na mnie rzucić, bo jestem blondynką, Europejką i do tego jestem sama. Tym bardziej że poruszam się szlakiem, na którym praktycznie nie ma turystów.

W samej Armenii przez 39 dni spotkałam zaledwie 17 turystów z plecakami. Gdy przygotowywałam się do wyprawy w Armenii i Gruzji, dużo na ten temat czytałam. W szczególności interesowały mnie relacje międzyludzkie – jacy są tam ludzie i czy grozi mi coś jako kobiecie, bo wiedziałam, że będę spotykała wielu pasterzy.

Dorota Szparaga (fot. FB „Szparaga we własnym sosie”)

Jak było w rzeczywistości?

Nic z tych rzeczy, które wyczytałam, czy o których słyszałam od znajomych, kompletnie się nie potwierdziło. Dostawałam skrajne opinie w stylu „gdzie ty jedziesz, tam jest wojna!”, bo w Armenii szłam blisko granicy. Albo „pasterze żyją sami w górach i są wyposzczeni. Jak cię zobaczą, to będą cię namawiali, żebyś przyszła do obozu, upiją cię i będą cię nagabywać”. Nic takiego nie miało miejsca. Na 76 dni miałam jedną próbę molestowania, na końcu wyprawy, ale przecież w każdym narodzie znajdą się ludzie źli. Na szczęście nic się nie stało poza niemiłym wrażeniem. 

Pasterze żyją z całymi rodzinami w górach — żyją tam około trzech, czterech miesięcy w roku, w zależności od regionu. Nie są wyposzczonymi samcami. To są ludzie, którzy mają rodziny i zaspokojone potrzeby. Pierwszym pytaniem, jakie od nich padało, było „jak ci pomóc” albo „zgubiłaś się?”. Zapraszali mnie do siebie, gościli mnie, udzielali mi pomocy, wspierali mnie. Spotkałam się z ogromną dawką życzliwości. W którymś momencie czułam się tak bezpiecznie, że gdy zdarzyło mi się chodzić po nocach (miałam takie dwie nocki), to wręcz chciałam się napatoczyć na tych pasterzy. Wiedziałam, że zaprosiliby mnie do siebie i mogłabym spać pod dachem, pogadać z nimi, poznać ich.

A co z innymi ludźmi?

Żołnierze zatrzymywali mnie i kontrolowali, ale byli przy tym zazwyczaj mili. Raz trafiłam na służbistów, ale panowie bardziej się bali, że się zgubię i potrzebuję pomocy niż tego, że mogę być zagrożeniem albo szpiegiem. Po prostu nie mogli zrozumieć, jak samotna kobieta (i to jeszcze Europejka) może sobie poradzić w górach Kaukazu. Myśleli, że nawet jeśli do tej pory się nie zgubiłam, to na pewno zgubię się wkrótce, przejdę na stronę Azerbejdżanu i wywołam wojnę. 

Robię teraz dużo prelekcji i podczas jednej z nich podeszła do mnie pani antropolożka, która napisała kilka książek na temat tych rejonów Azji. Powiedziała, że nie wierzy w to, co słyszy, bo to są dzicy ludzie, a ja opowiadam, że oni są przyjaźni i pomagają. Myślę, że media i świat patrzą przez pryzmat większych miast, wojen, a nie zna tych „prawdziwych” ludzi, którzy gdzieś tam żyją, szczególnie w miejscach poza Europą. W Europie też czuję się bezpiecznie, ale nie tak jak w Kaukazie.

Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się na samotne podróżowanie?

To wyszło przypadkiem, bo kiedyś podróżowałam z kumplem, ale okazało się, że się totalnie nie zgrywamy. Są dwa wymiary mojego podróżowania samotnego (choć ja nazywam to „podróżowaniem samodzielnym”). Jestem z natury Zosią-samosią, lubię chodzić własnymi ścieżkami, nie chcę się od nikogo uzależniać. W moim przypadku jest jeszcze taki aspekt, że wymyślam coraz trudniejsze wyprawy. Większość potencjalnych partnerów/partnerek jeszcze nie jest na tym poziomie, co ja. A gdy idę z kimś w góry, to go tam nie zostawię. Wtedy będzie obustronna frustracja. Ja się będę wkurzać, że ta osoba nie daje rady, a ta osoba też nie będzie się czuć komfortowo, bo będzie widzieć moje zdenerwowanie. Wolę uniknąć takich sytuacji. 

Nie możesz znaleźć nikogo, kto by sprostał planom?

Myślę, że znalazłyby się takie osoby, tylko nie mam już czasu, żeby ich szukać. Mój czas się kurczy, a planów na liście mam dużo. Mnie też jest dobrze samej w tych podróżach. Kiedy stawiam sobie jakiś cel, to go zrealizuję. W przypadku gdy jest ryzyko, że coś mi się stanie — zabiję się albo uszkodzę — to trochę modyfikuję plan, ale idę dalej, nie schodzę z trasy. Na Kaukazie było naprawdę ciężko. Wiedziałam, że tak będzie, ale było 10 razy ciężej, niż się spodziewałam. Co chwila coś „wybuchało”. Cały czas byłam w stanie maksymalnego pobudzenia, więc teoretycznie w towarzystwie byłoby łatwiej, bo można by było się chociaż dzielić nawigacją. Ale dzięki temu, że podróżuję sama, uczę się dużo więcej. Każda taka podróż mnie rozwija, bo wszystko jest na mojej głowie. Poznaję ludzi, bo gdy jestem sama, to ludzie reagują inaczej — zapraszają, nie boją się. Gdybym była z jakimś facetem, to byłoby ryzyko, że próbowałby mnie zdominować, przejąć część obowiązków. Z kobietą pewnie byłoby trochę łatwiej się dogadać, aczkolwiek to też by nie było to samo. 

Nie wariujesz tylko we własnym towarzystwie?

To był proces. Z natury jestem introwertyczką. Kiedyś na spotkaniu kobiecym powiedziałam dziewczynom: “Wiecie co? Właśnie się zorientowałam, że jestem introwertyczką”. Jedna z kobiet odpowiedziała: “Dopiero teraz? Po tylu samotnych przejściach?”. Wcześniej przez długi czas się nad tym zastanawiałam, bo lubię ludzi i przebywanie w towarzystwie.  Kiedy jestem w podróży, nie mam nawet czasu myśleć o tym, że jestem sama. Nie są to podróże po wyznaczonym szlaku, więc trzeba cały czas kontrolować sytuację. Mam tyle rzeczy do ogarnięcia, że mój mózg jest cały czas zajęty: pilnowaniem trasy, myśleniem, skąd wziąć wodę i jedzenie, gdzie spać, co robić następnego dnia… Robię jakieś zdjęcia, materiały, czasem muszę coś napisać na social mediach, więc naprawdę nie mam czasu na myślenie o samotności. 

Ekwipunek Doroty Szparagi (fot. FB „Szparaga we własnym sosie”)

A co z takimi momentami, kiedy siedzisz sama w namiocie, bo na przykład leje jak z cebra i nie możesz ruszyć dalej? Dopada cię wtedy nuda?

Nie ma takich momentów. W ogóle nigdy się nie nudzę. Po Kaukazie nawet mi się to pogłębiło. Lubię ludzi, ale potrzebuję też dużo własnej przestrzeni – dlatego tak kocham góry, bo tam tę przestrzeń mam. W mieście – nie. Mam oczywiście grupę znajomych, ale na co dzień byłabym w stanie funkcjonować sama. Nie potrzebuję non-stop przebywać w otoczeniu ludzi.

Kiedyś nie umiałam być sama. Były takie momenty, że potrzebowałam towarzystwa, bo czułam się samotna. Teraz stwierdziłam, że czasem można się czuć samotnym, nawet będąc wśród ludzi. I to jest dopiero problem! To, że obok ciebie są ludzie, wcale nie oznacza, że nie jesteś samotna. Możesz nawet z nimi nie rozmawiać, albo dyskutować jedynie o sprawach służbowych. Niby jesteś z nimi, ale nie tworzysz żadnej relacji.

Miewasz na długich trasach momenty zwątpienia, podczas których brakuje ci już motywacji, żeby iść dalej?

Kocham szlaki długodystansowe. Wreszcie, po wypróbowaniu różnych rzeczy, odkryłam, że to właśnie jest mój świat. Droga, codziennie coś innego – zmienia się krajobraz, zmieniają się okoliczności. Nie umiem siedzieć w jednym miejscu, bo po prostu wtedy umieram. Nie mogę przebywać też za dużo w „cywilizacji”. 

Mogę sobie czasem popłakać, choć właściwie na szlakach nie płaczę. Raczej wkurzam się na jakieś sytuacje – że coś nie idzie zgodnie z planem, że nie ma wody, nie ma jedzenia. Mimo wszystko wiem, na co się zdecydowałam i co chcę zrobić. Wiem, że będzie trudno – trudności są wpisane w chodzenie po szlakach długodystansowych. Pytanie tylko, ile będzie tych trudności. Ale podchodzę do tego w prosty sposób: albo się na to decyzuję i to robię, albo tego nie robię. Nie usiądę na środku i nie będę płakać. W takim razie trzeba było nie wychodzić z domu i nie poświęcać połowy roku na przygotowania.

Dorota Szparaga na szlaku (fot. FB „Szparaga we własnym sosie”)

W twoich słowach to wszystko brzmi bardzo prosto. Wyobrażam sobie jednak, że trzeba mieć naprawdę dużą wewnętrzną siłę, żeby iść dalej mimo trudności.  

To też był proces. Kiedyś biegałam ultra – tam są takie momenty, kiedy musisz walczyć ze swoją fizycznością. Mówi się, że jeśli chcesz biegać ultramaratony, to musisz mieć psychę. Może jest więc to częściowo cecha mojego charakteru, którą później rozwinęłam. Pracowałam nad tym podczas pierwszych samodzielnych szlaków. 

Pierwszym takim szlakiem był GSB (Główny Szlak Beskidzki) w obie strony. Podeszłam wtedy do tego profesjonalnie, bo konsultowałam się z psychologiem sportowym i z dietetykiem. Wiedziałam, jak trenować pod szlaki długodystansowe. Dokształcałam się na różnych szkoleniach. Znam techniki radzenia sobie z trudnymi sytuacjami i jak wcześniej tym zarządzić. Myślę, że zawsze miałam silną psychę, ale dzięki dokształcaniu się w radzeniu sobie z trudnymi sytuacjami, jeszcze ją wzmocniłam. Do tego odkryłam w życiu coś, z czym się dobrze czuję i podchodzę do tego na chłodno. 

Czy twoje wędrówki mają jakiś wymiar duchowy/filozoficzny?

Przez to, że moje wędrówki są trudne, nie mam zbyt wiele czasu na duchowość. Szukam może nie tyle wymiaru duchowego, ile większego sensu w tym, co robię. Jakiegoś drugiego dna, jakiejś misji – żeby to nie było tylko robienie kolejnych wyczynów. Chodzi mi o poznawanie nowych miejsc, a przede wszystkim ludzi. Miejsce poznajesz przez ludzi, a nie tylko przez to, że stoi tam jakiś słynny zabytek lub jest jakiś szczyt. Miejsca tworzą ludzie.

Bardzo mi się spodobała idea testowania nowych szlaków, po to by potem kolejne osoby mogły nimi przejść w warunkach mniej hardkorowych. Nie chcę działać jedynie dla zaspokojenia swoich potrzeb, ale chcę, by coś z tego wynikało. Zaangażowałam się w fundację Szerpowie Nadziei, która pomaga ludziom z niepełnosprawnościami wyjść w góry. Jednym z moich marzeń jest przejść GSB z osobą niepełnosprawną. Ale nie w ten sposób, że robię wszystko sama i zakładam zbiórkę charytatywną. Chciałabym, żeby ta osoba mogła to rzeczywiście zrobić z moją pomocą. Szukam „czegoś więcej”, żeby ciągle nie robić tego samego. Mam jeszcze dużo planów. Tak naprawdę można powiedzieć, że dopiero zaczynam — jakkolwiek to zabrzmi. 

A jaki jest twój najbliższy cel? 

Zdradzę kierunek — będzie to Azja Środkowa. Drugi cel to Ameryka Południowa. Być może jeszcze połączenie Europy z Azją. Moim dużym celem i marzeniem jest Wielki Szlak Himalajski, ale na to musiałabym znaleźć finansowanie. Tam logistyka jest bardzo trudna i trzeba by było mocno rozważyć kwestie bezpieczeństwa – czy faktycznie wybieranie się tam samotnie jest dobrym pomysłem. Jedna dziewczyna już próbowała i nie żyje. Z tego punktu widzenia to niekoniecznie byłaby to samodzielna wyprawa, a że wolę wyprawy samodzielne, mam zagwozdkę, jak to pogodzić. 

Dorota Szparaga podpisująca książki swojego autorstwa (fot. FB „Szparaga we własnym sosie”)

Ten rok to dla mnie rok przejściowy, bo zrezygnowałam z pracy w korporacji. Wydałam książkę w self-publishingu i próbuję ją sprzedać. Kuleją u mnie social media – strasznie się z nimi borykam, bo nie mam do tego serca. Niestety obecny świat jest taki, że możesz robić nie wiadomo co, ale bez wypasionych social mediów to po prostu nie działa. Nawet organizatorzy festiwali na to zwracają uwagę. Nadal jestem w Polsce, bo trzymają mnie prelekcje. Z tego samego względu muszę być w Polsce jesienią. Moim celem nie jest jednak życie z prelekcji, bo to wymaga bycia tutaj.

A ja chcę być w podróży.

 

Exit mobile version