Pieszo przez Japonię. Rozmawiamy z Agnieszką „Zebrą” Dziadek

Buty, kijki, hikerski plecak i 124 dni – tyle wystarczyło jej, aby przemierzyć Japonię na piechotę. O swoim wyczynie opowie Agnieszka „Zebra” Dziadek, podróżniczka i ekspertka od długodystansowych wędrówek, która prawdopodobnie jako pierwsza kobieta na świecie zrealizowała pieszy trawers Japonii.

***

Julia Klimek: Opowiedz trochę o swojej trasie – jak długa była i jakie charakterystyczne miejsca mijałaś?

Agnieszka „Zebra” Dziadek: Trasa miała 4010 km. Szłam przez cztery główne wyspy, zaczynając od południowego krańca Kiusiu przez parki narodowe Kirishima-Kinkowan i Aso-Kuju składającego się z kilku osobnych enklaw, gdzie znajdują się wulkany Aso i Kuju. Doszłam do Beppu, przepłynęłam na Sikoku i ruszyłam południową częścią szlaku 88 świątyń w kierunku Honsiu. Przeszłam krótkim odcinkiem przez wyspę Awaji i wylądowałam pod Kobe kolejnym promem. Omijałam większe miasta, ale zrobiłam wyjątek dla Kioto, które bardzo chciałam odwiedzić.

Następnie wędrowałam szlakiem Nakasendo, który biegnie w kierunku Tokio. To prastary szlak komunikacyjny z epoki Edo (XVI-XIX wiek). Chciałam ominąć Tokio, więc odbiłam w niższe partie Alp Japońskich (w wyższych leżało jeszcze dużo śniegu). Potem kierowałam się parkami narodowymi Oze i Bandai-Asahi i przez Fukushimę dotarłam nad ocean, na północno-wschodnie wybrzeże wyspy Honsiu. Szłam wzdłuż oceanu szlakiem Michinoku Coastal Trail aż do północnego krańca Honsiu, przeprawiłam się promem na Hokkaido i szłam przez mikroskopijne miejscowości oraz parki narodowe Shikotsu-Toya, Daisetsu-zan, aż do Sōya Misaki na północy. 

W jaki sposób zaplanowałaś tę trasę? Skąd czerpałaś informacje? 

Po prostu patrzyłam na mapę, głównie używając serwisu Mapy.cz. Czasami korzystałam z innych aplikacji albo z tego, co udało mi się znaleźć na miejscu. W większości punktów informacji turystycznych nie wiedzieli nic o żadnych szlakach. Mówili, że zajmuję się czymś dziwnym i egzotycznym, i że nikt w Japonii takich rzeczy nie robi. Nie wiedzieli niczego o chodzeniu po górach.

Gdy widziałam na mapie jakiś większy masyw górski, zakładałam, że powinny być tam jakieś szlaki. Niestety na mapie było więcej ścieżek niż w rzeczywistości. Po pewnym czasie zauważyłam, że im wyższa góra, tym większe prawdopodobieństwo, że dany szlak istnieje. 

Agnieszka „Zebra” Dziadek – pieszy trawers Japonii (fot. arch. Agnieszka Dziadek)

Czyli szlaki nie są za dobrze oznakowane. 

Właściwie nie mają żadnego oznakowania. Niektóre są oznaczone gumowymi wstążkami pozostawionymi przez wolontariuszy. W Japonii tak dużo pada i wszystko tak szybko murszeje, że malowanie oznaczeń na drzewach nie ma sensu. Na bardziej popularnych trasach wolontariusze koszą szlaki z trawy bambusowej, która wszystko porasta. Jeżeli tego nie zrobią, to w ciągu jednego sezonu ścieżka zarasta. Właśnie w ten sposób niektóre szlaki znikają. Zdarzało się, że wybrane przeze mnie szlaki były akurat zamknięte z powodu osuwisk lub szkód wyrządzonych przez wybuchy wulkanu i musiałam iść inną drogą. Jeśli więc było widać jakąś ścieżkę i mniej więcej zgadzała się z tym, co miałam w telefonie, to można było nią iść – tak to wyglądało. Oczywiście gubiłam się wiele razy i często szłam „na oko”. 

Jak ciężki plecak wzięłaś na tę trasę? 

Wagą bazową plecaka było 6110 gramów. Sześć kilogramów to dosyć dużo na długi dystans, ale tak ułożyłam trasę, żeby co dwa-trzy dni odwiedzać sklep. Nie musiałam się więc specjalnie „szczypać” z wagą bazową, bo nie niosłam wiele jedzenia. Zdarzyło się jednak kilka dłuższych odcinków. Zwłaszcza ten na Hokkaido był długi i kłopotliwy – 7 dni bez cywilizacji, więc musiałam nieść znacznie więcej jedzenia, a także zapas wody na dwa dni. Plecak ważył wtedy ponad 20 kilogramów. 

W jedzenie zaopatrywałaś się w sklepach, a co z wodą? 

Z uzupełnianiem zapasów nie było problemów. W Japonii sklepy są otwarte również w niedziele i święta, więc nie musiałam się przejmować tym, jaki jest dzień tygodnia. Te sklepy to był po prostu raj, miały bogate działy garmażeryjne. Można było kupić mnóstwo świeżych, gotowych do zjedzenia dań, w tym kotlety schabowe.

Z dostępem do wody nie było źle. Czasami pukałam do prywatnych domów i prosiłam, żeby ktoś mi nalał wody. W Japonii było też dużo toalet publicznych, na przykład na większych parkingach górskich. W świątyniach można było dostać wodę, a nawet w najmniejszych miejscowościach, w parkach były po prostu krany, z których dało się jej nabrać. Przywiązują tam dużą wagę do tego, żeby człowiek się nie odwodnił i woda jest wszędzie dostępna.

Agnieszka „Zebra” Dziadek – pieszy trawers Japonii (fot. arch. Agnieszka Dziadek)

Gdzie nocowałaś?

Unikałam za wszelką cenę płatnych noclegów, bo takie było założenie tej wędrówki. W duchu włóczęgostwa nie ma czegoś takiego, jak spanie w hotelach. Raz spałam w hostelu w Kioto, bo nie było innego wyjścia – pośrodku miasta nie da się rozbić namiotu. W górach i w dzikim terenie spałam w namiocie. Często starałam się wylądować wieczorem w jakiejś wiosce, bo zawsze znajdował się tam jakiś park i pergola, pod którą rozpinałam moskitierę. Specjalnie wzięłam namiot z wypinaną moskitierą, bo wiedziałam, że będą tam różne wiaty. 

Na szlaku pielgrzymkowym na Sikoku były specjalne wiaty dla pielgrzymów – chroniły raczej od słońca, a nie od deszczu, więc czasami trzeba było pod nimi rozpiąć namiot. Zdarzyło mi się spać w opuszczonych świątyniach i kapliczkach. Bardzo często spałam w toaletach publicznych, zamykając się na noc w kabinie dla niepełnosprawnych, bo to świetne miejsce i najczęściej jest tam nawet prąd. Kilka razy ludzie zaprosili mnie do swoich domów. Japonia pod tym względem mnie nie zawiodła. Wszyscy mówili, że Japończycy są oziębli i zdystansowani do obcokrajowców, a okazało się to nieprawdą. Spotkałam wiele życzliwych i zaciekawionych osób.

Nie bałaś się spać w kapliczkach? Czy spanie w takich miejscach i w parkach narodowych nie jest zakazane? 

Starałam się nie rzucać w oczy i nikomu nie sprawić przykrości swoją działalnością. Biwakowanie w Japonii jest nielegalne. Jednocześnie robi to tam tak mało osób, że nie ma to większego znaczenia. Nikt mnie nie widział biwakującej, ale też nikt się temu nie dziwił, kiedy się do tego przyznawałam. W parkach narodowych teoretycznie też nie wolno biwakować, ale zagraniczni turyści tak robią. Jeśli się nie rozbije namiotu gdzieś na środku, zrobi się to po zmroku i zwinie wcześnie rano, to nikomu to nie przeszkadza.

Nie jest mile widziane spanie na cmentarzach, więc tego unikałam, choć na cmentarzach bywają też kapliczki, bądź takie „wiaty” na katafalk. Zdarzyło mi się spać w kaplicy cmentarnej, ale w opuszczonej wsi, gdzie już nikogo nie było. Spałam też w opuszczonych świątyniach, w których niezwykle rzadko ktoś bywa, częściej grasują tam myszy. Zawsze jednak się odnosiłam do tych miejsc z szacunkiem.

Agnieszka „Zebra” Dziadek – pieszy trawers Japonii (fot. arch. Agnieszka Dziadek)

Co ze schroniskami w górach? 

Schroniska istnieją, ale są potwornie drogie i jest ich mało, głównie w tych najbardziej uczęszczanych miejscach. W mniej uczęszczanych były chaty dla turystów, a przy zdrowych źródełkach – chaty odpoczynkowe, w których też zdarzyło mi się spać. 

Co cię najbardziej zauroczyło w świecie przyrody? Bardzo różni się od naszego?

W Japonii szczególnie ciekawiło mnie, jak wiosną będzie wyglądał las. Powierzchnia kraju jest w 90% pokryta górami i to górami niedostępnymi. Lasów się nie wycina, więc wiele obszarów leśnych jest zupełnie dzikich. Są plantacje drzew iglastych, ale położone niżej i w miejscach bardziej dostępnych. Większość gór jest bardzo dzika i to jest wspaniałe – bujny, zielony las, na południu tropikalny, a na północy bardziej borealny. 

Natknęłaś się na jakieś zwierzęta? 

Oczywiście. Najdziwniejszym był serau kędzierzawy. Gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, zastanawiałam się, czy to koza, czy wilk. To rodzaj dzikiego bydła, wygląda jak krępa antylopa z szarym futrem. Widziałam też całe stadka bardzo sympatycznych małp. Niektóre się bały, niektóre — w parkach narodowych — nie. Bardzo chciałam zobaczyć niedźwiedzie, ale niestety nie udało się, są zbyt płochliwe. Zawsze wyczuwały mnie w porę i uciekały. Za to ich śladów widziałam mnóstwo – ich populacja jest tam ogromna. 

Miałaś styczność z japońską religijnością? 

Japonia jest krajem, w którym ludzie są do głębi przesiąknięci religią, ale w innym znaczeniu niż u nas. To jest taka bardziej „pierwotna” religia. Ludzie po prostu wierzą, że świat niematerialny istnieje, a bóstwa przenikają do naszego świata i w nim działają. Modlą się w kapliczkach. Też to robiłam i bardzo lubiłam tam po prostu zaglądać. Świątynie shintoistyczne są w każdej wsi, buddyjskie również –  to zjawisko synkretyzmu dwóch religii w Japonii. Japończycy mają cały panteon bóstw, o których przychylność trzeba dbać, ale gdy przychodzi godzina śmierci, zwracają się ku buddyzmowi. Obrządek pogrzebowy i cmentarze są buddyjskie, natomiast sprawami życia zajmuje się shintoizm, np. przyjęciem nowego człowieka do społeczności, czy zabiegami mającymi na celu zapewnienie dziecku szczęścia w życiu. Małżeństwa są zawierane w obrządku shintoistycznym. Wiele osób posiada kapliczki domowe, wierzy w ducha domowego, któremu składa się ofiary (owoce, ryż, sake), pali się światełka i kadzidełka. 

Jak wygląda taka japońska kapliczka? 

Myślę, że podobnie do wszystkich kapliczek na świecie. Ludzie mają chyba taką wrodzoną tendencję do robienia ich w bardzo podobny sposób (śmiech). Dobór kolorów wydaje się podobny – często jest używany czerwony i fioletowy, jak w kościele katolickim, mnóstwo złota. Dużo dzwoneczków, jak w wielu religiach, kadzidło też występuje wszędzie. Charakterystyczne dla Azji są rzeźbienia, mamy tam np. różne smoki. Świątynie są bogato rzeźbione i malowane. 

Miałaś okazję zobaczyć tradycyjną japońską architekturę?

Ona wciąż istnieje, wystarczy trzymać się z dala od tych największych miast, które są jej już praktycznie pozbawione, za to pełno w nich betonowych paskudztw. Na prowincji ludzie nadal mieszkają w starych domach, choć to często mieszanina czegoś nowego ze starym. Na wsi ludzie cenią tradycję i jeżeli dom jeszcze nadaje się do zamieszkania, to jest zamieszkiwany. Budynki są drewniane, z dużą ilością przepierzeń i tarasami, dosyć finezyjnie zbudowane. Wszędzie są papierowe, przesuwne drzwi. Wszyscy mają ogrody — duże, ładne, bardzo zadbane. Każdy uprawia warzywa na własny użytek, bo one tam pięknie rosną dzięki żyznej glebie.

Często słyszy się, że Japonia jest bardzo bezpiecznym krajem. Jak się tam czułaś jako samotnie podróżująca kobieta?

Podpisuję się pod tym, co mówi się o Japonii. Było bardzo bezpiecznie, nie miałam do czynienia z nikim, kto miałby jakieś złe zamiary. Gdy spałam w parkach, to nie bałam się, że ktoś mnie napadnie lub okradnie. Mężczyźni odnoszą się do kobiet z wielkim szacunkiem i nigdy nie spotkałam się z przykrymi tekstami znanymi z Polski. Jak ktoś nie chciał ze mną rozmawiać, to po prostu tego nie robił.

Agnieszka „Zebra” Dziadek – pieszy trawers Japonii (fot. arch. Agnieszka Dziadek)

Czy twoje wyobrażenia o Japonii miały odzwierciedlenie w rzeczywistości? Dla mnie Azja to trochę inna planeta. 

Starałam się nie mieć zbyt wielu wyobrażeń i po prostu zobaczyć na miejscu, jak tam naprawdę będzie. Zaskoczyło mnie to, że tradycja jest rzeczywiście żywa, a nie jest produktem z folderów reklamowych.

Stwierdziłam już dosyć dawno, że wszędzie – w Azji też – jest tak samo, ludzie są do siebie podobni. Podobało mi się to, że możemy się porozumiewać gestami i nadal się rozumiemy, nie znając swoich języków. Nigdy nie czułam się tam obco. Na takim samym poziomie czuję się „obco” wszędzie, bo ludzie zawsze się na mnie gapią, kiedy idę przez miasto z kijkami. Nie przeżyłam żadnego szoku kulturowego. Myślę, że zbyt dużą wagę przykłada się do różnic kulturowych. Tak jakby miały tam panować jakieś zupełnie inne zasady. Reguły są bardzo podobne do tych, które panują u nas. Wychodzę z założenia, że jeśli się jest uprzejmym i się uśmiecha, to wszystko będzie dobrze.

Miałam takie przeświadczenie, że Japończycy raczej sprawnie posługują się angielskim. 

Jest wręcz przeciwnie, w Japonii nikt nie mówi po angielsku. Poza Tokio i większymi miastami ludzie nie mówią po angielsku wcale, choć uczą się go w szkole. Sami się zastanawiają, jak to jest, że chodzą do szkoły tyle lat, a nie potrafią niczego powiedzieć. Posługiwałam się głównie translatorem Google i to tylko w takiej formie, że ja pisałam w swoim telefonie, a oni nie potrafili mi już odpowiedzieć. Nie wiedzieli, jak to funkcjonuje. 

Agnieszka „Zebra” Dziadek – pieszy trawers Japonii (fot. arch. Agnieszka Dziadek)

Co było dla ciebie największym wyzwaniem? 

Przedłużenie pobytu i kwestie wizowe. W Japonii mogłam być tylko trzy miesiące, a to za mało na taką wyprawę. Próba przedłużenia pobytu w urzędzie imigracyjnym zakończyła się niepowodzeniem. Ambasador Polski w Tokio próbował coś wskórać, ale też się nie udało. W związku z tym musiałam polecieć na Tajwan i odbyć małą podróż dookoła Tajwanu. Później wróciłam do Japonii, żeby dostać pozwolenie na kolejne 90 dni. Straciłam dwa tygodnie i pieniądze na bilety, ale mogłam kontynuować wyprawę.

Co powiesz o Japonii od strony kulinarnej?

Nie chodziłam nigdy do restauracji, ale oprócz schabowych w garmażerce była też cała gama lokalnych potraw, których wiele razy próbowałam. Bardzo smakowała mi zupa miso, i jak chyba wszyscy turyści, pokochałam słodycze o smaku zielonej herbaty. Polubiłam zimny makaron z owocami morza. Kiedyś byłby dla mnie nie do zniesienia, ale w Japonii, w trakcie upałów, taki wyciągnięty z lodówki makaron był rewelacyjny. Pod względem kulinarnym Japonia była chyba najlepszą z moich dotychczasowych wypraw – nigdy nie jadłam takiego dobrego i świeżego jedzenia.

Agnieszka „Zebra” Dziadek – pieszy trawers Japonii (fot. arch. Agnieszka Dziadek)
Exit mobile version