Czy alpinizmu można uczyć się z YouTuba? – rozmawiamy z doświadczonym instruktorem Piotrem Sztabą

Stosunkowo często, za często!, dochodzą do nas smutne informacje o kolejnych wypadkach w Tatrach. Coraz więcej ludzi rozpoczyna swoją przygodę z tymi pięknymi, ale również wymagającymi górami. Wielu z nich idzie na skróty, będąc nieświadomym ryzyka, ale również nie zdając sobie sprawy, że górskie doświadczenie zdobywa się latami – poprzez kursy, wycieczki, wspinaczki z doświadczonymi partnerami. O tym, jak może wyglądać modelowa droga rozwoju i zdobywania górskiego doświadczenia oraz o niebezpieczeństwach, jakie stoją przed każdym wyruszającym na wycieczkę w zimowe Tatry, rozmawiamy z doświadczonym instruktorem Piotrem Sztabą, z jednej z najlepszych szkół wspinania w Polsce – Kilimanjaro.

***

W drodze na Rysy (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

Piotr Turkot: Alpinizm oraz zimowa turystyka wysokogórska wiążą się z obiektywnymi niebezpieczeństwami, które mogą prowadzić do tragicznych wypadków. Czy wobec tego można powiedzieć, że góry nie są dla każdego?

Piotr Sztaba: Góry są dla każdego albo przynajmniej dla większości. Myślę, że chciałeś po prostu zapytać, czy można zabronić ludziom chodzenia w góry. Tak jak np. na Słowacji zimą – dostęp do gór mają tam wtedy tylko członkowie klubów wysokogórskich, wspinacze i przewodnicy. Taka profilaktyka, opierająca się na zakazie, ma zapobiec ewentualnym wypadkom. W Polsce, na szczęście, taka regulacja nie obowiązuje. Fundamentem gór jest wolność. Góry są jej ostoją. Ta wolność opiera się na tym, że sami możemy podejmować decyzje i ponosić ich konsekwencje. Nawet jeśli ryzyka w działalności górskiej jest dużo. Nie każdy na to się godzi i co więcej niektórzy zwracają uwagę, że te akcje ratunkowe finansowane są z pieniędzy podatnika. Warto jednak docenić fakt, że różnorodne społeczeństwo jest silniejsze, potrzebujemy w nim również trochę odmieńców, mających inaczej ustawiony świat wartości. Niejeden pierwszoplanowy opozycjonista w latach 80. ubiegłego wieku był alpinistą, równocześnie dokonując przełomowych zmian ustrojowych.

Oczywiście góry powinny być otwarte i dostępne dla każdego. To nie powinien być świat taki, jak „na dole” – gdzie najczęściej napotykamy na różne ograniczenia, bariery i regulacje.

Jesteśmy z natury przekorni. Tam, gdzie pojawią się regulacje, zaraz znajdą się tacy, którzy będą chcieli je łamać. Tymczasem w przestrzeni publicznej pojawiają się głosy (ze strony toprowców, przewodników, instruktorów), że aby chodzić po górach potrzebna jest choćby podstawowa kompetencja. Niestety, do części ludzi ten przekaz nie dociera. W jaki sposób można ich przekonać, że podstawowa wiedza i odpowiedzialność są w górach bardzo potrzebne.

Myślę, że odpowiada za to kilka nakładających się czynników. Po pierwsze, jesteśmy krajem nizinnym, bez kultury górskiej, jak to ma miejsce np. w krajach alpejskich. Ludzie wiedzą tam, że góry wymagają fachowości. Choćby z racji procentowej powierzchni w skali kraju Alpy są dużo bardziej obecne w tamtejszym życiu społecznym niż u nas niewielkie Tatry.

Tymczasem trzeba mieć świadomość, że o ile latem Tatry wybaczają wiele błędów, to zimą stają się dużo niebezpieczniejsze. Śnieg i lód powodują, że tak naprawdę nie mamy już do czynienia z turystyką. Tu zaczyna się klasyczny alpinizm, znany nam z krajów alpejskich. Tak, nie bójmy się tego powiedzieć – wyjście powyżej schronisk, znajdujących się na granicy lasu, jest alpinizmem klasycznym, a nie turystyką wysokogórską. Pamiętajmy, że zimą w górach podczas kilkunastogodzinnego wspinania lub zaawansowanych wycieczek w wyższe partie robimy 25 000 kroków i każdy z tych 25 000 kroków może okazać się śmiertelny. Góry w zimie są po prostu wielokrotnie bardziej niebezpieczne i wymagają fachowości. To jest tak, jakbyśmy uczyli się jeżdżenia na rowerze bez instruktora – wtedy oczywiście grożą nam guzy, nawet połamania. Gdy natomiast spróbujemy uczyć się jeżdżenia samochodem bez instruktora, to zrobi się niefajnie. Złożoność problemów i rzeczy do nauczenia jest wielokrotnie większa, bo zagrożenia są wielokrotnie większe na ruchliwej ulicy, niż na ścieżce rowerowej.

Nauka asekuracji z czekana (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

Byłoby oczywiście lepiej, gdyby taka logika funkcjonowała w naszym społeczeństwie. Z drugiej jednak strony są ludzie, którzy idą w góry nie myśląc nawet o tym, że taka wiedza może być im potrzebna.

Powody, dla których idziemy w góry, są proste. Piękno przyrody, adrenalina, odkrywanie siebie, przyjaźnie, wyzwania, czy nawet pokusa i poklask. Jest wiele rzeczy, które nas w górach pociąga. Szczególnie ludzi młodych. Oczywiście to dobrze, no może poza tym poklaskiem. Jednocześnie trzeba jednak pamiętać, że obowiązują tam troszeczkę inne zasady niż „na dole”. Obserwuję u bardzo wielu osób, szczególnie u młodych, to co sam przeżywałem przed laty – rodzaj zauroczenia. I paradoksalnie jest to bardzo niebezpieczne, bo powoduje zaślepienie. Nie dostrzegamy wtedy rzeczy, które mogą być śmiertelnie niebezpieczne.

Zdarza się, że dziś to zauroczenie budowane jest w trochę sztuczny sposób – co chwilę w social mediach widzimy piękne zdjęcia gór lub rożnych górskich wyczynów. Niektóre portale, grupy społecznościowe mają dziesiątki, jak nie setki tysięcy, wielbicieli. Ten poklask może napędzać do realizowania różnych, czasem nawet szalonych pomysłów. W jaki sposób specjaliści – instruktorzy, przewodnicy – mogą włączyć się w dyskusje, przekazywać swoje spostrzeżenia, podstawowe rady, uświadamiać?

Gdy spotykam kogoś w górach, w terenie zagrożonym, trudnym i ryzykownym, to jako doświadczony instruktor potrafię szybko rozpoznać, jak pracuje jego zmysł równowagi, jakie ma nawyki, czy kontroluje sytuację. Czy stanowi zagrożenie dla siebie i innych. O ile doświadczony wspinacz, instruktor lub przewodnik, poruszający się bez asekuracji w terenie wspinaczkowym, nie budzi moich obaw, to już “pseudo” alpiniści, czołgający się z liną po stoku o nastromieniu 35%, na przednich zębach raków, do tego “okuci” w dwie dziaby z liną plączącą się między nimi – już tak. Oni naprawdę wzbudzają we mnie strach. Od razu widać, że nie mają nad niczym kontroli i przez to są niebezpieczni także dla innych. Proponuję wybrać się na Rysy w słoneczny dzień zimą i usiąść bezpiecznie w połowie grzędy na godzinę, a następnie poobserwować ludzi w rysie. To jest cud że tak mało osób tam ginie.

Nauka hamowania bez czekana (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

Niestety, w takich sytuacjach często trudno mi reagować i powiedzieć komuś kilka uwag. Mogą one być przecież odebrane jako atak i przyczynek do niesympatycznej wymiany zdań. A przecież w górach chcemy spędzać miło czas. Często jestem w takich miejscach z kursantami i dodatkowe emocje mogą odciągać moją uwagę od procesu szkolenia, więc mam powody, by nie reagować. Jednak powoli się tego uczę, bo myślę, że naszą – instruktorów – rolą jest reagować, ostrzegać. Jestem natomiast bezwzględny, gdy widzę nieprzygotowanych dorosłych z dziećmi. Tu nie mam żadnych wątpliwości, że trzeba natychmiast interweniować.

Wracając do problemu social mediów. Przestrzegałbym wszystkich, którzy widząc piękne zdjęcia czy filmiki w Internecie, piszą, że są bardzo inspirujące i niesamowite, że ich twórcom należą się gratulacje i poklask. Taki bezrefleksyjny zachwyt nad nieprofesjonalnymi wyczynami (wyglądającymi pozornie na coś wyjątkowego) mogą nakręcać ich bohaterów i prowadzić w konsekwencji do wypadku podczas kolejnych prób robienia czegoś spektakularnego. My specjaliści, jak już wspomniałem, nawet na filmie potrafimy ocenić, czy dana osoba ma w górach kontrolę nad swoimi działaniami. Zanim zbanujecie czyjąś opinię warto sprawdzić, kto ją pisze, bo właśnie takie kopanie się z koniem powoduje, że fachowcom nie chce się “tracić” czasu i ostrzegać – szczególnie w świecie wirtualnym!

Zimą najczęściej zawodowi instruktorzy chodzą bez asekuracji po trudnych fragmentach Orlej Perci i nie jest to żaden wyczyn, my tak tam pracujemy. Nie kręcimy filmików o sobie, nie ma ich w sieci, nie można takich filmików porównać, zobaczyć, że coś tu jest inaczej. Trzeba uwierzyć, że fachowiec z blachą wie.

Ogromna odpowiedzialność spoczywa na barkach administratorów popularnych górskich mediów społecznościowych, jak choćby wspinanie.pl, tatromaniak itd. Nie powinny one pozwalać na umieszczanie takich materiałów, które dają oglądalność, ale potem są samonakręcającą się spiralą zwiększonego ryzyka dla wszystkich użytkowników Tatr.

Przykłady:

Wspinaczka kursowa na Filarze Świnicy (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

Czyli szkolenia powinny pojawić się wcześniej czy później u każdego miłośnika gór?

Kurs nie jest konieczny, żeby działać w górach. Nie jest również potrzebny, aby w górach działać z sukcesem. Natomiast jest niezbędny, kiedy chcemy nauczyć się świadomie zminimalizować ryzyko, dostrzegać szybko zagrożenia, wyciągać wnioski, opierać swoją działalność na najbezpieczniejszych, a często na nieintuicyjnych technikach itd. Oczywiście możemy sami zdobywać powoli górskie doświadczenie, ale nastawiamy się wtedy na dużo większe ryzyko wypadku, może się zdarzyć, że i śmiertelnego.

Kurs nie gwarantuje 100 procent bezpieczeństwa. Choć po kursie błędów będzie mniej to nawet jeden potrafi się fatalnie zemścić. Do tego góry są przecież przestrzenią o bardzo dużych zagrożeniach obiektywnych i warto mieć też trochę szczęścia, żeby nie znaleźć się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie.

Wspomniałeś niedawno, że masz dostęp do pewnych statystyk związanych z wypadkami śmiertelnymi w terenie taternickim. Opowiedz coś o tym.

Faktycznie, tego rodzaju dane gromadzi Paweł Paullus – instruktor taternictwa PZA. Początki tego zestawienia sięgają ponad 110 lat wstecz. Na tej liście jest ponad 550 nazwisk ludzi, którzy zginęli, uprawiając alpinizm, taternictwo jaskiniowe, kanioning, skitouring w Tatrach. Zatem mamy 110 lat i ponad 550 nazwisk śmiertelnych wypadków. Dzięki temu jesteśmy w stanie wyłuskać te najbardziej niebezpieczne obszary związane z działalnością wysokogórską. I tutaj zdecydowanie na pierwszym miejscu plasują się śmiertelne upadki z wysokości, które wydarzyły się w łatwym terenie, atrakcyjnym dla „turystyki zimowej” (czyli wspomnianego już alpinizmu klasycznego), np. podczas podejścia pod ściany wspinaczkowe czy „łatwe” już zejście ze szczytu. Do tego dochodzą zdarzenia w łatwym terenie w trakcie wspinania, gdy wspinacze asekurują się, ale mają taką „dwóję samobójkę”, czyli po prostu idą z lotną asekuracją, bez zakładania przelotów, bo jest łatwo. I właśnie w takich okolicznościach zdarzają się potknięcia, upadki – gdy jest łatwo to często jest gorsza asekuracja, a jednocześnie jest ślisko, krucho, mokro lub lawinowo. Jeżeli jesteśmy skupieni, to automatycznie minimalizujemy ryzyko. Natomiast jeżeli następuje rozprzężenie, to wkrada się luz, do tego dochodzi zmęczenie i pośpiech podczas zejścia i usypiające czujność przekonanie, że najgorsze już za nami.

Trudniej też się schodzi, niż wychodzi. Wtedy mamy już najczęściej zmęczone mięśnie i łatwiej o potknięcia i w rezultacie wypadek – ciągle znajdujemy się w niebezpiecznym terenie, a już często bez asekuracji. Kolejną ważną przyczyną śmierci są lawiny, które zawsze zbierały duże żniwo. To się powoli zmienia. Kiedyś było dużo więcej śniegu i zimy trwały dłużej. Od kilku lat widać, że najwięcej wypadków wydarza się w czasie zalodzenia Tatr. To zalodzenie występowało kilkadziesiąt lat temu tylko jesienią i wiosną, teraz przy globalnym ociepleniu mamy wiosnę w styczniu i kolejną wiosnę w kwietniu. Temperatura się podnosi, mróz w nocy ścina i śniegi twardnieją. Myślę, że brak podstawowych umiejętności, jak poprawne używanie raków i czekana, będzie zbierał coraz większe żniwo, właśnie z uwagi właśnie na coraz większą ilość okresów, gdy w Tatrach zalega twardy śnieg czy wręcz gołoledź.

Na grani Świnicy (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

Czy te statystyki pokazują, komu zdarzają się najczęściej tego typu wypadki?

Najczęściej wydarzają się one ludziom młodym – pierwsze 3 lata działalności wysokogórskiej są najgroźniejsze, najbardziej niebezpieczne. Wtedy mamy najwięcej wypadków. Tu bym wrócił do nauki przez doświadczenie. Z jednej strony zdobywać wiedzę alpinistyczną można samemu. Będzie to długo trwało, a przy tym trzeba pamiętać, że jest to wiedza dawno odkryta i po prostu szkoda czasu i ryzyka na samotne odkrywanie Ameryki. Lepiej te umiejętności nabyć od bardziej doświadczonego kolegi z klubu lub instruktora.

W Polsce istotnym elementem podejmowania różnych decyzji, również związanych z wyborem kursów czy pomocy merytorycznej, są jednak finanse. Czasami ludzi na to nie stać i szukają swojej drogi. I tu pojawiają się np. niesławne wyprawy partnerskie – niektórzy przymykają oko na kompetencje, bezpieczeństwo i wybierają po prostu tańszy produkt. Czy tańszą, ale bezpieczną alternatywną może być przynależność do klubów wysokogórskich i np. wyjazdy szkoleniowe?

Mamy trzy akceptowalne rozwiązania: uczenie się na własnych błędach, szkolenie koleżeńskie i z fachowcem. O pierwszej opcji już mówiłem. Co do szkolenia koleżeńskiego, to mało kto dziś ma czas (sam dysponując 5-6 wolnymi weekendami w roku) na to, aby zrezygnować ze swojego wspinania i pojechać z kimś początkującym w góry, by go szkolić. Inna sprawa to doszkalanie, które w „wersji koleżeńskiej” może być dobrym rozwiązaniem.

Jako instruktor dzielę się oczywiście doświadczeniem z przyjaciółmi. To koleżeńskie szkolenie wyklucza jednak fachowość, bo brakuje w nim jednej podstawowej zasady bezpieczeństwa szkoleniowego, a mianowicie przynajmniej dobrej znajomości terenu, w którym szkolimy. W ubiegłym roku wybrałem się pierwszy raz w życiu do Wadi Rum z grupą dobrych znajomych na wakacje wspinaczkowe. Na miejscu zorientowałem się, że góry są bardzo wymagające i niebezpieczne, i że część moich kumpli nie czuje się tu najpewniej, a ja znów „wpakowałem się” w prowadzenie kursu. Dla znajomych przeskok pomiędzy tym, co już umieli, a tym, czego musieliby się nauczyć, był jednak tak duży, że nie odważyłem się na szkolenie.

Zdecydowanie lepsza droga to standardowe zrobienie podstawowego kursu skałkowego u fachowego instruktora PZA. Ukończenie go umożliwia zapisanie się na kolejny, trudniejszy już kurs taternicki lub wstąpienie do Klubu Wysokogórskiego. W klubach o wysokim standardzie naboru, jak np. KW Kraków (zapisać się tam mogą tylko absolwenci kursów skałkowych ze skierowaniem na kartę taternika, gdzie mamy w tej chwili ponad 700 osób), można uczestniczyć w bardzo cennych zajęciach doszkalających. W renomowanych szkołach PZA nikt nie zapisze się na wyższy stopień kursu z pominięciem tych niższych. Takie odsiewanie i stopniowanie trudności jest jednym z etapów zarządzania ryzykiem wypadkowym na kursie, a w przypadku klubu daje pewność, że nie jest się otoczonym właściwymi ludźmi.

Nauka chodzenia w rakach (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

A co z kosztami?

Cóż, moja obserwacja jest taka, że większość instruktorów przygotowuje posiłki samemu, a kursanci najczęściej zamawiają je w schroniskach. Profesjonalna wiedza, nauczanie jak się nie zabić i czuć się bezpiecznie w trudnym środowisku wysokogórskim musi kosztować co najmniej tyle, ile usługa hydraulika, a przecież nikt z nas pracujących w górach nie będzie w przyszłości żył jak rentier :(.

Przyszły alpinista sam musi zdecydować, co będzie dla niego najlepsze.

Mnie i wielu moich kolegów na takie kursy jako nastolatków naprawdę nie było stać pod koniec lat 80. Uczyliśmy się z książek i w pierwszych latach mojej działalności kilku kolegów zginęło. Niestety, tak już się dzieje z tymi, którzy dzisiaj uczą się alpinizmu tylko z YouTube.

Sugeruję też osobom początkującym, żeby w pierwszych latach poświęcili większość wolnego czasu na to, co wiąże się ze wspinaniem. Trzeba się nauczyć podstaw, one już zostaną na zawsze.

Szkolenia dla PHZ (fot. arch. P. Sztaba / PHZ)

Rozmawiamy głównie o początkujących adeptach taternictwa, alpinizmu, ale brałeś również udział w szkoleniach himalaistów z PHZ, miałeś zajęcia z Grupą Młodzieżową PZA, szkoliłeś Polski Himalaizm Kobiecy. Wcześniej wspomnieliśmy, że doświadczenie i kompetencja – co zrozumiałe – są w krajach alpejskich na wyższym poziomie. O wiele więcej ludzi wspina się tam na dobrym poziomie, ma opanowane rzemiosło. Jak to jest u nas?

Każdego roku spędzam latem i zimą kilka miesięcy w Tatrach. Mam wgląd w to, co robią „doświadczeni” taternicy. Niestety, ruch taternicki w lecie skupia się tak naprawdę na Mnichu i na takich popularnych ścianach, jak np. zachodnia Kościelca czy południowa ściana Zamarłej Turni, plus sporadyczne wyjścia na Żabiego Mnicha. Zimą jest jeszcze gorzej, choć jest światełko w tunelu, bo kilku absolwentów Grupy Młodzieżowej PZA zaczyna się wspinać bardzo ciekawie! Niemniej jest bardzo mało przejść na poważnych ścianach.

Trzeba dodać, że latem w większości wspinają się ludzie świeżo po kursach. Zimą, paradoksalnie, wspina się więcej takich przygodowych alpinistów bez jakichkolwiek wspinaczkowych kursów. Natomiast kluczem w rozwoju jest umiejętnie łączenie wiedzy z kursów z samodzielną praktyką. Chodzenie z kursu na kurs niewiele daje i tak naprawdę tworzy się kursoholików. To podobny problem jak chodzenie w góry, tylko z przewodnikiem, bardzo niewiele jesteśmy się w stanie wtedy nauczyć. Ma być miło i z sukcesem, czasem spektakularnie. Tu wracamy do problemu ograniczonego czasu, mamy go mało nawet na wspinanie i nie chcemy go przeznaczać na samodzielne doskonalenie wspinania w górach z niepewnym efektem. Od razu chcemy mieć sukces, a wiadomo że instruktor zadba o bezpieczeństwo i zawsze coś wymyśli, więc może lepiej od razu zapisać się na kolejny kurs albo pójść z przewodnikiem. Potem brakuje samodzielności. Taki „szkoleniowy prymus” przestaje być kandydatem na samodzielne wspinaczkowe działanie w Alpach latem i ośmiotysięczne K2 zimą, bo jest zbyt zachowawczy. On już ma świadomość, że brakuje mu kompetencji i nie chce ryzykować, wie, że nie kontroluje sytuacji. W przypadku takich wyzwań trzeba pewnego rodzaju fantazji połączonej z perfekcyjnym rzemiosłem, które pozwolą na podjęcie skalkulowanego, ale i większego ryzyka.

Piotr Sztaba na Filarze Staszla (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

Na ryzyko w górach trzeba się przygotować. Trzeba potrafić je analizować. Do tego potrzebne doświadczenie i odpowiednie kompetencje. Ale wspomniałeś też o tym, co ludzi w góry ciągnie, o aurze tajemniczości, przygody, przełamywaniu schematów. Jak zatem postrzegasz takiego idealnego „przygodowego” alpinistę, który byłby w stanie nie tylko przełamywać bariery, ale miał przy tym odpowiednie umiejętności. Jak wygląda taka idealna ścieżka rozwoju?

Dobra. Najpierw musisz wiedzieć, że coś Cię woła. Musisz tego doświadczyć. Zdarzyło mi się rozmawiać z kilkoma sławami, zaproszonymi na Krakowski Festiwal Górski. Zapytałem ich, dlaczego się wspinają. Okazywało się bardzo często, że ktoś we wczesnej młodości pokazał im dziką przyrodę – albo wujek wziął na kajaki do Kanady, albo ktoś inny gdzieś w góry, czasem były to zwykłe obozy harcerskie. Wspólnym mianownikiem był zawsze bezpośredni kontakt naturą. Potem ta natura ciągnęła do przygody. Często też się zdarza się, że w góry ciągnie nas piękno, lub chęć walki ze swoimi słabościami.

Kolejny punkt. Niezbędna jest podstawowa tężyzna fizyczna, wystarczającą na to, aby w lecie poruszać się po górskich szlakach w czasach trochę krótszych niż opisane w przewodnikach. Mając takie podstawy, musisz odpowiedzieć sobie na pytanie, co chcesz robić w tych górach. Jeżeli to jest zimowe wchodzenie najłatwiejszą drogą na szczyty tatrzańskie, czyli jak mówiłem alpinizm klasyczny, to powinieneś ukończyć co najmniej podstawowy kurs zimowej turystyki wysokogórskiej. Jeżeli nie lubisz zimna i chcesz chodzić po górach typu alpejskiego lub wyższych to najlepiej, jeśli ukończysz letni kurs turystyki alpejskiej.

Jeżeli chcesz myśleć o wspinaniu wysokogórskim, to już dłuższa droga. Przepustką do wspinania w górach jest kurs skałkowy. To jest takie 6-dniowe „must have”. Potem będzie konieczne samodzielne poruszanie się na ściankach wspinaczkowych i w skałkach. Jeśli do tego uda się dołożyć 30 wieczorów na trening w ciągu 4 miesięcy, to będziemy gotowi na drugi etap, czyli kurs taternicki. Taki kurs trwa 2 tygodnie. Po kursie przychodzi czas na zdobywanie samodzielności. Przynajmniej 5-6 dni w skali roku powinniśmy spędzić na wspinaniu w górach. Wbrew pozorom to nie jest tak mało. Gdy zbierzemy obowiązki rodzinne, czekanie na dobrą pogodę i partnera to okazuje się, że krótki sezon w Tatrach, trwający standardowo od czerwica do początku września, wymusza na nas gotowość wspinania w prawie w każdy weekend. Gdy wypadnie jeden, drugi wyjazd, to ten sezon zacznie uciekać. Można oczywiście wyjechać na wakacje na Korsykę czy do Paklenicy, gdzie pogoda będzie pewniejsza niż np. w Dolomitach czy Alpach. Te miejsca dadzą nam obycie z górską przestrzenią, ale to w Tatrach warto się uczyć – jeśli poradzimy sobie w nich, to poradzimy sobie także w innych górach.

Po trzech latach wspinania i treningu wszystko staje się mniej ryzykowne – mamy bazowe umiejętności wspinaczkowe, które pozwalają nam świadomie zarządza ryzykiem w czasie działania w górach.

A co z zimowym wspinaniem?

To kolejny krok. Znów należałoby zacząć od zimowego kursu taternickiego, potem samodzielnie się powspinać i pojechać latem w Alpy, ale już na lodowce. I wreszcie po dwóch takich sezonach wybrać się w Alpy zimą. Dopiero dalej jest eksploracja w górach najwyższych.

Najlepszą receptą jest po prostu robienie tego przez 7-10 lat ze średnią intensywnością, ale bez przestojów i powolne zwiększanie trudności, poznawanie nowych gór, ludzi i rozwijanie się w każdym obszarze związanym ze wspinaniem. Warto wspinać się w skałach, trenować na ściance, biegać po górach, jeździć na nartach, wspinać się latem i zimą, a może nawet chodzić po jaskiniach, bo to uczy pracy zespołowej. Ta różnorodność buduje doświadczenie, hartuje ciało i umysł.

W ciągu tego czasu również zmienia się nasze postrzeganie ryzyka. Inaczej widzimy je mając lat 20, 30, a całkiem inaczej mając lat 40. Mam wielu kursantów, którzy czekali na czas, gdy dzieci dorosną i będą mogli w górach taternicko zaistnieć. Taka realizacja marzenia z młodości, gdy na Orlej Perci zobaczyli na ścianie Zamarłej wspinających się i pokrzykujących taterników. Choć ekstremalnych rzeczy w wieku 40+ nie będą już pewnie robić, to ciągle mogą przez kolejne 30-40 lat cieszyć się górami.

Mamy teraz tak wyjątkowy czas, gdy życie na świecie trochę zwolniło. Tak jak w przypadku gór, tak i w walce z wirusem kluczem jest nasza indywidualna odporność i zahartowanie. Szkoliłem wielu Anglików z zakresu alpinizmu klasycznego i w porównaniu z przeciętnym polskim Kowalskim ma on dwa razy mniejszą sprawność i, co za tym idzie odporność. Z Amerykanami jest jeszcze gorzej. Właśnie te “rozwinięte” społeczeństwa padają jak muchy. Ten wirus nie jest pierwszy i ostatni, do tego dochodzą zagrożenia chorobami cywilizacyjnymi, które będzie przecież rosnąć!

Wróćmy jednak do tego wyjścia poza schemat, osiągnięcia takiego stanu we wspinaniu, kiedy jesteśmy w stanie podejmować decyzje o zrobienia ruchu, który może być skrajnie niebezpieczny, a nawet śmiertelny.

Tak naprawdę w życiu każdego alpinisty, taternika taki czas przychodzi. W końcu doświadczamy przygody życia, której możemy nie przeżyć. Jeżeli dzieje się tak na każdym wyjeździe, jeśli zbyt często nasze wspinanie ociera się o traumatyczne zdarzenia, to coś jest nie tak. Coś w naszym planowaniu, w partnerach, w naszej taktyce nie gra. Ale jeżeli taka skrajna sytuacja zdarza się raz na kilkanaście wyjazdów, to takie niebezpieczeństwo jest wpisane we wspinaczkową rzeczywistość. Wtedy uratuje nas wyłącznie nasze doświadczenie i świadomość, że z tak trudnej sytuacji jesteśmy w stanie wyjść. Tylko wewnętrzna wiara i siła wynikająca nie z napompowanego wspinaczkowego ego, tylko zbudowana na twardych fundamentach wspinaczkowego i życiowego doświadczenia, przyniesie efekty.

Dlatego uważam, że taternictwo dla młodych ludzi to doskonała szkoła życia, która przełoży się na ich późniejsze decyzje w dolinach, a możliwy rozwój alpinizmu lub powrót do lat jego świetności jest możliwy tylko z udziałem młodych!

***

Piotr Sztaba w Wadi Rum (fot. arch. P. Sztaba / Kilimanjaro.com.pl)

Piotr Sztaba z górami wspinaczkowo związany jest od 30 lat. Wpływ na jego górskie wspinanie wywarły nietuzinkowe charaktery osób skupionych wokół klubu KS Korona we wczesnych latach 90. XX w. Jednak bezpieczeństwa w górach uczył się już samodzielnie, a potem – gdy już zorientował się, „czym to grozi” – w KW Kraków.

Wspinanie i góry są cały czas obecne w jego życiu. Na jego doświadczenie składa się również kilkanaście lat pracy w szkoleniach dla biznesu. Organizował również wyprawy narciarskie i wspinaczkowe w góry Azji, gdzie zdobywał doświadczenie wyprawowe. Od 10 lat jest instruktorem Taternictwa PZA.

Teraz stara się dbać o równowagę, szkoli w skałach i górach, ale już częściej poza Tatrami, poza granicami Polski. Wspina się też więcej dla siebie. Współprowadzi wraz z Waldkiem Niemcem renomowaną szkołę wspinaczkową Kilimanjaro.com.pl.

Piotr Turkot i Piotr Sztaba (fot. arch. P. Sztaba)
Exit mobile version