Wartości są niezmienne, skala działania dużo większa

fot. A. Mikler/ archiwum TOPR

Pierwsza nagroda Góry Wartości (Kraków Mountain Award – Values), odzwierciedlająca uznanie górskiego środowiska dla etyki w działaniu, zasad partnerstwa i wzajemnej pomocy trafiła podczas 17. Krakowskiego Festiwalu Górskiego do Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Organizacja obchodzi w tym roku 110-lecie istnienia, a mijający rok był dla ratowników wyjątkowym sprawdzianem. O wartościach przyświecających ratownikom od początku istnienia TOPR, rozmawiamy z naczelnikiem Janem Krzysztofem.

***

Barbara Suchy: Po raz pierwszy w festiwalowej historii organizatorzy KFG wręczyli nagrodę Góry Wartości, doceniając ogromne zaangażowanie ratowników w pomoc niesioną w górach. 

Jan Krzysztof: Oczywiście bardzo nam miło, zwłaszcza, że łączy się to ze 110. rocznicą powstania Pogotowia i tak trudnym rokiem pod kątem wypraw ratunkowych. To cenne wsparcie, choć staram się nie przywiązywać zbyt dużej wagi do nagród symbolicznych.

Tegoroczne wydarzenia w polskich górach faktycznie sprawiły, że o TOPR było głośniej niż zazwyczaj w środowisku i w mediach. 

Sama akcja na Giewoncie, która wzbudziła ogromne zainteresowanie mediów i opinii publicznej, była też niezwykle poruszająca dla całego świata ratownictwa. Przez kilka dni, podczas tegorocznego kongresu ICAR, gościliśmy w Zakopanem ratowników z całego świata. Masowy wypadek na Giewoncie był ważnym tematem rozmów. Co prawda wydarzył się w łatwo dostępnym rejonie, ale wyraźnie ukazał problemy, które pojawiły się we współczesnej turystyce, nie tylko w górach. Wszystkie popularne miejsca zaczynają się borykać z nadmiarem odwiedzających, przepełnieniem, brakiem możliwości właściwej obsługi, ale też masowymi zdarzeniami. Kiedy pomocy oczekuje ponad 160 osób, wielu w ciężkim stanie, po zdarzeniu którego kompletnie się nie spodziewali, zmienia się perspektywa i sposób działania.

W tym przypadku przewidywanie, a raczej jego brak, było jednym z istotnych aspektów.

Niektóre osoby były zupełnie nieświadome sytuacji. Gdyby trochę więcej wiedzieli o górach, to sygnałów ostrzegawczych, które można było odczytać, było sporo. Wyładowania były słyszane i widziane na tyle wcześnie, że dało się zawrócić. Dużo niżej mógłby dopaść ich deszcz, mogłoby dojść do pojedynczego porażenia, ale oni tego nie rozpoznali. Nagle więc znaleźli się pod ostrzałem wyładowań w miejscu, z którego ciężko uciec. Jak to w tłumie, były tam zarówno heroiczne czyny, podejmowane z dużym ryzykiem, ale też kompletna panika i blokada psychiczna, uniemożliwiająca podjęcie jakiegokolwiek działania, nawet w ochronie własnego zdrowia i życia.

fot. A. Mikler/ archiwum TOPR

Podczas prelekcji na KFG opowiadaliście o skali akcji. Była tak duża, że musieliście ją podzielić na etapy.

Za wypadek masowy uznaje się każdy, w którym zasoby ratownicze odpowiedzialnej służby, okazują się niewystarczające. Początkowo ograniczenia w użyciu śmigłowca, ze względu na warunki atmosferyczne, powodowały, że ratowników i sprzętu na miejscu było mało. Z każdymi kolejnymi 10 minutami pojawiało się ich coraz więcej. Poprosiliśmy o pomoc GOPR, strażaków, LPR, pracowników TPN. Ci wszyscy ludzie wspierali nas adekwatnie do ich umiejętności i możliwości. Po dość krótkim czasie sytuacja była opanowana – wciąż mnóstwo osób potrzebowało pomocy, niektóre w stanie ciężkim, ale mogliśmy temu zaradzić.

Czy kolejne fazy udzielania pomocy mogliście jakoś zaplanować czy musieliście reagować na bieżąco?

To wszystko działo się równocześnie. Na różnych etapach następowała selekcja ze względu na stan zdrowia i możliwości użycia środków transportu. Jedni schodzili sami, lekko ranni byli sprowadzani na Halę Kondratową do prowizorycznego szpitala, bardziej poszkodowani zwożeni do szpitala w Zakopanem, czy wreszcie zabierani przez śmigłowiec LPR. Ci, którzy byli wysoko i byli w poważnym stanie byli podbierani przez nasz śmigłowiec z użyciem wyciągarki.

Jak wyglądało zarządzanie tą akcją?

Mamy pewną strukturę. Zawsze cała nasza koordynacja i zarządzanie służy tym, którzy są na pierwszej linii. Oni nam przekazują informacje, co i kogo potrzebują: jaki sprzęt, ilu ratowników. Koordynujemy też inne służby. Tutaj bardzo dobrze się to udało i było oparte o dużym zaufaniu wzajemnym. Służby poddały się zarządzaniu, jakby na to nie patrzeć, prywatnej firmy – od samego udziału w działaniach ratowniczych aż po – niesamowicie istotne – udrożnienie przejazdu do szpitala.

Ratownicy, mimo dużego doświadczenia, mówili że widok był przerażający – jak po powstaniu czy ataku terrorystycznym. Poruszająca była relacja pilota „Sokoła”, który zabierał rannych w czasie trwającej wciąż burzy.

Na ratownikach działających w terenie takie sytuacje jak reanimacja dzieci, zawsze robią i będą robić wrażenie. Ale poruszyła nas też skala. Pierwsza informacja, jaka do nas dotarła to, że widać kilkadziesiąt osób leżących nieruchomo. Nie wiedzieliśmy, czy to są lekko ranni czy osoby w stanie zatrzymania krążenia i walki o życie. Ciężko tak podsumowywać, bo w wypadku zginęły dzieci, ale tak naprawdę ofiar mogło być tam dużo więcej.

Wnioski płynące z tego wypadku nie są zaskakujące, ale przestrzegania nigdy dość.

Plany adekwatne do warunków – to podstawa. Niestety Tatry są małymi górami, łatwo dostępnymi, gdzie każdy może wejść. W takim tłumie ludzi działa też pewne uśpienie czujności. Skoro przede mną, za mną idzie mnóstwo ludzi – jedni z dziećmi, inni wyglądają na dobrze przygotowanych – i nie reagują, to pewnie nic groźnego się nie dzieje. Gdyby pojawił się w takich okolicznościach ktoś, kto potrafiłby na to zwrócić uwagę, można było tragedii o takich rozmiarach uniknąć. Tu było już na to za późno.

Równolegle trwała akcja w Jaskini Wielkiej Śnieżnej, również mocno angażująca ratowników.

To był bardzo intensywny czas, działania się na siebie nakładały. Później uszkodzenie kolejki linowej na Kasprowy od uderzenia pioruna. Nic strasznego się nie stało, ale około 400 osób wymagało pomocy w transporcie do Zakopanego. Do tego bieżąca działalność i pojedyncze wypadki. Byliśmy w typowej sytuacji „wszystkie ręce na pokład”. To była mocna próba, której podołaliśmy.

Akcja jaskiniowa wymagała trudnych, specjalistycznych działań, choć jej skala była mniejsza.

Przeciwnie, skala była dużo większa. Bardziej nagłośniony był wypadek na Giewoncie, ale z perspektywy ratowników bez porównania łatwiejszy. Każdy wypadek jaskiniowy jest trudny, a ten wyjątkowo. Specyficzne okoliczności, szczególnie trudne miejsce i ograniczone możliwości pomocy jaskiniowcom, co było niezrozumiałe przez niektóre osoby ze środowiska jaskiniowego. Kluczowe okazały się tutaj precyzyjne umiejętności pirotechniczne i strzeleckie – tak, żeby nie zrobić krzywdy sobie i innym, a osiągnąć zamierzony cel czyli dotrzeć do ofiar wypadku.

fot. A. Mikler/ archiwum TOPR

Czym więc różni się współczesne ratownictwo od tego sprzed ponad stu lat? Czy można mówić o tych samych wciąż wartościach?

Na pewno nasze działania i nasza motywacja to w pewien sposób odwołanie do niezmiennych wartości. Nadrzędną jest ratowanie drugiego człowieka. Istotne jest odwołanie do tradycji, aż od czasów ojców założycieli, ale też otwartość i ciągłe uczenie się oraz wyciąganie wniosków. Nowe wyzwania, masowe wypadki to coś, z czym musimy sobie poradzić, ale zdajemy sobie sprawę jakie są ograniczenia. Równie dobrze mogłoby dojść do masowego wypadku lawinowego. Oczywiście można zamknąć góry, ale nie tędy droga. Dlatego rozmawiamy, zastanawiamy się nad scenariuszami, próbujemy wdrażać nowe metody działań. Ale wszystkiego nie przewidzimy. Sama ludzka chęć dbania o swoje zdrowie i życie zawsze będzie najważniejsza.

fot. A. Mikler/ archiwum TOPR
Exit mobile version