„Czuję w kościach, że nadciąga lodowata antarktyczna burza” – Mateusz Waligóra o trawersach Antarktydy

Amerykanin Colin O’Brady przeszedł Antarktydę samotnie i „unsupported”, jako pierwszy na świecie – to już wiecie. W dwa dni po nim tego samego wyczynu dokonał Brytyjczyk Louis Rudd. No i kropka. Kropka? No właśnie nie. W świecie wyczynowych wypraw nic nie jest jednoznaczne i oczywiste.

Schemat przedstawiający skrótowo przebieg trasy Colina O’Brady’ego oraz Borge’a Ouslanda (opracowanie: MAteusz Waligóra)

Rzućcie okiem na mapę: dysproporcja tras pokonanych przez dwóch polarników (O’Brady i Ousland) jest olbrzymia. W styczniu 1997 Norweg Børge Ousland jako pierwszy na świecie samotnie przeszedł Antarktydę jak podaje Wikipedia… „unsupported”. W tym samym czasie ten sam cel obrali Polak Marek Kamiński i Brytyjczyk Sir Ranulph Fiennes. O co zatem chodzi? Jak to możliwe, że od dwóch dni świat huczy o pierwszym przejściu Antarktydy, jeśli takiego wyczynu dokonano już 21 lat wcześniej? Chodzi o styl. A w zasadzie brak jego spójnej i akceptowanej przez wszystkich definicji.

W moim tekście o przejściu pustyni Gobi dla magazynu Kontynenty pisałem:

Na różne sposoby wędrowano przez Gobi – wykorzystywano wielbłądy, samochody zabezpieczające wyprawę albo przygotowywano wcześniej depozyty żywności i wody. Nikt dotychczas nie przemierzył jednak tej pustyni samotnie, bez wsparcia z zewnątrz. Co tak naprawdę oznacza ten termin? Nie wiadomo. Nie ma jednej zunifikowanej definicji. Z założenia jednak osoba rozpoczynająca wyprawę w takim stylu porusza się wykorzystując tylko siłę własnych mięśni, nie korzysta z poczęstunków od ludzi spotkanych po drodze, a także nie posiada depozytów z żywnością oraz wentylu bezpieczeństwa w postaci samochodu. To podstawa, co do której zgadzają się wszyscy. To co dla jednych podróżników jest jednak naturalne: noclegi i korzystanie ze źródeł wody w wioskach czy posiadanie środków łączności dla innych jest nie do zaakceptowania na równi z zażywaniem środków przeciwbólowych. W tym wypadku granica szaleństwa zdaje się być bardzo cienka.

No właśnie. Mam wrażenie, że nie ma na świecie człowieka, który byłby w stanie w jednoznaczny sposób określić co oznacza: „Unsupported”, „Unassisted”, „Unaided” czy „UN-wstaw-sobie-tutaj-co-tylko-chcesz-ED”, co jednocześnie zostałoby zaakceptowane przez wszystkich zainteresowanych.

Wróćmy jednak do Antarktydy. W przypadku wypraw polarnych „UN…ED” oznacza ciągnięcie wszystkich zapasów niezbędnych do pokonania zaplanowanej drogi na polarnych pulkach (sankach), brak depozytów z żywnością/paliwem/sprzętem przygotowanych przed lub w trakcie trwania wyprawy oraz pokonanie całej trasy siłą własnych mięśni. Wykluczone zostaje zatem korzystanie z siły wiatru poprzez użycie specjalnych latawców zwanych kajtami (kite). To właśnie takiego latawca używał w trakcie swojego przejścia Antarktydy Børge Ousland. Ale nic nie jest oczywiste, jeśli porównamy miejsce startu i zakończenia trawersu przez polarników. Colin O’Brady i Louis Rudd wystartowali z „kontynentalnej części Antarktydy”, która znajduje się głęboko pod lodem. Ousland wyruszył z wyspy Berknera, miejsca, w którym znajduje się granica między morzem i lodem. Czy porównanie tych przejść ma zatem sens? Norweg przeszedł ogromny dystans wykorzystując latawiec (którego użycie także wymaga siły fizycznej, umiejętności i skupienia), Anglosasi nie korzystali z latawców, ale pokonany przez nich dystans nijak ma się do tego co zrobił Ousland. Gdzie do cholery znajdują się mityczne punkty, pomiędzy którymi trzeba przejść, by trawers był trawersem? Kto o tym decyduje? The Explorers Club? National Geographic? Księga rekordów Guinnesa? A może internetowy portal Explorersweb? Może ty? A może ja?

Zaskakujące, że najwięcej krytycznych głosów na temat przejścia O’Brady i Rudda płynie ze strony osób, które pomimo sporego doświadczenia polarnego (np. Eric Philips) same takiego trawersu nie zrobiły, albo tych, którzy wyprawy polarne znają z książek czytanych w dzieciństwie. Najsmutniejszy jest jednak fakt, że głosy te zabierane są w momencie, gdy trawers został już ukończony, a nie w momencie, gdy zaanonsowano rozpoczęcie wypraw (czyżby nikt nie wierzył w ich powodzenie?).

Czy porównanie wypraw sprzed wieku z obecnymi, w trakcie których polarnicy wykorzystują lokalizatory i telefony satelitarne, nawigację GPS oraz nowoczesny i lekki sprzęt, ma jakikolwiek sens?

Dlaczego wszelkiej maści polarnicy, wspinacze, podróżnicy i żeglarze dążą do tego, by „BYĆ PIERWSZYM”? Dla uznania? Pieniędzy? Ego? Przejścia do historii (dziś notkę biograficzną w Wikipedii może mieć każdy, wystarczy ją sobie napisać albo poprosić o to kolegę)?

Kto zatem jako pierwszy przeszedł samotnie Antarktydę? Nie wiem, nie interesuje mnie to. Idę na narty.

I na koniec – wypowiedź Louisa Rudda:

It doesn’t mean anything to me, first, second. It’s just a title. What matters is that I’ve completed my expedition, and that’s the bit that’s really important to me.

Mateusz Waligóra

Exit mobile version