Lavaredo Ultra Trail oczami i nogami Agnieszki Lasyk – relacja z zawodów

Jest godzina 7 rano, leżę patrząc na błękit za oknem i próbuję przewidzieć pogodę na wieczór – od trzech nocy co wieczór nad Cortiną szaleją burze. Jest piątek, 23 czerwca, a przede mną największe i najdłuższe wyzwanie w dotychczasowej biegowej karierze, pierwsza złamana „setka” na The North Face Lavarado Ultra Trail. Na koniec poprzedniego sezonu udało mi się przebiec 93 km, w tym roku zaczynam z kopyta.

Ostatnie tygodnie przed startem przeminęły w oka mgnieniu, gęsto usiane intensywnymi treningami i testowymi startami – Marduła, UltraBabia, jakieś Tatry po drodze… Teoretycznie jestem gotowa. Pierwszy widok Dolomitów o zmierzchu dwa dni wcześniej przy wjeździe do Cortiny sprawia, że na moment staje mi serce – czy to w ogóle może się udać? Ponad 120-kilometrowy dystans i te 6 tysięcy metrów w pionie, w nieznanym kompletnie terenie – co z tego, że lekcje odrobione – wypytałam kogo się dało, przeczytałam chyba wszystkie relacje, obejrzałam filmy. Zapisywaliśmy się na LUT trochę „z głupia” – „Ej chodźcie zobaczymy czy nas wylosują! A jak wylosują to co? To się będziemy martwić!”. No i wylosowali.

Sezon treningowy miał zacząć się więc w tym roku wcześniej, ale z powodu kontuzji porządne bieganie ruszyło dopiero od marca. Mam obawy co do faktycznego stanu mojego przygotowania, ale za późno już na takie wahania. Szybka joga, kawa, chia z owocami na śniadanie i pędzimy do Cortiny, gdzie nasz Wojtek startuje w Cortina Kids, a Karol z Tomkiem muszą jeszcze odebrać pakiety startowe. Nad miasteczkiem unosi się aura ekscytacji i podenerwowania, wszyscy nakręceni i uśmiechnięci, dumnie noszą worki z pakietami, robią pamiątkowe fotki. Za trzy dni gwar zamilknie, w kawiarniach zostaną tylko bogate starsze pary sączące Prosecco, ale dziś Cortina jest bijącym sercem trailowego świata.Spotykamy znajomych, dzieciaki biegają, potem lody w pobliskiej kawiarni i pora zbierać się do domu – trzeba się jeszcze spakować, wypocząć, prześledzić po raz setny mapę i profil wysokościowy.

Agnieszka Lasyk, 5 rano, wschód słońca na Tre Cime

Startujemy we trójkę – Tomek, Karol i ja, ale bez ciśnienia na wspólny bieg – „zobaczymy jak się zgramy”. Maciek z Wojtkiem robią za support z wozem technicznym, więc sytuację mam super komfortową – nie muszę nawet zawozić przepaku na Cimabanche. Sprawdzam sprzęt i choć zapowiada się na upał, pakuję koszulkę z długim rękawem i spodnie – na wypadek, gdyby mój support jednak gdzieś utknął – poza tym chcę być maksymalnie niezależna.

I wtedy pojawia się w mojej głowie uporczywa myśl o pomidorówce – mam obiadowe termosy, zawsze je wożę – muszę mieć pomidorową na te przepaki! Choćbym i miała jej nie tknąć! Jadę więc do sklepu, odbijam się od włoskiej siesty (sklepy są zamknięte), wracam na nocleg, próbuję coś pospać, choć podenerwowanie pozwala mi jedynie poleżeć z zamkniętymi oczami i nogami na ścianie w ciemnym pokoju – spania dziś nie będzie.

Robię podejście numer dwa do sklepu, kupuję składniki i gotuję pomidorową z ryżem oraz herbatę z miodem do termosu. Słyszałam, że punkty na Lavaredo są dobrze zaopatrzone, ale ja lubię mieć awaryjnie „swoje”.

Szybki prysznic, ubieram się i powtarzam procedurę z leżeniem – chwila na medytację i maksymalną koncentrację przed startem. Za oknem ani śladu burzy, ani jednej chmurki – szczęście dziś nam sprzyja; bałam się tej burzy cholernie, a wygląda na to, że będziemy mieć gwieździstą noc!

Jedziemy do Cortiny, odszukujemy chłopaków, którzy po drodze zaliczyli jeszcze pasta party na stadionie i stajemy razem w tłumie 1500 uzbrojonych po zęby w kije i bukłaki śmiałków oraz dwukrotnie większego grona ich kibiców. Ustawiamy się gdzieś z tyłu i cierpliwie czekamy – choć z cierpliwością nie ma to nic wspólnego – w brzuchu aż skręca, nogi same się rwą, w oku błysk szaleńca – a wokół nas półtora tysiąca takich samych świrów.
Jest absolutnie cudownie, atmosferę podkręcają „Highway to hell” czy „Thunderstruck” puszczane z głośników, jeszcze tylko hymn Lavaredo – „Ecstasy of gold” Ennio Morricone, 3…2…1… start! I lecimy!

Cortina-Federevecchia (0-33 km)

Zanim faktycznie zaczynamy biec mija dobrych kilkanaście minut – ustawienie się na końcu szeregu nie było strategicznie najlepszym wyborem, bo teraz drepczemy w miejscu czekając aż lokomotywa ruszy. Na pierwszym podejściu także zator, udaje się nam wyminąć część biegaczy poboczem, ale na niewiele się to zdaje, bo z przodu jest dokładnie to samo – odpuszczamy więc podchody i pokornie drepczemy. Tomek przyspiesza, ale nie staramy się go gonić, bo biegnie na tętno, my z Karolem truchtami na razie wspólnie. Na szczęście po paru kilometrach zatorowa sytuacja rozładowuje się sama i teraz już dziarsko maszerujemy w szeregu. Nigdy wcześniej nie widziałam chyba tylu osób umiejących podchodzić na kijkach i to w takim tempie – raczej nie ma tu przypadkowych biegaczy – a przecież nie idziemy na czele stawki, raczej w jej ogonie. Pierwsze kilometry mijają na rozmowach i śmiechach – jeszcze nie czuć zmęczenia, jest świeżość, ekscytacja, las, góry, środek nocy i potok światła z naszych czołówek pędzących do przodu.

Zdobywamy pierwszą górkę i za chwilę zaczynamy zbieg, który oceniamy jako „beskidzki” – tyle, że bardziej kręty – a po nim kawałek podejścia na  pierwszy punkt odżywczy – Ospitale. Łykam colę, sprawdzam stan bidonów, zagryzam banana i ciśniemy dalej, czeka nas 700 metrów ostrego podejścia na Son Forca. Czas mamy dobry, nie ma co martwić się o limit – te zresztą na Lavaredo są raczej łaskawe, nie ciśniemy więc zbyt mocno. Te pierwsze 20-30 km jest dla mnie zawsze uciążliwe, zanim organizm dobrze się rozgrzeje, zaczną działać biegowe endorfiny, zanim złapię flow, staram się biec bez ciśnienia swoim tempem i nadrabiać czas na dalszych fragmentach trasy.
Zbiegamy na Passo Tre Troci, dalej mała górka i ostry zbieg na Federevecchię – za nami 33 km trasy, 1/4 z głowy.

Karola coś męczy brzuch – sytuację ratuje nasza herbata, a ja ku memu zdziwieniu wymieszanemu z przerażeniem orientuję się, że na palcach zaczynają mi się robić pęcherze! Biegnę w przetestowanych, rozbieganych butach, skarpetach, których zawsze używam, tylko te wkładki mam już trochę wysłużone – ostatnia Babia dała im popalić, późniejsze Tatry w deszczu nie poprawiły sytuacji… cholerne wkładki! A tak myślałam czy by ich wreszcie nie wymienić, ale bałam się, że w nierozbieganych będzie jeszcze gorzej – no i masz!

Przemilczam temat, nie mam najmniejszego zamiaru ściągać też kompresji celem oszacowania strat. Otarcia na 30km i to przez własną głupotę! Jestem sfrustrowana i zła.

Federevecchia-Rifugio Auronzo (33-48 km)

Wychodzimy z punktu by zacząć kolejne mozolne podejście Do Federevecchi mamy około 1500 m do zrobienia, na Rifugio Auronzo odrobinę mniej.

Idziemy nieomal cały czas lasem, pod stopami miękko, gdzieniegdzie tylko korzenie i kamienie. Gdzieś nad górami zaczyna majaczyć świt, najpierw z atramentowych ciemności zaczynają wyłaniać się zarysy gór, potem horyzont jaśnieje na różowo. Jesteśmy już dość wysoko, by spomiędzy drzew dostrzec promienie wschodzącego słońca oświetlające pobliskie szczyty – „look! and we are only watching our feet!” („patrzcie! a my tylko spoglądamy pod stopy!”) krzyczy zachwycony Francuz i ma zupełną rację.

Jeszcze kawałek do góry, potem krótki zbieg i znajdujemy się nad prześliczną szmagardowozieloną taflą jeziora Misurina. Potem krótki trucht po drewnianym chodniku dookoła jeziora i zaczynamy drugą część podejścia pod Tre Cime. Stopy dają mi w kość, ale nie ma tragedii; dziarsko maszerujemy na kijkach pod górę  – podejście jest konkretne, zwłaszcza część tuż poniżej schroniska. Fantastycznie wygląda ta nitka biegaczy wspinających się jeden za drugim pod górę, a następnie jej garbem pod schronisko Auronzo.

Ósma rano, radość w parku narodowym na tle Tre Cime

Jest już dobrze po godzinie 7, słońce zaczyna coraz mocniej grzać. Karol zostaje gdzieś po drodze w tyle, ja docieram pod schronisko szybciej. Widoki zapierają dech – dolina tonie jeszcze w porannej mgle, a zielone wzgórza oświetla już pełne słońce.

Pod schroniskiem jest kolejny punkt odżywczy – urządzony „na bogato” – oprócz standardowych drożdżówek, czekolady czy bananów jest też sławny rosołek z makaronem i parmezanem, który zajadam z rozkoszą (i świadomością, że nie pójdę do wegańskiego nieba). Po prawie 50 km w nogach i niemal 9 godzinach w trasie nie jestem w stanie i nie mam zamiaru się mu oprzeć, zwłaszcza, że jak twierdzi nalewająca go pani, „cheese is power” – „ser to moc”, a będę jej jeszcze sporo potrzebować.

Rifugio Auronzo-Cimabanche (48-66 km)

Wsuwam ów nielegalny rosołek i zapijam go colą, dolewam wodę do bidonów i ruszamy dalej. Obiegamy schronisko na około i wkraczamy w magiczną krainę Tre Cime di Lavaredo. Każda kolejna część trasy, którą pokonujemy, przyćmiewa poprzednie – jeszcze parę chwil temu ledwie umiałam pohamować wzruszenie nad Misuriną, teraz widok Lavaredo odbiera mi mowę. Na twarzy mam uśmiech od ucha do ucha, w sercu dziką radość.

Zaczynamy najtrudniejszy chyba na całej trasie zbieg – bardzo długi, kamienisty, grunt pod nogami jest bardzo niestabilny. Gdzieś na tym odcinku nieopatrznie trącam prawą nogą kamień, który szybuje prosto w moją lewą kostkę… Ała!!! Wściekam się na ten moment nieuwagi, kostka jest dość mocno stłuczona, ale w pełni sprawna (na dalszej części trasy „poprawię” ją jeszcze ze dwa razy własną stopą…), więc nie zważając na ból biegnę dalej asekurując się cały czas kijkami.

Zbiegi nie były nigdy moją mocną stroną, ale może kiedyś się ich wreszcie nauczę – póki co czuję się na nich bardzo niepewnie i niestety tracę też masę czasu – śmieję się teraz sama z siebie, że nie umiejąc zbiegać wybrałam się na Lavaredo. Zbieg wydaje się ciągnąć w nieskończoność, kostka dokucza, a upał nasila się coraz bardziej; na szczęście wrzuciłam do plecaczka ultrakrótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach, białą czapkę i okulary z ciemnymi szkłami – bez tego byłoby naprawdę ciężko. Dobiegamy wreszcie na dno doliny, polewam się po drodze wodą ze strumyków, których na trasie Lavaredo na szczęście nie brakuje. Pozostałe do Cimabanche 8 km podbiegu staram się truchtać, ale nie jest to łatwe zadanie w tym upale, praktykuję więc strategię 2-1 – dwie minuty biegu, jedna szybkiego marszu na kijach. Po drodze mijamy rzesze rowerzystów (około połowa na rowerach elektrycznych) oraz sporo turystów. Są i oczywiście wszechobecni kibice, zwłaszcza w okolicach betonowego przejścia pod drogą, jakieś 3 km od punktu – okrzyki „bravi, bravi” i „forza” towarzyszą nam zresztą na całej trasie.

Cimabanche-Malga Ra Stua (66-75 km)

Cimabanche to jedyny przepak na trasie zawodów, jeżeli nie dysponujesz własnym „wozem technicznym”. Na mnie czekają już moje chłopaki, zresztą nie miałam zostawionego worka, więc po zczytaniu numerka i zanotowaniu czasu udaję się od razu do samochodu. Ice Tea brzoskwiniowa, pomidorowa z ryżem (Tak! Na tym upale! Po tonie żeli i galaretek nic tak nie smakuje jak prawdziwe jedzenie), Ice Mix i Naproxen w kremie – tak wygląda mój przepakowy set. Smaruję się też od stóp do głów kremem z filtrem 50, uzupełniam izotonik w bukłaku i wodę w bidonach i nie siadając ani na moment wyruszam w dalszą drogę. Chyba na żadnym z punktów nie spędziłam więcej niż 10-15 minut – nie lubię siadać na trasie, bo mam wrażenie, że ciężko byłoby mi się potem zebrać, a poza tym nieprzespana noc i kilka godzin w upale dałoby się jeszcze bardziej we znaki po takim odpoczynku – wolę już nie schodzić z wysokich obrotów.

Z Cimabanche czeka nas kilkaset metrów zbiegu, a następnie podejście na Forcella Lerosa i zbieg na Malga Ra Stua. Ten odcinek trasy mija mi dość szybko i bez większych szczegółów w pamięci, najpierw podejście do wyczłapania, potem kawałek zbiegu. Polewam się wodą z bidonów i staram nie myśleć o kostce, która boli koszmarnie. Do tego zaczynają mi doskwierać pięty – oj, będzie wesoło!

Malga Ra Stua – Col Gallina (75-95 km)

Na Malga Ra Stua oczywiście czeka mój support (najciężej osiągalny punkt dla samochodu), a ja znów reanimuję się Ice Mixem i Naproxenem, do tego zimna cola i uzupełnienie zapasu żeli i batonów. Jem jedną przekąskę co 40 minut, z zegarkiem w ręku, a do tego dodatkowy cukier w razie potrzeby, np. wtedy gdy zaczynam ze zmęczenia zasypiać na podejściach – czasem wsuwam aż 2-3 galaretki, a nagły zastrzyk cukru pobudza mnie do działania. Na punkcie nie spędzam wiele czasu, drugą połowę zawodów biegnie mi się zresztą dużo lepiej – gdyby tylko nie ta feralna kostka!

Z punktu na Malga Ra Stua mamy według profilu wysokościowego, zamieszczonego na numerze startowym, jakieś 20 km, lecz zanim dotrę faktycznie na Col Gallina mój Garmin pokaże już około 100. Tu też tak naprawdę zaczynają się te zawody, a podejście doliną na Col de Bois jest chyba jednym z bardziej zachwycających fragmentów trasy.

 

Jest to ponad 10 km wspinaczki stromym zboczem wzdłuż Trofany, w dole wije się rzeka, trasę przecinają potoki, mijamy wodospady, robimy eksponowane trawersy – by w 40 stopniowym upale dotrzeć na płaskowyż niczym z Doliny Śmierci. Na tym etapie trasy zebrała się nam wesoła międzynarodowa gromadka – ja, Sonia z Portugalii (z którą będziemy biec zresztą prawie cały czas już wspólnie do końca), Włoch, Anglik i Francuz. Prowadzimy dysputy quasi filozoficzne oraz szacujemy stan innych współzawodników po stopniu ich responsywności. Mijany po drodze, siedzący w cieniu pod krzakiem zawodnik z Korei na pytanie „are you ok?” („czy wszystko w porządku?”) rozejrzał się w tempie żółwia, co biegnący z nami Włoch podsumował „he is not that ok” („nie jest z nim tak dobrze”); takich żywych zombie spotyka się zresztą na trasie masę, a najwięcej na tym odcinku właśnie. Rzeczony Włoch wykąpał się też w jednym z mijanych przez nas wodospadów, ku ogólnej wesołości.

Na tym odcinku są do pokonania dwa potoki – pierwszy z nich ubezpieczali ratownicy górscy – a żaden nie pozwalał na przejście suchą stopą. To namaczanie stóp w obuwiu ze zniszczoną wkładką, a następnie marsz w 40 stopniowym upale zemściły się zresztą na mnie w dalszej części trasy – już po chwili czuję dotkliwe pieczenie pod piętami, a bąble narastają z każdą chwilą i krokiem. Mimo niezwykłej urody, odcinek ten ciągnie się w nieskończoność, co rusz wydaje się nam że „te trudności to już były”, a „to ujęcie wody to tamte strumyczki”, po czym okazuje się, że nie, bo trudności (te wskazane na mapie) to dopiero będą, a do ujęcie wody jeszcze daleka droga. Później męczy nas jeszcze „ta górka, która przecież już była” – wyjście na Col de Bois trwa dobrą chwilę – oraz podejście pod Col Gallina, które okazuje się znacznie wyższe, bardziej uciążliwe (przynajmniej w odczuciu) i odległe niż na profilu wysokościowym. A creme de la creme Lavaredo dopiero przed nami…

Col Gallina – Passo Giau (95-103 km)

Zbiegam na Col Gallina, gdzie oczekują mnie już chłopcy, uzupełniam zapasy, pryskam kostkę, wyżalam się na stopy, które bolą już bardziej niż kostka i wtedy zauważam wiszącą na grani po prawej stronie burzę. Na przełęczy jest też zdecydowanie zimniej, niebo jest zachmurzone, a spod chmur złowrogo kapie deszcz. Maciek jest wyraźnie podenerwowany dalszą częścią mojej trasy, zdającej się prowadzić na przełęcz prosto ku nadciągającej burzy, ale ja jestem w bardzo bojowym nastroju – temperatura mocno spadła, więc i ja odżywam po wielu godzinach spędzonych na upale, do tego ból stóp wyzwala we mnie dodatkowe pokłady agresji, a kolejna porcja rosołku z parmezanem doładowuje baterie.

Ubieram na siebie kurtkę, getry i chustkę na głowę, kijki w dłoń i dawaj! Maciek jeszcze ustala z organizatorem dokładny przebieg trasy, dzięki czemu wiemy, że prawdopodobnie uda się ominąć burzę ponieważ nie będziemy wspinać się na wspomnianą, otoczoną burzą przełęcz (jak się potem okazało, biegnącego szybciej Tomka złapała ona na wysokości schroniska).

Wspinamy się z Sonią szybko, starając się umknąć nadciągającej burzy. Nad głowami w pewnym momencie zawisa nam śmigłowiec, który dwukrotnie bezskutecznie próbuje zbliżyć się lub wylądować w pobliżu – po chwili odlatuje. Mnie zaczyna dopadać senność, kontaktuję się więc z moją bazą i błagam, żeby wyczarowali mi na Passo Giau zieloną herbatę (mają zresztą torebki z nią spakowane w moim „przepaku”), przy okazji uspokajam Maćka, że burza przeszła bokiem, a śmigłowiec leciał nie do nas.

Jesteśmy już mocno wszyscy zmęczeni, a tu do zrobienia jeszcze 2000m w pionie i poszarpana grań.  Wspinamy się na drugi najwyższy punkt trasy – Rifugio Averau – 2413 n.p.m., mijając po drodzę Cinque Torri – niestety chmura zasłania cały widok, widoczność sięga kilku metrów, jest zimno i mokro. Ten odcinek jest najtrudniejszy technicznie, trasa biegnie po skałach i kamieniach, mamy i ostre podejścia i krótkie, trudne, dożarte zbiegi. Do tego wilgoć wdziera się do nosa, płuc – zaczynam kaszleć jak gruźlik, a pięty palą jak oszalałe!

Passo Giau – Croda di Lago (103-108 km)

Odcinek od Malga Ra Stua przez Col Gallina aż do Croda di Lago, to taki „Marduła na sterydach” i z perspektywy czasu nie dziwi fakt, że sporo osób się na Passo Giau wycofuje – choć wydawać by się mogło, że zdobycie go oznacza, iż „jesteśmy w domu”, do zrobienia w dalszej części są po nim jeszcze trzy konkretne podejścia oraz koszmarny zbieg do mety!

Tutaj trasa zaczyna nam się dłużyć w nieskończoność, chmury zasłaniają piękne okoliczne widoki, a nam pozostaje walka z własnym zmęczeniem i trudnościami na szlaku (w jednym miejscu stoją nawet ubezpieczający trasę ratownicy). I tak wydaje się, że bez końca idziemy góra i dół i znów góra i dół, i że to jeziorko to już tuż tuż, bo przecież górka na profilu taka niewielka. Ale prawda jest taka, że profil drugiej połowy trasy odbiega znacznie od rzeczywistości, odległości się nie zgadzają, góry do pokonania są większe – po części to także i wina naszego zmęczenia, ale i Garmin pokazuje dobre 6 km trasy.

Wreszcie docieramy do Croda di Lago, zczytujemy tylko numerki i logujemy czasy, na punkt nawet nie mamy ochoty zaglądać. Zapada zmierzch.
– You need something? (Potrzebujesz czegoś?) – rzuca mi zniechęconym tonem Sonia.
– No –  odpowiadam równie bez entuzjazmu.
– Ok, then let’s go home (Ok, to chodźmy do domu) – rzuca i zaczynamy zbieg w dół do upragnionej mety.

Jak potem się okazało, tym sposobem ominęłyśmy najbardziej wypasiony punkt na całej trasie, pełen jajek, kiełbas i innego dobra, ale kto by tam myślał o jedzeniu w tej chwili.

Croda di Lago – Cortina (108-120 km)

Zbieg do Cortiny dłuży się w nieskończoność. Jesteśmy w lesie, jest już kompletnie ciemno, drogę oświetlają nam tylko światła z naszych czołówek. Początek jest dość łagodny, po miękkim terenie więc zaskakująco przyjemny – pomijając fakt, że od dobrych 20 km nie mam już pięt, a jedynie dwa wielkie napuchnięte bąble, i że każdy krok sprawia mi niesamowity ból. Ale szczęście nie trwa długo, bo już po kilku chwilach robi się bardzo ślisko i stromo. Sytuacji nie poprawia fakt, że zdążyła już tędy przebiec masa zawodników nie tylko z LUT ale i z Cortina Trail, rozbiegując i wyślizgując i tak niełatwą trasę. Jakby tego było mało zaczyna padać deszcz. Momentami nie dajemy rady zbiegać, trzeba schodzić, a właściwie zsuwać się bokiem, zapierając do tego kijkami – w przeciwnym razie można bez problemu zjechać ze skarpy.

Ten lasek niszczy nas psychicznie, zaczynam żałować udziału w zawodach, chce mi się płakać, stopy palą żywym ogniem. W oddali widać światła Cortiny, ale my krążymy i krążymy między drzewami, a odległość zdaje się nie zmniejszać. Garmin pokazuje 123 km i dalej nic. W oddali widać światła, ale to wcale nie upragnione dojście szlaku do ulicy, a kolejny lotny punkt kontrolny (jest ich zresztą na trasie masa). Pytamy ile jeszcze do mety, na odpowiedź „4 kilometers” nieomal wpadamy w furię – ale jakto że jeszcze cztery?! Nad miastem zaczyna się burza, a my biegniemy przez ten cholerny las i końca nie widać!

Wreszcie wybiegamy w miejscu, gdzie dzień przed zawodami byliśmy na treningowej przebieżce – a stąd przecież jeszcze dobre 2 km do mety! Ale jesteśmy już w mieście i nic nas nie zatrzyma, ciśniemy do mety ile sił w nogach zostało, na koniec jeszcze slalom uliczkami i podbieg i już jesteśmy na rynku pod kościółkiem, w okolicznych pubach trwa już fiesta, ale wszyscy nam kibicują, gratulują, krzyczą – radość nie z tej ziemi! Łapiemy się z moją towarzyszką niedoli za ręce i przebiegamy linię mety. Nie wierzę, że to się udało – jestem cała mokra, pragnę amputować sobie obie stopy, ale zrobiłam to! Przebiegłam Lavaredo! Odbieram kamizelkę finishera.

Bieg kończę z czasem 24:10:58, na 624 miejscu w generalce i 56 wśród kobiet. Gdy słucham „Ecstasy of gold” mam ciary.

Agnieszka Lasyk

Exit mobile version