Góry Skaliste na nartach – relacja Natalii Tomasiak

Góry Skaliste – Rocky Mountains, to ogromne pasmo górskie ciągnące się od granicy Montany w Stanach Zjednoczonych aż po Alaskę, są częścią pasma Kordylierów. Dla wielu osób to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Cztery obszary tego pasma zostały wciągnięte na listę UNESCO, a ponadto w pobliżu Lake Louis znajduje się największy lodowiec (poza lodowcami na kręgach polarnych).

Najwyższy szczyt pasma to Mount Elbert (4401 m n.p.m.) znajdujący się w amerykańskim stanie Kolorado, a z kolei najwyższy szczyt w kanadyjskiej części gór to Mount Robson (3954 m n.p.m.).

Łańcuch Gór Skalistych w Kanadzie ma długość 850 km i przebiega wzdłuż granicy administracyjnej prowincji Alberta i Brytyjska Kolumbia. Canadian Rockies to młode góry –  ukształtowały się jakieś 65 do 100 milionów lat temu. Ich szczyty to ogromne baszty – skalne twierdze z poszarpanymi graniami. Częste są tu gładkie, pionowe ściany skalne o deniwelacji 1,5-2 kilometrów. Pomiędzy wierzchołkami, w głębokich polodowcowych dolinach mienią się turkusową wodą niesamowicie piękne jeziora. Ja dostałam szansę po obcować z tym pięknym miejscem zimą.

Zapraszam do świata ski-tourów, puchu, gór i syropu klonowego…

To był długo wyczekiwany wyjazd, który był prezentem urodzinowym. Od razu wiedziałam, że to będzie coś niezapomnianego i chciałam się do niego jak najlepiej przygotować.  Oprócz tego, że samo miejsce wydawało się niesamowite to miał to być powrót do wyjazdów outdoorowych, które trochę odstawiłam na bok w momencie gdy biegi górskie zdominowały mój wolny czas i pochłaniały cały budżet domowy.

Jak to bywa przed wyjazdami i u mnie zrobiło się nerwowo pomimo, że większość rzeczy miałam przygotowane i dopięte na przysłowiowy ostatni guzik. Ale wiadomo – dodatkowe szkolenie w pracy, awaria pralki i zalanie sąsiadów, trzeba było szybko gasić pożary. W końcu nastała godzina zero i niemal z marszu stawiłam się na lotnisko. Trasa: Kraków-Amsterdam-Calgary, skład: Adam, Maciek, Michał i ja – gotowi do działania, ruszamy!

W trakcie ośmiu godzin lotu za ocean spoglądamy za okno samolotu, pod nami rozpościerają się niesamowite widoki na Grenlandię, góry lodowe i wielkie zaśnieżone obszary północnej Kanady.

Rejon Roger Pass i nasza pierwsza wycieczka skitourowa (fot. Adam Michalik)

W końcu jest Calgary  – miasto Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 1988 roku – dość zaskakujące, bo wokół jest płasko i szaro, ani śladu śniegu. Góry, które niedaleko stąd gwałtownie przechodzą w równinę schowały się gdzieś w chmurach.

Pożyczamy samochód, ruszamy i na szczęście niedługo pojawiają się gdzieś we mgle niesamowite ściany. Jest ich tak dużo, że nie wiadomo w którą stronę patrzyć!

Pierwszą noc spędzamy w Lake Louise, gdzie wieczorem jeszcze udało się zrobić krótki rozruch nad jeziorem. Rano pobudka o 5.00, szybkie śniadanie i ruszamy przez miejscowość Golden na Rogers Pass – kultowe miejsce skitourowe. Po drodze spotykamy się z mieszkającym w Golden Russellem, z którym umówiliśmy się przez polskich znajomych na ten dzień.

Na Rogers Pass rejestrujemy się w biurze Glacier National Park, umieszczamy identyfikatory za szybą i rozstawiamy auta nasze i Russela na dwóch różnych parkingach. Ruszamy w górę Loop Valley by przejść przez przełęcz i zjechać doliną Asulkan.

Ekscytacja pomaga zapomnieć o zmęczeniu podróżą i 8 godzinach różnicy czasu. Pogoda jest idealna, fantastyczny las pachnie żywicą, a gdy wychodzimy ponad linię drzew stajemy powaleni widokiem szczytów, lodowców i przede wszystkim falujących olbrzymich przestrzeni nietkniętego śniegu.

Zjazd z przełęczy The Dome (2900 m) – fot. Adam Michalik

Po czterech godzinach dochodzimy na 2900 m na przełęcz pod The Dome. Russell jest zdziwiony tempem naszej ekipy. Żartuje, że pewnie mamy taką moc po wódce, którą pijemy w Polsce – niezłą mamy tu opinie ;-)

Z przełęczy następuje nasz pierwszy bardzo długi zjazd w Kanadzie. Cieszymy się jak dzieci każdym skrętem w świeżym, dziewiczym śniegu. Nie możemy się nadziwić przestrzenią i krajobrazem. A wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze przecież co nas czeka w kolejne dni.

Następny dzień w Golden okazał się deszczowy wiec wykorzystaliśmy go na lokalne zwiedzanie oraz krótką wycieczkę biegową po okolicznych szlakach. Przydał się taki luźniejszy moment, bo zmęczenie podróżą i zmianą czasu dopiero wtedy nas dopadło.

Niedziela czyli zaczynamy docelową przygodę z kanadyjskimi górami. Na ten czekaliśmy z niecierpliwością. – Icefall Lodge wita :).

Do Icefall Lodge zimą można dostać się jedynie helikopterem, schronisko położone jest na 1900 m (fot. Adam Michalik)

Tutaj kilka słów wyjaśnienia: Jednym z ulubionych sposobów Kanadyjczyków na skitoury są wyjazdy na tydzień do tzw. backcountry lodge – schronisk położonych w odległych dolinach. Odległych na tyle, że nikt spoza schroniska tam nie dociera. Takich lodge’y jest wiele, mieszczą zazwyczaj od kilku do kilkunastu osób.

Icefall Lodge polecił nam amerykański znajomy, który był tam wcześniej dwukrotnie. Główne schronisko położone jest na granicy lasu, na wysokości 1900 m, obok znajduje się drugi mniejszy budynek + sauna z prysznicem. Łącznie mieści się tam do 18 osób. Do asfaltu jest około 60 km. W zależności od warunków pogodowych z tego miejsca można wybierać jazdę na nartach w dół po lesie lub można się wybierać na ski-tury w górę, w potężny pokryty lodowcami alpejski teren ze szczytami wznoszącymi się dobrze ponad 3000 m.

Całość zaplecza noclegowego należącego do Icefall Lodge uzupełniają dwa wysokie satelitarne schrony odległe o 5-6 h na nartach od głównej siedziby. Cały obszar jest olbrzymi, nie do przechodzenia. Świeże śniegi gwarantowane – w ostatnim sezonie suma opadów przekroczyła 10 m!

Dojeżdżamy na miejsce spotkania, gdzie już jest kilka osób pomimo, że jesteśmy dużo wcześniej. Od razu jesteśmy proszeni na WAGĘ :) Ważą każdego, najpierw razem z bagażem, później samego człowieka w butach narciarskich. Bagaż można było mieć max 20 kg + siebie, ja miałam 22 kg i od razu notujący wszystko Lars mówi mi, że mam za dużo kilogramów w bagażu.

Argumentuję, że może bagaż za ciężki, ale za to ja chyba ważę mniej niż inni. To było trudne do odparcia przez chłopa prawie 2-metrowego o posturze kanadyjskiego drwala. Wszyscy się śmieją, a Larsowi nie pozostaje nic innego jak puścić mnie ze wszystkim co sobie przygotowałam.
Po co to ważenie? Do Icefall Lodge można dostać się tylko helikopterem, który jak wiadomo może zabrać określony ładunek.

Poranek na 2930 m z widokiem na Icefall Peak (fot. Adam Michalik)

Odprawieni, czekamy na lot… Helikopter przylatuje, emocje rosną, wsiadamy, lecimy i już po kilku minutach lotu odsłaniają się ośnieżone góry, wielkie doliny i zaczyna do nas docierać ze zbliżamy się do świata gdzie przez kilka dni nie będzie dostępu do telefonu, internetu, bieżącej wody, nie wiemy do końca jak to wszystko będzie wyglądało, ale wiemy, ze śniegu brakować nam nie będzie :-)

W trakcie lotu na chwilę musimy wylądować gdzieś w środku gór, żeby poczekać na lepszą widoczność. Jednak problemy są przejściowe i po kwadransie kontynuujemy podróż.

Na miejscu szybko się wypakowujemy, wita nas Bianca, z którą robimy od razu robimy szybkie przypominające ćwiczenia lawinowe, a potem pierwszą krótką wycieczkę. Mamy piękna pogodę, zaliczamy pierwsze 600 m do góry i tyle samo zjazdu w puchu. Już jesteśmy szczęśliwi, że tu jesteśmy i zapominamy o całym świecie, zaczynają liczyć się tylko narty.

Kolejny dzień to pierwsza dłuższa wycieczka. Bianca chyba próbuje pokazać kto tu rządzi i pierwsza przerwę robi po 2 godzinach podejścia. Nie wie jeszcze, że trafiła na mocne towarzystwo.

Podejście na Icefall Peak – 3150 m (fot. Natalia Tomasiak)

W trakcie wycieczki zaliczyliśmy łącznie 3 podejścia i 3 długie zjazdy, jeden w żlebie… To chyba miał być przy okazji mały test przed wycieczką na Icefall Peak.

Wtorek – Icefall Peak 3195 metrów. Plan pójścia na szczyt wszyscy, łącznie z całą obsługą schroniska przeżywali już od dnia poprzedniego. Jak się okazało później, było to pierwsze wyjście w tym sezonie. Są lata, kiedy nikt nie zjeżdża z tego szczytu. Poszliśmy z Larrym Doleckim, właścicielem Icefall Lodge, człowiekiem, który to miejsce wymyślił, znakomitym narciarzem oraz przewodnikiem.

Pobudka o 4.00 rano, wyjście z czołówkami o 5.00, dość mocno mrozi, pierwsze 500 m do góry pokonujemy w ciemności. Ok 7.00 rano wychodzi słońce, piękny wschód, bezchmurne niebo widać tylko ośnieżone góry. Po ok. 3 godz jesteśmy u stóp lodowca, wyłaniają sie kolejne szczyty, a pod nimi labirynt wielkich zaśnieżonych seraków. Nie widziałam takich obrazków ani na Kazbeku ani Spitzbergenie. Widać, że wszyscy – zarówno nasza ekipa jak i idący z nami Amerykanie są zachwyceni.

Podejście na Icefall Peak – 3150 m (fot. Natalia Tomasiak)

Nagle przestaje nam się gdziekolwiek spieszyć, idziemy powoli, robimy zdjęcia, cieszymy się ze możemy tutaj być. Końcówka podejścia na szczyt jest bardziej wymagająca, ściągamy narty, podchodzimy „z buta” stromym kuluarem. Zaczynamy zastanawiać się jak będzie wyglądał zjazd. Dość szybko docieramy na szczyt – 3195 m. Panorama jest niesamowita.

Zimny wiatr każe naciągać kaptury i założyć ciepłe rękawice. Szybko ściągamy foki, robimy parę zdjęć i jedziemy. Czas na piknik będzie później. To, co chwilę wcześniej mnie przerażało nagle okazało się bardzo stromym, ale przyjemnym zjazdem. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak dopiero po chwili.

Wystający wierzchołek Icefall Peak, zjazd między serakami (fot. Maciej Borowski)

Widzimy ślady Larrego, który poprowadził niesamowitą linię pomiędzy serakami, które podziwialiśmy na podejściu… Myślę sobie – to jak z bajki, że tamtędy można zjechać! Ruszamy w kierunku lodowca, śnieg, a właściwie puch coraz lepszy. Wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha, nikt z nas nie spodziewał się aż takich wrażeń, takiego pięknego zjazdu!

To był dla wszystkich jeden z najpiękniejszych dni w górach. Wycieczka potężna – zegarki pokazały ponad 2800 m podejścia w pionie! Około 15 byliśmy już w schronisku, a tam popołudnie jak co dzień. Zupa i krakersy na przekąskę, potem sauna, prysznic, kolacja. Suszenie rzeczy, leniuchowanie i pogaduchy przy piwie lub herbacie.

Kusił nas jeden z kuluarów (żlebów) zwany Expresso Shot, ale aby się do niego dostać musieliśmy zaliczyć zjazd na linie (fot. Adam Michalik)

Kolejny poranek niestety, nie jest już tak piękny i słoneczny, ale nie oznacza to, ze siedzimy i nic nie robimy. Ruszamy na ok. 7 godzinną wycieczkę. Odwiedzamy jaskinię lodowcową, a później szczyt i zjazd żlebem o sugestywnej nazwie Tripple espresso. Żeby się do niego sie dostać trzeba zaliczyć krótki zjazd na linie z nartami przypiętymi do plecaka.

Hata Lyell Hut na 2950 m to tak na prawdę mały blaszany kontener, ale w środku jest wszystko. Maksymalna ilość osób, która się tam mieści to 12 (fot. Natalia Tomasiak)

Wieczorem dyskutujemy co dalej, ponieważ pogoda niestety nie zapowiada się najlepsza. Ostatecznie decydujemy się na wyjście na dwa dni do Lyell Hut.

Lyell hut, to najwyżej położony w Kanadzie schron, blaszany kontener na skale wystającej z potężnego lodowca na 2930 m npm. Po 3 godzinach wycieczki psuje nam się pogoda, poruszamy się we mgle. Wkoło nas jest wszędzie biało – whiteout. Docieramy na miejsce przy pomocy tracka w GPS. Bez niego droga między szczelinami byłaby niemal nie do przejścia. Lyell Hut to pięć gwiazdek w kategorii schronów. Na dole mały salon z kuchnią, a u góry na poddaszu jedno spore miejsce do spania, materac obok materaca. Nawet 12 osób może na tej niewielkiej przestrzeni całkiem wygodnie funkcjonować. Topimy śnieg, jemy i gramy w karty, gra muzyka z telefonu. A na zewnątrz biała zawieja. Wieczorem wychodząc do toalety przy tym wietrze czułam się jak w jakimś horrorze ;)

Wschód słońca przy hacie Lyell Hut (2950 m). Chwilę później zerwał się bardzo duży wiatr i niestety musieliśmy wracać do Icefall Lodge (fot. Adam Michalik )

Po wietrznej nocy przywitał nas wspaniały poranek. Duży mróz, ale niemalże bezchmurne niebo i niepowtarzalny wschód słońca. Niestety po śniadaniu pogoda znów się popsuła i wracaliśmy od razu do Icefall Lodge. Powrót nie był łatwy – znów mgła, wiatr, zerowa widoczność, ale po 4 godzinach dotarliśmy.

Po godzinnym resecie w schronisku wyszliśmy na mała turę na przełęcz, bo przez noc nasypało dużo śniegu i na pewno będzie fajny zjazd… no i był….:) To był kolejny wieczór kiedy o 21.00 każdy z nas padał co prawda ze zmęczenia, ale zasypiał z uśmiechem na ustach.

Sobota. Zbliża się koniec naszego pobytu w krainie śniegu… wychodzimy na przedostatnią wycieczkę. Pogoda była raczej dobra, ale momentami otaczały nas nisko osadzone chmury i robiło się zupełnie biało. Po jednej dłuższej przerwie, którą przeczekaliśmy pod płachtą biwakową osłaniająca nas od wiatru dotarliśmy na szczyt Kemmel Peak 3100 m, końcówka podejścia była dość twarda więc nie obyło się bez harszli. Na szczycie znowu dopadły nas chmury.

Jeden z licznych zjazdów w puchu, na nierozjeżdżonych przestrzeniach. Wielki obszar dawał możliwość każdego dnia eksploracji nowego terenu (fot. Natalia Tomasiak)

W takich warunkach dojazd do kuluaru, którym zjazd  miał być wisienką na torcie dzisiejszego dnia byłby zbyt niebezpieczny. Szczeliny po drodze nie pozwalają na pomyłkę. Włączyliśmy muzykę, wyciągnęliśmy termosy i tak sobie czekaliśmy jakieś 30 min. Opłacało się. W chwili przejaśnienia natychmiast ruszyliśmy. Co to był za zjazd…

Niedzielny poranek to szybkie pakowanie, każdy z nas miał przygotowane bagaże do helikoptera, ale zaraz po śniadaniu udało nam się wyjść jeszcze na szybką 2 godzinną turę, która po prostu miała być małym pożegnaniem z tym miejscem. Robimy ostatnie zdjęciach, zjeżdżamy do naszej bazy i czekamy na lot.

Wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha, nikt z nas nie spodziewał się aż takich wrażeń, takiego pięknego zjazdu! – Góry Skaliste (fot. arch. Natalia Tomasiak)

Średnio robiliśmy ok 1500-1700 m przewyższenia każdego dnia, wycieczki ok 6 godzinne. Dwa dni powyżej 2000 m. Chyba zostaniemy zapamiętani jako wesoła ekipa Polaków, która niczego sie nie bała, szybko chodziła po górach i ze wszystkiego sie śmiała. Na początku patrzyli na nas troszkę dziwnie i pytali czy w Polsce mamy śnieg i niemalże chcieli zapytać czy umiemy jeździć na nartach. Poza tym dużo stereotypów: Wałęsa, wódka wiadomo…

Praktycznie o Icefall Lodge

Ilość prostych rozwiązań w Icefall była zaskakująca. Tym samym człowiek czuł się tam może nie jak w dobrym hotelu, ale na warunki w górach było bardzo komfortowo.

JAK WYGLĄDAŁ PRYSZNIC?

Obok schroniska jest wybudowana mała sauna, na piecu postawiony jest wielki gar z wodą którą się grzeje. Nabiera się z niego wodę do konewki, wiesza konewkę na haku w kabinie prysznicowej i kąpiel w cieplej wodzie na 2 tys m jak znalazł :)

Poranek na 2930 m przy Lyell Hut – Góry Skaliste (fot. Adam Michalik)

A CO Z JEDZENIEM?

Na miejscu czekał na nas kucharz Mat, który zaskakiwał pomysłowością posiłków. Głodny tutaj nikt nie chodził. O 7.00 rano było wystawione jedzenie, z którego można było zrobić sobie kanapki na wycieczkę, o 7.30 Mat podawał porządne śniadanie, o 16.00 czyli w godzinach, w których wracaliśmy z nart była mała przekąska, ale zawsze coś na ciepło. O 19.00 czekała zawsze na nas obfita kolacja. Jakość jedzenia zawstydziłaby niejedną krakowską restaurację. Mat o prostu kocha swoją robotę i to czuć w każdym jego daniu.

 

TOALETA?

W całym „ośrodku” mamy 3 toalety. Jedna w głównym budynku, ale ta jest tylko na siku! I dwie te bardziej oryginalne na zewnątrz. Jedna to zwykły wychodek. Druga osobiście bardziej przypadła mi do gustu: To tez wychodek, tylko bez drzwi, ale za to z widokiem na góry… :) Spokój zabezpiecza się chorągiewką opuszczaną na ścieżce.

„Wspinaczka” na jeden ze szczytów nieopodal Icefall Lodge (fot. Maciej Borowski)

INNE UDOGODNIENIA?
Po saunie i prysznicu można porządnie się porozciągać korzystając z mat gimnastycznych w salonie i jadalni.
Zostało przygotowane specjalne pomieszczenie do suszenia butów i ubrań, zapach odstrasza, ale buty z dnia na dzień były suche. Przemyślane są też takie szczegóły jak specjalne wieszaki  do suszenia fok. Dla gości są też crocsy, żeby nie trzeba było wozić. Ręczniki też są dostępne, ale warto zabrać swój. W jest nocy cieplutko pod puchowym kołderkami, ale warto wziąć ze sobą wkładkę do śpiworów na nocleg w jednym Lyell lub Mons Hut. Pokoje są różne: od 2 osobowych w głównym budynku po wieloosobowe.

LAWINY

W trakcie tych kilku dni nie obyło się bez lawin. Na szczęście rozsądek przeważał i duże lawiny obserwowaliśmy z daleka. Łącznie w ciągu sezonu spada w tym rejonie ponad 9 m śniegu. Pokrywa w kwietniu przekraczała długość sondy, czyli 3,2 m i była bardzo stabilna mimo, że bez nart zapadało się dobrze powyżej kolan. Oczywiście na zagrożenie lawinowe trzeba uważać, ale trzeba też się przyzwyczaić do małych powierzchniowych zsuwów śnieżnych (małych lawin) które uruchamiają się w czasie zjazdów i zazwyczaj nie stanowią zagrożenia. Zsuwając sie razem z taką mini lawina mamy uczucie jakbyśmy zjeżdżali po muldach na stoku. Każdemu z nas zdarzyło się właśnie taką mini lawinę wywołać. Trzeba być czujnym.

INNE

Wychodząc w góry w Kanadzie trzeba zapoznać się uważnie z obowiązującymi w danym rejonie przepisami. Niektóre miejsca wymagają pozwolenia i rejestracji w centrum informacyjnym, jak przykładowo nasze wyjście na Roger Pass.

Ciężko było pożegnać się z Rocky Mountains. Każdy z naszej ekipy po cichu myśli żeby tam wrócić. Pomysłów w głowie jest wiele. Ostatnie miejsce jakie odwiedziliśmy był to sklep z mapami. Jak sie możecie domyślać każdy z nas kupił po minimum 3 szt. Może by tak wrócić za rok, ale juz w innej formie? Może wynająć kampera i podróżować od doliny do doliny? A może odwiedzić inna lodge? Hm…. Jedno jest pewne: wspominać narciarstwo w Kanadzie będę bardzo długo, naprawdę zabrała stamtąd niesamowite wspomnienia. I w końcu już teraz rozumiem dlaczego Kanadyjczycy raczej nie jeżdżą na węższych nartach niż „110 pod butem” :-)

Natalia Tomasiak
Profil Facebook Natalii Tomasik

Exit mobile version