Sam zjazd jest nagrodą i przyjemnością – Andrzej Bargiel po pobiciu rekordu Śnieżnej Pantery

19 sierpnia do Polski powrócił rekordzista – Andrzej Bargiel. Zaledwie 5 dni wcześniej Andrzej zdobył ostatni szczyt w wyścigu po Śnieżną Panterę – Pik Pobiedy (7439 m). Polak tym samym pobił rekord z 1999 roku ustanowiony przez Denisa Urubko i Andrieja Mołotowa, którzy weszli na pięć szczytów siedmiotysięcznych byłego ZSRR w 42 dni. Andrzejowi ta sztuka udała się w 30 dni! Co ciekawe, jak informuje wspinanie.pl, Polak pobił także wcześniejszy rekord – 29 sierpnia 1991, na kilka miesięcy przed upadkiem ZSRR, Władimir Suwiga, Siergiej Griszczuk i Malik Imietow wejściem na Chan Tengri zakończyli 36-dniowe zmagania ze Śnieżną Panterą.

Andrzej Bargiel z tłumami fanów na warszawskim lotnisku
Andrzej Bargiel z tłumami fanów na warszawskim lotnisku

Tuż po przylocie na warszawskie lotnisko Chopina, Andrzej poświęcił swój czas na konferencję prasową, podczas której opowiedział o swoich wrażeniach z tego spektakularnego wyczynu. Przedstawiamy zapis rozmowy z dziennikarzami.

Andrzej Bargiel podczas konferencji prasowej (fot. Canal+ Discovery)

***

Czy było coś, co cię zaskoczyło podczas tego przedsięwzięcia?

Andrzej Bargiel: Jeśli chodzi o samo działanie górskie, to układało się to w porządku. Mieliśmy bardzo mało czasu i pogoda nie była pewna, więc przez to musieliśmy bardzo szybko zmieniać plany i dostosowywać je do tego co się działo. Dlatego właśnie te dwa ostatnie szczyty tak wyglądały – na pierwszy z nich musiałem wychodzić praktycznie ze śmigłowca, później też musieliśmy się wkleić w okna pogodowe, które były bardzo krótkie. Na szczęście się udało.

Najtrudniejszy szczyt?

Myślę, że jako całość było to bardzo trudne, a przy ostatnim szczycie przyszła ulga, że to już koniec. Każdy ze szczytów dokładał trudności temu wydarzeniu.

Co było najtrudniejszy momentem i najtrudniejszą kategorią w całej tej wyprawie?

Tych momentów było bardzo wiele. Na początku mieliśmy bardzo duże problemy z logistyką i transportem do Tadżykistanu, na co straciliśmy ponad tydzień. Gdy dotarliśmy na miejsce, dopadł nas potworny wirus i bardzo trudne warunki. Ciężko w tym wszystkim było się zmobilizować i po prostu wchodzić na szczyty. Do tego dochodziła bardzo zła pogoda, więc do głowy przychodziło dużo myśli, które demotywowały, wydawało nam się, że realizacja tego wydarzenia będzie niemożliwa.

Andrzej Bargiel pod Pikiem Lenina (fot. Marcin Kin Photography)

Jak twój organizm reaguje na sprint po górach?

Im szybciej się ruszam, tym mój organizm lepiej funkcjonuje. Przejazdy i bardzo długie przestoje bardzo mi przeszkadzały. Traciłem formę podczas długich przerw. Dla mnie największym atutem jest prędkość, oszukuję trochę organizm i góry – mogę się umiejętnie wklejać w bardzo krótkie okna pogodowe, podczas których było bardzo mało wejść na szczyty, a mi się to mimo wszystko udawało.

Jeśli mówisz, że głównym problemem była logistyka, to czy wynik można było jeszcze wyśrubować?

Myślę, że tak. W Tadżykistanie czekaliśmy pięć dni na śmigłowiec z tego względu, że jest tylko jeden śmigłowiec w tym kraju i latał nim prezydent. I mimo sporych pieniędzy ciężko jest czasem cokolwiek załatwić. Trzeba się do tego dostosować i całkowicie temu podporządkować.

Czy w tego typu wyprawach liczycie dnie, sprawdzacie czas na bieżąco?

Nie do końca, najważniejsza w tym wszystkim jest przygoda. Mieliśmy bardzo dużą ekipę z różnych środowisk, i to było bardzo fajne, bo uczyliśmy się nawzajem od siebie. Bardzo dużym doświadczeniem dla mnie było robienie materiału, musiałem się angażować i to była moja energia i czas. Przed wyjściem nie odpoczywałem, mieliśmy 6-7 godzin zdjęciowych, to było dodatkowe zaangażowanie. Było to zupełnie coś nowego, kawał przygody.

Jakie to jest wyzwanie, gdy trzeba myśleć o tym jak szybko zejść ze szczytu, bo następny też już goni czas?

To jest naturalne, po każdym wejściu na szczyt myślę o tym żeby być jak najszybciej w bazie, gdzie warunki są znacznie bardziej przyjazne. Mam narty, które to przyśpieszają i dają przede wszystkim przyjemność. Czy byłby to jeden, czy pięć szczytów, tak samo szybko chciałbym wracać na dół.

Na jednej narcie można zjechać? :) (Andrzej stracił nartę podczas zjazdu z Piku Pobiedy- red.)

Jest ciężko, ale można takie rzeczy robić. Niestety tak to w sporcie bywa, że takie rzeczy się zdarzają i trzeba sobie w takich sytuacjach radzić, by wszystko działało.

Jak to się zdarzyło?

Sprzęt bardzo często poddany jest bardzo dużym przeciążeniom i takie rzeczy czasem się zdarzają. Narta dostała dużą siłę przy skoku przez szczelinę i po prostu się złamała. Ale udało się zejść na dół, z czego bardzo się cieszyłem.

Omawianie planu wejścia na Pobiede razem z Dmirtrim Grekovem, szefem bazy na lodowcu Inylczek Południowy (fot. Marcin Kin)

Gdy cię niektórzy usłyszą, mogą pomyśleć, że to banalnie proste, a przecież jest to śmiertelnie niebezpieczne. Czy zdajesz sobie z tego sprawę, czy tylko myślisz o celu?

Zdecydowanie zdaję sobie z tego sprawę, jestem maksymalnie skoncentrowany i przez to, że robię to od wielu lat, nie są to sytuacje, które mnie zaskakują. Przerabiałem już takie rzeczy i nie robi to na mnie tak dużego wrażenia, automatycznie jestem w stanie przeciwdziałać i radzić sobie.

Jesteś w stanie powiedzieć ile razy dotknąłeś tam śmierci?

Czy dotknąłem śmierci? Myślę, że nie dopuszczam do takich sytuacji, to wszystko zawsze musi być pod kontrolą i nie pozwalam sobie na więcej niż w górach niższych, w których trenuję. Podnoszę swoje umiejętności po to, by mieć zawsze zapas i nie ryzykować.

Kiedy będziesz zamykał oczy i będziesz myślał o tej wyprawie, to jaki jeden moment będziesz wspominał?

Było wiele ciekawych momentów, bo były kryzysy w całej ekipie, moje wejścia ewidentnie pomagały i poprawiały wszystkich humory. Przed wejściem, gdy się nie układało, wszyscy chodzili smutni, a po ataku te morale rosły. W Tadżykistanie, gdzie celem był Pik Korżeniewskiej, byłem chory, ale wyszedłem, bo stwierdziłem, że nie pomaga mi siedzenie w bazie. Przez pierwsze cztery godziny podejścia czułem się strasznie, wydawało się, że zawrócę, zresztą komunikowałem to bazie z radia, chciałem wrócić na jeden dzień i odpocząć. Nie wiem jakim cudem do pierwszego obozu szedłem cztery godziny, a to było bardzo nisko i bardzo wolno, potem stwierdziłem, że jednak pójdę, bo jednak to jest kolejne wyjście, kolejny czas i energia, i okazało się, że w kolejne cztery godziny byłem już na szczycie. Było więc mnóstwo nieprzewidywalnych sytuacji. Były momenty walki z własnymi ograniczeniami, głową i organizmem.

Andrzej Bargiel w trakcie pierwszej części wyprawy – celem był Pik Lenina (fot. Marcin Kin)

Po powrocie dostałeś prezent od swojej dziewczyny – co to jest? (wielki słoik wypełniony mieszanką płatków i suszonych owoców – red.)

To moja ulubiona granola, przygotowując się jestem w stanie jeść to o każdej porze dnia, daje mi energię i bardzo ją lubię. Mam nadzieję, że będziemy mieli teraz więcej czasu dla siebie, jadę z dziewczyną nad morze. Z ostatniego szczytu nie widziałem już pięknych widoków, tylko plaże dookoła. Mam nadzieję, że będzie czas żeby nabrać dystansu do tego wszystkiego, normalnie o tym rozmawiać i ocenić co mi to dało, co zrobiłem – potrzebuję na to trochę czasu. Póki co cieszymy się, że jesteśmy w Polsce i będziemy mieli czas dla najbliższych.

Czy następna wyprawa już chodzi ci po głowie?

Jest mnóstwo planów, ale póki co jest program, musimy przygotować osiem odcinków dla Canal+ Discovery, a więc czekają nas zdjęcia, musimy pojechać jeszcze do Chamonix, będą zdjęcia w Polsce, tak że nasza misja nie jest jeszcze zakończona. Mam nadzieję, że uda się stworzyć coś naprawdę ekscytującego. Dla mnie to także jest duże wyzwanie, bo nikt wcześniej czegoś takiego nie robił.

Do jakiej wysokości weszła z tobą ekipa filmowa?

Większość ekipy wychodziła na minimum 6 tys. metrów. Fajnie, że sobie poradzili, bo większość z tych ludzi nigdy nie była na takich wysokościach. Mieliśmy świetnie przygotowaną logistykę.

Mieliście jakieś obozy?

Spałem tylko na Piku Lenina na wysokości 6000 m i 5200 m, i to była jedyna aklimatyzacja, poza tym po prostu wchodziłem na szczyty. Ekipa często wychodziła wcześniej po to by spróbować złapać mnie z kamerą.

Jak oni sobie radzili z tempem i wysokością?

Na pewno pomagaliśmy sobie nawzajem, ale to działało logistycznie – planowaliśmy wyjścia wcześniej i wszyscy mieli na to odpowiednio dużo czasu.

Kiedyś mówiłeś, że twój zjazd na nartach tak naprawdę poprawia poziom bezpieczeństwa, bo wiele zejść kończyło się śmiercią, a ty zjeżdżasz w ciągu 30 minut. Czy tak jest w rzeczywistości?

W trudnym terenie lepiej się czuję na nartach niż na nogach, to jest dla mnie bardziej naturalne. I to zdecydowanie podnosi poziom bezpieczeństwa. Dla przykładu ten ostatni szczyt – Pik Pobiedy – gdzie mnóstwo ludzi zostaje na zejściu. Jest tam potwornie długa grań i jeśli przychodzi załamanie pogody, a tam to dzieje się bardzo często, ludzie gubią się, tracą orientację i często tam zostają. Jest tam bardzo zła statystyka. Szybkość poruszania się minimalizuje ryzyko.

Robisz najpierw jakąś analizę zjazdu?

Nigdy nie wykraczam poza obszar linii, którą wchodzę na szczyt. Poznaję teren podczas podejścia i wiem na co mogę sobie pozwolić przy zjeździe.

Czy narty były kluczowe w przypadku tego rekordu?

Czy były kluczowe? Z pewnością dla mnie są niezbędne, bo w innej formie nie daje mi to satysfakcji. Nie będę tego robił w klasyczny sposób, bo sam zjazd jest nagrodą i przyjemnością, a tego w tym wszystkim szukam.

Andrzej Bargiel (Marcin Kin)

Dzięki nartom ten czas był taki dobry?

Bez nart można to zrobić w ten sam sposób, przy czym same narty trzeba wnieść, a jest to dodatkowe parę kilogramów. Pewnie dłużej bym schodził bez nart, ale myślę, że tak samo byłbym tego samego dnia w bazie, tyle że mnie to nie kręci.

Który szczyt dał ci największą przyjemność?

Myślę, że na każdym ze szczytów były bardzo fajne momenty, Pik Korżeniewskiej był bardzo fajny narciarsko, na Piku Komunizmu było bardzo dużo puchu.

Który polecasz na narty?

Ciężko powiedzieć, bo to wszystko zależy od warunków, a one się zmieniają jak w kalejdoskopie. Trzeba próbować. Pierwsze trzy szczyty są jak najbardziej narciarskie,  Chan Tengri, tą klasyczną linią, już niekoniecznie. Jeśli ktoś szuka tego typu wyzwań, to naprawdę warto, tam jest mnóstwo szczytów, które nie mają siedmiu tysięcy, a są bardzo atrakcyjne narciarsko.

Jak wygląda twój trening latem, kiedy nie ma nart?

Jeżdżę na rowerze, chodzę na siłownię, biegam po górach, uprawiam wiele sportów. Układam trening pod konkretny projekt, działa to dokładnie tak jak w każdym sporcie, jest cel i muszą być pod to przygotowania. Jest to bardzo podobne do sportów wytrzymałościowych, trzeba robić dużo siły, by mieć naddatek mocy, mięśnie się spalają i warto mieć zapas, który na przestrzeni miesiąca-dwóch można eksploatować. Gdy projekt jest już pospinany, to trenuję siedem dni w tygodniu, w ciągu dnia po pięć godzin, czasem dłużej, zależy to od jednostek treningowych i możliwości. Nie mam zorganizowanych całych sztabów, muszę tym wszystkim sam zarządzać.

***

Andrzej Bargiel jest szóstym Polakiem pięcioma szczytami Śnieżnej Pantery na koncie.

Kolejność zdobywanych szczytów przez Andrzeja:

Partnerem przedsięwzięcia Andrzeja Bargiela jest CANAL+ DISCOVERY, który rozpoczął nadawanie 11 maja 2015 roku. Andrzejowi w wyścigu po Śnieżną Panterę towarzyszyła ekipa telewizyjna i jesienią ma zostać wyemitowanych osiem godzinnych odcinków serii pt. „Andrzej Bargiel – Śnieżna Pantera”.

28-letni Andrzej Bargiel jest trzykrotnym mistrzem Polski w skialpinizmie. W 2010 roku pobił rekord świata w biegu na Elbrus; do dziś nikt nie był szybszy. W 2013 roku został pierwszym Polakiem, który bez odpinania nart, zjechał ze szczytu ośmiotysięcznika Shishapangma Central. Rok później ustanowił dwa rekordy na Manaslu (w rekordowym czasie – 14 godzin i 5 minut wszedł na szczyt, a całą trasę z bazy na szczyt i ze szczytu do bazy pokonał w 21 godzin i 14 minut). W ubiegłym roku dokonał jako pierwszy na świecie zjazdu na nartach z Broad Peaku.

Aneta Żukowska

Exit mobile version