Jak spaść, to z wysokiego konia – Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich

Do centrum Lądka zostało mi już tylko kilka kilometrów. Mimo sporego zmęczenia, obolałych nóg i szalejącego upału, rzuciłem się do ostatniego zbiegu, chcąc jak najszybciej dotrzeć do amfiteatru. Tam, na miejscu wreszcie uśmiech na twarzy i świadomość dobrze wykonanej roboty! Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak dobrze przygotowany do zawodów. Przez ostatnie 4 dni poznałem prawie całą trasę Biegu 7 Szczytów, w którym miałem wystartować za niecałe 2 miesiące.

Nigdy wcześniej nie przebiegłem więcej niż 200 km. Ba, uczciwie mówiąc, mój „rekord” to 100 km zaliczone na CCC (krótsza wersja kultowego UTMB) dwa lata temu. W styczniu uznałem jednak, że kilka sezonów startów w rajdach przygodowych (co prawda już jakiś czas temu) i nadchodzące kilka miesięcy intensywnych treningów powinny wystarczyć, by podołać jednej z najdłuższych tras biegowych w kraju. Jak spadać, to z wysokiego konia lub jak kto woli – z deszczu pod rynnę.

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich (fot. Piotr Dymus)
Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich (fot. Piotr Dymus)

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich bardzo szybko wyrósł na jedną z największych imprez w kraju. Już same „suche” tegoroczne fakty mówią za siebie: 4 dni zmagań, 7 tras (od 10 do 240 km), ponad 200 osób w sztabie organizacyjnym i ponad 1500 zawodników. Do tego bogaty program spotkań, pokazów filmów i koncertów, czyli dla każdego coś dobrego.

W trakcie mojego rekonesansu na początku czerwca nie tylko poznałem dobrze samą trasę, ale też dopracowałem logistykę, która miała mi pomóc w dotarciu na metę. Poza żelami i batonami, po raz pierwszy postanowiłem zabrać kilka kanapek „na poważnie”. Do każdego z przepaków zapakowałem ryż z tuńczykiem, suchy komplet rzeczy, krem przeciwsłoneczny i maść na odparzenia, trochę lekarstw na różne okazje i garść gadżetów (zapasowe baterie, folie NRC, bandaże…), które w zależności od okoliczności mogły okazać się przydatne.

Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich (fot. Piotr Dymus)

Przygotowałem cztery różne rozpiski „czasowe”, choć pełną satysfakcję dawał mi już plan minimum: ukończenie trasy w limicie. Wprawdzie organizatorzy przewidzieli sklasyfikowanie na trasie Super Trail 130km i medal dla każdego, kto dotrze przynajmniej na jej metę w Kudowie Zdrój, jednak skrócenie wyjściowego dystansu 240 km łapało się u mnie jedynie w kategorii „porażka” jako plan do…, no nie jako plan.

Po dniu, który jak zwykle miał być spokojny, a jak zwykle nie był – czyli zakupy, gotowanie, pakowanie i zdawanie przepaków, rejestracja, pogaduszki ze znajomymi – przyszła chwila na posmarowanie stóp Sudocremem, dolanie wody do bukłaka, dokręcenie kijków i pójście na start. Krótkie przemówienie na rozpoczęcie Festiwalu, pamiątkowe zdjęcia, odliczanie i…poszły konie po betonie. Dosłownie, bo tylko najbardziej zadziorni pobiegli drogą stromo pod górę.

Miałem mocne postanowienie, by nie dać się sprowokować do „podbiegania podejść”, za to w dół – spokojnie zbiegać cały czas. Jakkolwiek to zabrzmi, nie chciałem się dać zamęczyć na pierwszych 180 kilometrach.

Trasa szybko dobiła do granicy i przez kilka godzin podążała wzdłuż niej, aż do cypelka wysuniętego najbardziej na południe. Będąc już za pierwszym szczytem – Trojakiem, kolejne (Czernik, Pośrednia, Kowadło, Smrek, itp.) nie były na tyle wysokie, by poszczególne podejścia trwały więcej niż 15 minut, kilometry mijały więc dość sprawnie i zgodnie z planem. Momentami otwierał się piękny widok na doliny, zwłaszcza w okolicach Przełęczy Trzech Granic, gdzie powoli robiło się już ciemno. Co ciekawe, pomimo ok. 200 osób, które wystartowały wspólnie z Lądka, dość szybko znalazłem się sam gdzieś w środku stawki, co całkiem mi pasowało.

Na Przełęczy Płoszczyna (32 km) zastałem sporą grupę na punkcie żywieniowym. Próbując zignorować pierwszy drobny kryzys, dolałem wody do bukłaka, wrzuciłem do worka 2-3 garście owoców i nie tracąc czasu ruszyłem w stronę Śnieżnika. Choć regularnie jadłem i piłem – zmagałem się odtąd z bólem brzucha i słabością. Zarówno na podejściu jak i zbiegu do Międzygórza minęło mnie kilkanaście osób, co na pewno nie poprawiało mi humoru. Próbowałem jednak, gdzie tylko mogłem, zbiegać z górki i utrzymywać równe tempo na podejściu, coraz mocniej pracując kijkami. Cały czas skupiałem się na dotarciu do pierwszego przepaku w Długopolu Zdrój, wiedząc, że kryzysy prędzej czy później mijają.

Na przepak wbiegłem po równo 10 godzinach od startu, co do minuty trzymając się jednej z rozpisek czasowych, tej na 45h. Od początku planowałem, że na przepakach będę się cały przebierał, próbując zmyć z siebie 10-12 godzinną warstwę potu i brudu. Zamiast umywalki trafiłem na…prysznic. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie zrobiłem w trakcie zawodów, choć muszę przyznać, że jest to rozwiązanie, które dopisuję do logistycznych patentów na trasie długiego biegu. Zwłaszcza, że z kranu poleciała ciepła woda ;)

Trzymając się zasady o nie zamęczeniu się na pierwszych 180 km, dałem sobie jeszcze chwilę na odpoczynek, jedząc, przebierając się i po prostu chwilę siedząc w napotkanym fotelu.

Gdy wychodziłem z Długopola, słońce zaczynało wstawać nad górami, od samego rana dając do zrozumienia, że to będzie ciepły dzień. Nie czułem się jakoś doskonale, na pewno lepiej niż wcześniej, ale wciąż nie mogłem złapać równego rytmu. Jeszcze przed podejściem na Jagodną i Spaloną, próbowałem nawet zdrzemnąć się parę minut na ściętych pniach, ale budziły mnie ciągle głosy mijających mnie biegaczy. Dopiero po zażyciu 2-3 batoników na raz nabrałem sił i aż do Jagodnej było mi całkiem dobrze. Tam znów chwila przerwy, pyszne pierogi z jagodami i pierwsza na trasie herbata, to musiało zadziałać.

Nieco się ociągając, ruszyłem w stronę granicy z Czechami. Słońce zaczynało niemiłosiernie palić, tym bardziej starałem się pamiętać o piciu i jedzeniu. Większość odcinka do Masarykowej Chaty pokonałem wspólnie z Ulą Filipek (brawa za 3. miejsce wśród pań na Super Trail 130 km). Nie był to wymarzony odcinek, w zdecydowanej większości prowadzący asfaltową drogą, na którą utyskiwaliśmy. Trzeba jednak przyznać, że alternatywnego szlaku przez Góry Orlickie zwyczajnie nie ma. Druga strona medalu jest taka, że zapewne dzięki temu nieco szybciej się przemieszczaliśmy, pilnując, by biec, gdy tylko nie było pod górkę.

Przy Masarykowej Chacie odsiedziałem o chwilę za długo, chciałem jednak dać odpocząć kolanom, które zacząłem odczuwać jakiś czas temu. Choć zebrałem się w sobie i ruszyłem w drogę, pół godziny później położyłem się na ławce przy szlaku i przespałem 15 minut, co zdecydowanie pomogło na dłuższy czas przegnać ogarniającą mnie senność i słabość.

Droga do Dusznik prowadziła już w większości w dół, czego nie chciałem przepuścić, jednak radość ze zbiegu zaczęła odchodzić wraz z natężającym się bólem kolan. Po chwili przerwy na punkcie i plątaninie myśli krążących wokół bilansu strat i zysków (połowa trasy i 20 h za mną, co było OK przeciwko bolącym kolanom i kolejnym 120 km przede mną), ruszyłem w stronę Kudowy. Choć mocno liczyłem, że sytuacja się poprawi, etap ten miał dać odpowiedź, czy moje nogi będą miały ochotę współpracować, czy nie. Już samo zejście (bo tym razem nie był to zbieg) i droga przez Duszniki sygnalizowały, że może nie być wesoło. Chwilę później pojawił się ból, który nie odpuścił aż do Kudowy, przez co nie przebiegłem ani kawałka tego etapu, a zamiast planowanych 2,5 h, spędziłem na nim ponad 4.

W Kudowie nie pozostało nic innego, jak zgłosić „chęć” rezygnacji i pójść na pizzę. Kolana bolały za bardzo, by walczyć z nimi przez kolejną dobę, co gorsze – ryzykując poważną kontuzję i długie leczenie…a nawet nie miałem jednego bąbla na stopach! Do teraz czuję ogromny niedosyt, który zresztą powiększa się z dnia na dzień. Nastawiałem się, że będę miał po zawodach dość sportu na jakiś czas, a jest dokładnie odwrotnie, siedzę i kombinuję co by tu przebiec i gdzie wystartować.

130 km, które pokonałem, nie daje mi niestety cienia satysfakcji, choć same zawody mi się bardzo podobały. Nie odebrałem też medalu za Super Trail, to nie była moja trasa. Ja swojej nie ukończyłem. Coraz bardziej upewniam się jednak, że za rok spróbuję ponownie.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o jednym – o doskonałej organizacji DFBG. Perfekcyjnie oznakowane trasy, sprawnie działające punkty odżywcze, logicznie zorganizowane biuro zawodów, parkingi i darmowy camping dla zawodników, pomocni wolontariusze na każdym kroku… naprawdę: czapki z głów! I do zobaczenia za rok ;)

Michał Unolt

***

Wyniki Bieg 7 Szczytów 240 km

Mężczyźni

  1. Pigłowski Dawid, S-ULTRA – 35h40:58
  2. Korab Robert, GAZELE I GEPARDY – 36h19:39
  3. Klich Kamil, ULTRASPIRE – 37h19:09

Kobiety

  1. Matejczuk Agata, KS ALASKA/ SPARTEZ – 41h47:28
  2. Wyroslak Inga, sistersonabike – 47h00:52
  3. Rutkowska Małgorzata – 50h13:53

Exit mobile version