Dynafit Run Adventure – trzy etapy, jedna meta. Relacja Michała Unolta

Znajomi, którzy jakiś czas temu doczekali się pierworodnego syna, podzielili się ze mną swoimi pierwszymi wrażeniami: „Czytaliśmy w kilku mądrych książkach o różnych metodach wychowania i podejścia do dziecka. Ale prawda jest taka, że my to po prostu próbujemy tylko jakoś przetrwać.” Choć okoliczności zgoła inne, taktyka większości uczestników Dynafit Run Adventure, pierwszego w Polsce etapowego ultramaratonu górskiego, wyglądała całkiem podobnie…

Dynafit Run Adventure - start,
Dynafit Run Adventure – start, Michał Unolt to ten pierwszy z lewej

Grzegorz Golonko, który w ciągu ostatnich kilkunastu lat zorganizował blisko 250 imprez rowerowych (jak choćby MTB Marathon, Sudety MTB Challenge czy Beskidy MTB Trophy) oraz serię Volvo Triathlon, podjął się w tym roku kolejnego wyzwania, zapraszając do Istebnej miłośników biegania. Trasa Dynafit Run Adventure (dystans Trophy: 110 km i Challenge: 80 km) została podzielona na trzy porównywalnej długości etapy. Od początku było jednak jasne, że przez narastające zmęczenie każdy kolejny dzień będzie trudniejszy. Dla mnie najgorsza była i tak wizja zapowiadanych upałów. Nie mam problemu z bieganiem w zimnie czy deszczu, ale palące słońce i duchota odejmują mi sił i chęci do wszystkiego.

W piątkowy poranek na starcie zawodów, zlokalizowanym przy bazie (i mecie) w Istebnej-Zaolziu, stanęło około 150 zawodników – ja, podobnie jak większość, z nastawieniem na dłuższą trasę. Choć o imprezie było głośno od kilku miesięcy, a na liście startowej prawie drugie tyle osób zadeklarowało wstępnie chęć uczestnictwa, to część zrezygnowała w ostatniej chwili, bojąc się braku odpowiedniego przygotowania. Inni z kolei wybrali odbywający się w tym samym terminie Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich – to zawsze boli, gdy dwie imprezy odbywają się w tym samym czasie.

Uprzedzając fakty, trzeba przyznać, że ogólny poziom zawodów był naprawdę wysoki – nie było nikogo, kto musiałby walczyć z limitami, choć trasa nie była prosta i usłana różami. Nawet ci, dla których był to pierwszy start w górach, byli dobrze przygotowani, a w sumie nie musiało tak być. Myślę, że limity dałyby również sporo satysfakcji słabiej wytrenowanym osobom, pozwalając na dotarcie do mety w spokojniejszym tempie.

Pierwszy etap rozpoczął się od podejścia na Złoty Groń, szybkiego zbiegu stokiem narciarskim i dalej wąską leśną ścieżką w stronę góry Żor. Poza czołówką, która od początku do końca dawała z siebie wszystko wykręcając nieosiągalne dla „normalnych ludzi” czasy, tempo nie było szczególnie mocne. Każdy wiedział, że sił musi wystarczyć również na kolejne dni.

Częściowo asfaltami, a częściowo leśnymi ścieżkami obiegliśmy kolejno Żor, Młodą Górę i Bukowiec. Gdzieś na tym odcinku razem z kilkoma osobami wbiegliśmy na asfalt i…pobiegliśmy nie w tę stronę. Straciliśmy kilka minut, a wracając cofaliśmy innych, którzy popełnili ten sam błąd co my. Jak zauważyłem sam i jak przyznawali różni zawodnicy, z którymi rozmawiałem, w kilku miejscach na pierwszym etapie taśmy znakujące trasę były nieco zbyt rzadko powieszone. Zawodnik, który jest już wytrzęsiony i podmęczony biegiem nie powinien w ogóle się zastanawiać czy dobrze biegnie, lecz cały czas widzieć kolejną, a najlepiej 2-3 kolejne taśmy, zarówno w newralgicznych miejscach (np. skrzyżowania) jak i na dłuższych prostych; spokój ducha przede wszystkim. Na szczęście drugiego i trzeciego dnia było już lepiej, a ja więcej nie błądziłem.

Michał Unolt

Na końcu wspomnianego asfaltu przekroczyliśmy Olzę i tym samym znaleźliśmy się w Czechach. Chwilę po tym, jak zaczęło się podejście czerwonym szlakiem w stronę Wielkiego Stożka, zacząłem odczuwać objawy udaru słonecznego. Mimo, że piłem dużo i nadal miałem wodę w bukłaku, kręciło mi się w głowie i robiło słabo, nie miałem więc sił by utrzymać tempo. Nieco zregenerowałem się w punkcie odżywczym, polewając się cały wodą, ale do końca czułem już osłabienie, a palące słońce nie polepszało mi nastroju. Mozolnie minąłem Kyrkawicę oraz Kiczory i aż do Przełęczy Kubalonka biegłem tylko gdy było z górki. W zasadzie ta sytuacja nie zmieniła się już do końca etapu. Miałem za to czas na podziwiane pięknych widoków i planowanie popołudniowej regeneracji (czyli w skrócie: myślałem co zjem).

Na mecie ustawiłem się grzecznie w kolejkę do masażu, gawędząc z innymi zawodnikami o wrażeniach z trasy i obawach przed kolejnymi etapami. Panowie z pracowni masażu „Dla Ciebie” w Tychach odwalili naprawdę kawał dobrej roboty, pomagając odżyć kilkuset sfatygowanym nogom. Popołudnie upłynęło mi, podobnie zresztą jak innym, na leżeniu, odpoczywaniu i jedzeniu.

Drugi dzień był jeszcze bardziej gorący. Chwilę po 6 rano zawodnicy zostali przewiezieni autobusami na start do Rycerki Górnej. Trasa tego etapu wiodła na początku przez Wielką Raczę i dalej czerwonym szlakiem do Zwardonia. Znam ten odcinek bardzo dobrze, ale jeszcze nigdy nie pokonywałem go w tę stronę.

Zaraz po starcie czołówka wystrzeliła do przodu, a ja w większej grupie spokojnie szedłem równym, niezbyt mocnym tempem pod górę. Zależało mi na tym, by zachować siły na zbiegi, na ostatnie kilometry…i na ostatni etap, w którym wszelkie kalkulacje pójdą w odstawkę. Na szczycie Wielkiej Raczy cieszyłem się przez chwilę rozległymi widokami, uzupełniłem bukłak w punkcie odżywczym i zacząłem zbiegać. Nie napierałem jednak mocno, bojąc się zbytniego zmęczenia nóg przed niedzielnym, najdłuższym odcinkiem. O ile po płaskim i z górki utrzymywałem dość sensowne tempo, to podejścia w palącym słońcu mocno mnie spowalniały.

Koncentrowałem się na tym, by pracować kijkami, ale ruszałem się niestety i tak jak mucha w smole. W zamian za to, w końcówce miałem nadal sporo sił i minąłem kilka osób na ostatnich kilometrach. Przy mecie nastąpiła powtórka z dnia poprzedniego, z tym że kolejka do masażystów była jeszcze dłuższa – chętnych być może przybyło, ale też na pewno nogi wymagały więcej troski. Nawet zawodnicy krótszej trasy narzekali na zbite nogi, gdyż tego dnia przyszło im pokonać sporą część etapu po asfalcie, a jak wiadomo nie od dziś, biegacze górscy nie są z tą nawierzchnią szczególnie zaprzyjaźnieni.

Ostatni, 40-kilometrowy etap Dynafit Run Adventure (28 km dla trasy krótkiej) skupił się w dużej mierze na Baraniej Górze, a w zasadzie wokół niej. Od samego początku czułem się całkiem dobrze, postanowiłem więc nie kalkulować, tylko biec na tyle, na ile pozwolą nogi. Liczyłem się z tym, że na końcu może mi zabraknąć sił, ale zakładałem, że jeśli uda mi się uniknąć przegrzania i odwodnienia, powinno być całkiem nieźle.

Po kilku kilometrach od startu wbiegliśmy na długą, szeroką i dość płaską, szutrową drogę, która trawersuje pasmo Baraniej Góry. Na jej końcu w okolicach 12 km ustawiono pierwszy tego dnia punkt odżywczy. Korzystając z rajdowego doświadczenia, ograniczyłem spędzony tam czas do minimum, po czym ruszyłem stromo pod górę w stronę szczytu. Słońce przypalało dość znacznie, na szczęście podejście nie miało więcej niż 1,5-2 km. Dalej trasa odbiła w dół w zielony szlak, którym biegliśmy pięknie odkrytą granią aż do Malinowskiej Skały. Nieco w dole czekała już druga szutrowa droga, która trawersowała pasmo od północnej strony. Doprowadziła nas aż w pobliże schroniska na Przysłopie, skąd pozostało zaledwie kilka kilometrów do mety.

Kilka razy proponowałem mijanym rowerzystom wymianę kijków za rower, ale jakoś nie chcieli, a szkoda. Udało mi się wykorzystać płaskie odcinki i przede wszystkim zbiegi na odskoczenie biegnącej za mną grupce. Choć słońce operowało przez cały dzień bardzo intensywnie, całą trasę przebiegłem w odwróconym na lewą stronie buffie, którego moczyłem co kilkanaście minut w mijanych potokach. Dzięki temu zabiegowi uniknąłem przegrzewania głowy i miałem wreszcie dużą satysfakcję zarówno z samego biegu jak i tempa, jakie utrzymywałem. Ostatecznie minąłem metę po 4h 59min 26sek, sprintem przebiegając przez linię mety. Muszę jednak przyznać, że chwilę zajęło mi żeby zebrać się potem w sobie i odejść chociaż kilka metrów dalej do cienia.

Podsumowując: do kalendarza biegów górskich doszła nam bardzo ciekawa, etapowa impreza, z niezwykle widokową trasą i świetną organizacją. W przyszłym roku Run Adventure odbędzie się w terminie 1-3 maja 2015. Nie pozostaje nic, tylko już teraz zaprosić do Istebnej i liczyć, że upały zelżeją :)

Strona zawodów: www.runadventure.pl.

Profil biegu na Facebooku: www.facebook.com/RUN-Adventure.

Wyniki:

Trasa Trophy (110 km)

Solo Women Open

1. Agnieszka Łęcka, 12:08:16

2. Agnieszka Faron, 12:53:53

3. Agnieszka Korpal, 12:56:28

Solo Men Open

1. Piotr Sawicki, 9:54:03

2. Piotr Biernawski, 10:09:18

3. Oskar Mika, 10:09:35

Team Women

1. Wiewióreczki Team (Joanna Pyrek, Anna Witkowska), 14:02:25

2. AA Team (Agata Wieruszewska, Aneta Sakowska), 17:56:45


Team Mix

1. Sportovia Team (Justyna Frączek, Rafał Bogacki), 12:09:50

2. Goldsport.pl (Zuzanna Madaj, Michał Waszak), 12:15:32

3. Lucky Luke (Lucyna Kuchno, Łukasz Wyrobek), 13:21:38

Team Open

1. mBank Trailrun.pl (kat. Men: Konrad Swałdek, Sebastian Swałdek), 10:39:08

2. Clearex 1 (kat. 80+: Michał Linek, Remigiusz Rzepka), 11:56:47

3. Sportovia Team (kat. Mix: Justyna Frączek, Rafał Bogacki), 12:09:50

Trasa Challenge (80 km)

Solo Women Open

1. Dagmara Kozioł, 8:35:23

2. Magdalena Bruzgo, 9:38:04

3. Dana Godes, 10:13:18

Solo Men Open

1. Tomas Macecek, 6:51:52

2. Adam Ondruch, 6:53:24

3. Mariusz Dettlaff, 7:39:46

Team Open

1. Trailteam (kat. Mix: Joanna Olchawa, Tomasz Frączek), 8:40:27

2. Accelerating Poland (kat. Men: Piotr Wiertel, Przemysław Filipczuk), 10:29:49

3. Time4Running (kat. Mix: Beata Arkuszyńska, Paweł Arkuszyński), 11:44:02

Pełne wyniki dostępne są pod linkiem: http://www.pomiaryczasu.pl/news/wyniki_dynafit_run_adventure/

Michał Unolt

(Zdjęcia pochodzą ze strony www.facebook.com/RUN-Adventure)

 

Exit mobile version