Prosto z Pakistanu: rozmowa z Michałem Obryckim i Pawłem Dunajem

Złamania, anemia, ryzykowane operacje, które trzeba będzie w Polsce poprawiać i niepewność powrotu do kraju – tak wyglądała sytuacja Michała Obryckiego i Pawła Dunaja, himalaistów którzy zostali poszkodowani po zejściu z lawiną na Nanga Parbat. Humory im jednak dopisują, o czym możecie przeczytać w jeszcze gorącym wywiadzie z chłopakami, którzy już 4 kwietnia lądują w Polsce.

Małgorzata Klamra: Wszyscy mówią o tym, że mieliście bardzo dużo szczęścia w trakcie lawiny. Do kraju dotarła pierwsza wiadomość, że jesteście „poturbowani”, później okazało się, że urazy były poważne. W jakim byliście faktycznie stanie?

Michał Obrycki: Przez te pięć dni przede wszystkim nie wiedzieliśmy co z nami dokładnie jest. Dlatego najbardziej chcieliśmy już trafić do jakiegoś lekarza, który mógłby ocenić nasz stan. Po dotarciu do Skardu od razu udaliśmy się do szpitala wojskowego, gdzie zrobiono nam opatrunki (mi na nogę, Paszce na rękę), a potem różne RTG. Szpital wydawał się w porządku. Psychicznie czuliśmy się dobrze, bo w końcu spaliśmy w normalnym łóżku, dostaliśmy leki przeciwbólowe, a na dodatek dzięki Asgharowi z Jasminetours także prywatnego żołnierza, który był z nami 24/7 i dbał o nas na każdym kroku. Dostarczał soki, pomarańcze i wszystko czego nam było potrzeba. Dużo było śmiania się, choć potłuczone żebra bolały przy każdym wybuchu śmiechu.

Paweł Dunaj świeżo opatrzony (fot. Jasmine Tours Pakistan)
Paweł Dunaj świeżo opatrzony (fot. Jasmine Tours Pakistan)

Paweł Dunaj: Jak pisałem wcześniej, ja byłem jak naćpany i pijany w jednym. Szczytem moich możliwości było wstanie z pomocą dwóch rosłych facetów, którzy brali mnie pod pachę i pomagali zrobić 10-15 kroków bym mógł wyjść przed dom żeby zrobić siku. Niemoc ogromna. Było mega ciężko, jeden szybszy krok i mdlałem. W Skardu w czasie wykonywania zdjęć RTG kazano mi stanąć i zastygnąć w pozycji pionowej. Tłumaczę, że nie ma takiej możliwości, że nie jestem w stanie. Oni swoje. Na moje szczęście panowie mieli dobry refleks i zdążyli mnie złapać. Zemdlałem oczywiście, bo jedno płuco nie wyrabiało za takim „wysiłkiem”, a anemia też nie pomogła przy transportowaniu tlenu do organizmu. Poza ogólną słabością i bezsilnością miałem ogromne bóle, przez które – zanim dotarliśmy do szpitala – miałem praktycznie nieprzespanych pięć dób.

Michał i Paweł u pierwszych lekarzy (fot. Jasmine Tours Pakistan)

Dlaczego trafiliście do Szpitala Wojskowego w Skardu, a nie do Gilgit? Do Gilgit było bliżej…

Michał: To nie była nasza decyzja, więc nie mogę się wypowiadać na 100 proc., ale ludzie mówili, że w Skardu jest lepszy szpital, a przy tym, jako iż sprowadzenie nas zajęło pięć dni, te kilka godzin różnicy między Gilgit a Skardu wielkiej różnicy nie robiły.

Paweł: Dla mnie nie było różnicy, bo praktycznie byłem nieprzytomny. Pamiętam tylko, że pytałem co jest bliżej, ale nasz oficer łącznikowy miał chyba jakiś interes w Skardu, bo tak namotał, że ledwo wiedziałem jak się nazywam. Niestety byłem dosłownie bezsilny, co było spowodowane – jak się okazało w czasie operacji płuca – anemią. W wyniku urazów wewnętrznych w miejscu przebitego płuca nagromadziło się ponad 1,5 litra krwi. Kilkadziesiąt mililitrów więcej i …wolę tego nie pisać. No i na jednym, lewym płucu też nie było za lekko…pięć dni wyjęte z życiorysu, więc i nie wnikałem. Nie było na to siły.

Wydaje się, że spotkanie ze służbą zdrowia w Pakistanie to stresująca przygoda. Jak to wyglądało w rzeczywistości? Wy byliście w ciężkim stanie z wieloma urazami, potrzebowaliście szybkiej pomocy…

Michał: Szpital wydawał się mieć dobrych lekarzy i sprzęt, ale jak się później okazało nasza opinia się zmieniła.

Paweł: Oj… jak wrócę do kraju, to muszę sobie to poukładać. Na razie nie wiem co mam o tym myśleć. Nasi lekarze to ocenią. To już mój drugi wypadek w górach wysokich. Siedem lat temu podczas samotnej wyprawy, schodząc ze szczytu siedmiotysięcznika złamałem nogę. Wszystko się działo w Kirgizji. Warunki były koszmarne w szpitalu. Udało mi się wymigać od operacji, a przy okazji z tego powodu jakimś cudem PZU nie rozwiązało ze mną umowy (a chciało, bo nie stosowałem się niby do ich zaleceń i nie mogą w takim razie dalej się mną zajmować). Chciano operować nogę (jedno złamanie) na miejscu. Mam to szczęście, że moja mama jest chirurgiem od ponad 25 lat (!), więc cały czas pilnowała żeby nie stała mi się krzywda :) Istny cud, bo już na miejscu w Białymstoku, w szpitalu mamy, jej koledzy znaleźli aż trzy i to bardzo poważne skrętne złamania. Uważam, że tylko dzięki temu nogę mam tak sprawną jak przed wypadkiem. Tutaj natomiast własna mama mówi ci, że trzeba operować płuco jak najszybciej, bez względu na warunki… żyję, ale dopiero na miejscu zobaczymy czy wszystko jest ok. Po dwóch operacjach i dwóch zabiegach chcę jak najszybciej do Białegostoku! Jak wyglądały operacje pozwolisz Małgosiu, że napiszę jak prawa ręka będzie już sprawna, bo to już dłuższy tekst. Natomiast prawą rękę broniłem przed lekarzami tak długo jak mogłem. Niestety, gdy okazało się, że w Skardu będziemy jeszcze co najmniej pięć dni (przez niepogodę) zgodziłem się na nastawienie dwóch wybitych palców (jeden z większych błędów w moim życiu). Jak to wyglądało, też napiszę następnym razem, ale hardcore był mega. Do wybitych palców doszło jeszcze skrętne wybicie i brak czucia w palcu wskazującym (zerwany mięsień bądź nerw). Po wszystkim zdjęcia RTG lekarz ze Skardu nawet nie skomentował. Chyba wiedział, że zrobił duuużo gorzej niż było. W Islamabadzie ortopeda przy pełnej narkozie „składał” rękę przez dwie godziny. Niestety czeka mnie już w „domu” jeszcze jedna operacja żeby odzyskać czucie w palcu.

Michał Obrcyki w drodze do szpitala (fot. Jasmine Tours Pakistan)

Jak oceniacie warunki w Pakistańskich szpitalach? Warunki w jakich się przebywa są ważne dla powrotu do zdrowia, a Wy dodatkowo jesteście daleko od bliskich, w obcym kraju. Ciekawość wzbudziło zdjęcie, które podesłaliście wcześniej, można było wnioskować z niego, że macie trzynastoosobową salę i to koedukacyjną…

Michał: To zdjęcie jest już ze szpitala w Islamabadzie – Maroof International Hospital. To zupełnie inna liga od Skardu. Najwyższy poziom jakości zarówno pod względem lekarzy, sprzętu, jak i estetyki (nasz ortopeda pracował wcześniej 20 lat w Londynie i powiedział, że tu mają lepszy sprzęt niż w Londynie). Tu się nami w końcu naprawdę zajęli. Zrobili nam mnóstwo badań RTG, tomografię i naprawdę ocenili nasz stan. Okazało się, że jest tych ubytków na naszym zdrowiu dużo więcej niż się dotąd spodziewaliśmy. Poskładali nas do kupy, zrobili nawet fizjoterapię. Trochę musieliśmy powalczyć o dobre jedzenie, ale w końcu się udało. Jeśli chodzi o samo zdjęcie, to był tylko jego wycinek i 13 osób było w naszym skrzydle, a nie na sali.  Na sali jesteśmy z Paszką we dwójkę, mamy TV, telefon, łazienkę i łóżka sterowane pilotem. Obsługa sprząta salę trzy razy dziennie, tu naprawdę jest komfort. Choć to wciąż Pakistan, więc jeśli ktoś mówi nam, że będzie za 30 minut, to już wiemy, że równie dobrze może być za godzinę, dwie lub następnego dnia. Za to bardzo ciekawa jest ekipa pielęgniarska. Pół na pół to faceci i kobiety, za to prawie wszyscy bardzo młodzi, po 22-24 lata. Poznaliśmy tu już wszystkich i każdy ma u nas jakąś ksywkę. Jest Piękniś i Fiona, jest Sygneciarz i nasz ulubiony pan Wiewiór – od zmiany opatrunków.

Paweł: W Skardu byli bardzo mili ludzie, mieliśmy dużo więcej jedzenia, więc nie chodziliśmy głodni jak teraz. Warunki były dużo gorsze, ale niewiele odbiegające od naszych szpitali sprzed 10 lat. Lekarze z Islamabadu krytykują lekarza ze Skardu za pogorszenie stanu ręki, z drugiej strony powtarzają cały czas: „dziękuj Bogu za tego lekarza, bo uratował ci życie”. Jeżeli chodzi o warunki szpitalne – teraz – to jak żyję lepszych nie widziałem. Prywatny, niewielki szpital wybudowany w 2009 roku.

Wiadome jest, że jak człowiekowi jest źle, może się przynajmniej pocieszyć choć trochę jedzeniem. Jak Was karmią, bo rozumiem, że na pierogi nie macie co liczyć…

Michał: Jak pisałem, musieliśmy trochę powalczyć tu w Islamabadzie, ale już jest OK. W szpitalu w Skardu byliśmy pod opieką Asghara z Jasminetours, który zadbał o wszystko – mieliśmy jedzenie przywożone na zamówienie, bo w szpitalu nie karmili. Na śniadanie jajko na twardo, dwa tosty, dżem i „dutka czaj” – pakistańska herbata z mlekiem. Na obiad różne rzeczy, ale raz nawet Asghar przyniósł nam kurczaka z ryżem w sosie słodko-kwaśnym zrobionego przez jego żonę. Był super – dziękujemy! Dzięki naszemu osobistemu oficerowi mieliśmy też non stop ciasteczka, owoce, soki… W Islamabadzie w MIH (Maroof International Hospital) na śniadanie dostawaliśmy to samo co w Skardu plus owsiankę. Na obiad i kolację początkowo różne wersje jedzenia pakistańskiego (ciapaty, kurczak, ryż…), ale szybko poznaliśmy Panią dr China – dietetyczkę i dzięki niej oraz naszemu doktorowi prowadzącemu dr Faisal Murad zmodyfikowaliśmy naszą dietę bardziej w kierunku frytek. To jest Pakistan, więc trochę dni nam to zajęło, żebyśmy dostali wszystko co zamawialiśmy, ale w końcu jakoś to ogarnęli.

„Jedzenie jest pyszne, ale trzy raz za mało” (fot. arch. Michał Obrycki)

Paweł: Jedzenie jest pyszne, ale co najmniej trzy razy za mało. Cały czas jestem głodny. W szpitalu chudnę codziennie o 0,5 kilograma – nie jest to żart. Ważę się codziennie. Jesteśmy też odwodnieni, bo herbatę dostajemy tylko na śniadanie. Powinno o to zadbać ubezpieczenie, prosiliśmy korespondenta o jakieś większe racje żywieniowe, ale w końcu „mamy zapewnione wyżywienie”, wiec temat ucichł śmiercią naturalną.

Teraz już jesteście w szpitalu w Islamabadzie, przeszliście wiele zabiegów. W Skardu zajmowano się Wami, czy tutaj też jeszcze są podejmowane jakieś działania? Wasz stan nadal nie jest lekki…

Michał:  Islamabadzie dalej nas leczą, choć jesteśmy już gotowi do powrotu do Polski. Aktualnie czekamy tylko na przedłużenie naszych wiz, które po raz czwarty nam się skończyły.

Paweł: Cały czas Pakistan i stolica. Ubezpieczyciel PZU – i pisze to „głośno” – wyraźnie przeciąga sprawy do granic możliwości. Okazuje się, że nie mają przedstawiciela w Pakistanie, tylko korzystają z pomocy partnera z Singapuru(!!!). Gdy chcemy coś załatwić wszystko musi przejść przez Singapur. Gdybyśmy nie „zmusili” PZU do zorganizowania nowych wiz przez naszą sprawdzoną agencję Jasmine Tours, na wizy czekalibyśmy kolejne dziesięć dni. Zatem i wylot przesunąłby się o kolejne dwa tygodnie(!!!). Nasza agencja załatwiła to w dwie godziny, tak ze wszystkim. Przez tydzień nie potrafili zadzwonić do lekarza prowadzącego by poznać mój stan zdrowia i tym samym wyrazić zgodę na mój powrót. Sam musiałem zrobić zdjęcia  wyników badań i przesłać je do ubezpieczyciela. Dopiero wtedy coś się ruszyło. Strach myśleć co by było gdybym był np. nieprzytomny. W pewnym momencie zwątpiliśmy w możliwości organizacyjne PZU, bo nasi konsultanci zmieniali się częściej niż nasze opatrunki. Co drugi dzień ktoś inny: pani Agnieszka, pan Paweł, pan Michał, pani Dorota, pani Magda, lekarz Sebastian… dalej nie pamiętam. Całą sytuację również opiszę po powrocie…o ile tu nie zostaniemy na wieki.

Pakistan nie jest do końca bezpiecznym krajem, a przynajmniej się tak mówi. W Waszej sytuacji poczucie bezpieczeństwa jest niezwykle istotne…

Michał: Czujemy się bezpiecznie, zdecydowanie tak. W Skardu mieliśmy w sumie (oprócz standardowej obsługi szpitala) zawsze żołnierza tuż obok łóżka, a przed wejściem do szpitala jeszcze osobistego policjanta.

Paweł: Zdecydowanie tak.

Jak oceniacie działanie ambasady polskiej?

Michał: Wspaniali ludzie! Zarówno pan ambasador, choć głównie zajmuje się sprawą i pomaga pan Artur Deluga. Zawsze pomocny, miły, mega ogarnięty w temacie. Od początku wyprawy bardzo pomocny.

Paweł: Do rany przyłożyć naszego konsula. Mega człowiek. Niesamowicie zorganizowany. Bardzo pomocny – tak naprawdę to on załatwiał sprawy, nawet gdy o tym nie wiedzieliśmy. Taki anioł stróż naszej wyprawy. Słów mi braknie by opisać wdzięczność zatem napisze krótko: Panie Arturze!!!! Dziękujemy z całego serca za poświęcony czas i zaangażowanie.!!!!

Jesteście już  daleko od domów bardzo długo, tak naprawdę zaczął się piąty miesiąc Waszego pobytu w Pakistanie. Za czym najbardziej tęsknicie?

Michał: Ja za rodziną, mamą, siostrą, szwagrem i przede wszystkim moimi dwiema cudownymi siostrzenicami: Zosią i Gosią, moimi ziomkami z biura, za przyjaciółmi, rodziną, a z takich przyziemnych rzeczy, to za frytkami u Marcina i Pollii, pogaduszkami z Kasią i Pawłem, za moim „basem” na którym chętnie bym pograł, za parówkami i schabowym, za aparatem, który został pod śniegiem, za meczami siatkówki i znajomymi siatkarkami, które przy tej okazji pozdrawiam, za konikami… i za Nangą.

Paweł: Ja już tylko chcę do swojej Beatki i równie pięknego oraz wspaniałego Białegostoku.

Powiedzcie, komu chcielibyście podziękować?

Michał: Przede wszystkim chłopakom z wyprawy, że się nami zajęli – rodzinom, bo oni to się dopiero z nami mieli – firmie Jasminetours, czyli Asgharowi Ali Porikowi i jego pracownikowi Sher Bas-owi. To Asghar sfinansował „na krechę” całą akcję sprowadzania nas, pobytu w szpitalu w Skardu, transportu itp. Asghar to mega ogarnięty człowiek, który nie dość, że zna się na swojej robocie, to jeszcze jest miłym i pomocnym człowiekiem. Jakby ktoś zamierzał jechać do Pakistanu, to polecamy bardzo Kasminetours. Kucharzom, pasterzom, Safdarowi, że pomogli nas przetransportować do bazy. Karimowi, że zajął się nami w bazie i bardzo pomagał. Ambasadzie – to już wspominałem, ale bardzo są pomocni. Szczególnie pan Artur Deluga. – przyjaciołom za wsparcie i ogarnianie sporo rzeczy w naszym kraju, gdzie bursztynowy świerzop i gryka jak śnieg biała – no i Wam wszystkim za nieustające wsparcie! Dzięki!

Paweł: Powtarzam sie :) Tak jak wyżej: rodzinie, panu konsulowi Arturowi Deludze i ambasadzie, firmie JasmineTours, chłopakom z ekipy JFA, Karrimowi Hayatowi i Safdarowi, pasterzom bo to oni „odwalili” najgorsza robotę niesienia nas przez blisko trzy dni.

Bardzo dziękuję za rozmowę i czekamy już w Polsce. Na Wasz przyjazd pojawiła się przepiękna wiosna.

***

Przypomnijmy, że uczestnicy zimowej wyprawy na Nanga Parbat są poszkodowani po tym, jak porwała ich lawina. Michał Obrycki i Paweł Dunaj wyszli 8 marca w górę, aby przetrzeć ślady do obozu I na Nanga Parbat, który stoi na wysokości 5100 metrów. Tuż poniżej obozu I zostali porwani przez lawinę, która poniosła ich około 500 m, do samego dołu kuluaru. Szczęśliwie lawina ich nie zasypała i wspinacze byli w stanie wezwać pomoc.

Uratowany Paweł Dunaj na zdjęciu Karima Hayata

Przebywający w bazie Jacek Teler z Tomkiem Mackiewiczem i pomocnikami z bazy (w sumie 8 osób) natychmiast wyruszyli w górę i dotarli do poszkodowanych, których do ABC ciągnęli w śpiworach, a do bazy na noszach. 9 marca, około godziny 4 nad ranem wszyscy znaleźli się w bazie. W końcowej fazie akcji ratunkowej pomogło także kilkunastu mieszkańców pobliskiej wioski, którzy rozpalili ognisko.

Więcej o zimowej wyprawie na Nanga Parbat możecie przeczytać TUTAJ.

Exit mobile version