Wybraliśmy różny los – Emilio Previtali o sytuacji na Nanga Parbat

Jak już informowaliśmy, dwóch członków polskiej zimowej wyprawy na Nanga Parbat – Michał Obrycki i Paweł Dunaj, zostało porwanych przez lawinę. W efekcie wypadku wspinacze są mocno poturbowani (m.in. złamanie ręki i żeber), a obecnie czekają na przylot helikoptera.

Niestety pogoda nie sprzyja akcji i helikopter choć jest w gotowości, wciąż nie może dotrzeć do Polaków. Niewykluczone więc, że będą się próbowali wydostać do „cywilizacji „przy pomocy porterów z noszami. Sytuacja jest trudna, zwłaszcza, że skończyły im się już leki przeciwbólowe.

Zdjęcie z 3 marca - Tomasz Mackiewicz, Jacek Teler i Emilio Previtali (fot. ©thenorthface/emilioprevitali)
Zdjęcie z 3 marca – Tomasz Mackiewicz, Paweł Dunaj, Jacek Teler i Emilio Previtali tuż przed opuszczeniem bazy Nanga Parbat przez Emilio (fot. ©thenorthface/emilioprevitali)

Wsparciem na odległość służą Simone Moro i Emilio Previtali.

Emilio Previtali skomentował obecną sytuację, jak i moment rozstania z Polakami:

Na chwilę przed tym, jak opuściliśmy bazę i wyjechaliśmy, zatrzymaliśmy się jeszcze ze zarzuconymi już na ramiona plecakami. W miejscu, gdzie kilka godzin temu stały rozstawione nasze namioty, zostały tylko sześciokątne miejsca bez śniegu. Pożegnaliśmy się z chłopakami z Polski. Uścisnęliśmy sobie dłonie i objęliśmy się. Nastał ten nieuchronny moment, kiedy jedni wyjeżdżają, a drudzy zostają.

Wybraliśmy w ten sposób dwie różne drogi i różny los. To jest porządek rzeczy, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że prędzej czy później wyprawa się zakończy i wrócimy do domów.

Jednak, gdy my, ja, David i Simone już wiedzieliśmy, że góra się zmieniła, że już nie jest taka sama, że nie puści i że czas na coś nowego, Tomasz, Paweł i Jacek nadal tam byli, mieli ciągle ten sam plan, żeby zdobyć szczyt. Wydaje się, że w ich umysłach nic się nie zmieniło w porównaniu do tego, co było dwa i pół miesiąca temu, gdy tu przyjechaliśmy. Może po za tym, że ta góra i ta droga są zbyt ogromne, a my zbyt słabi.

Oni po prostu nie wydawali się bać czegokolwiek, czy martwić się czymś. Wdawało się, że odbierali tą górę tak samo jak w grudniu, styczniu, czy lutym.

Byli tam jeszcze 4 marca i jeśli nawet to był nieśmiały pomysł (głównym pretekstem było bowiem odzyskanie sprzętu z C2, który tam zostawili), nadal mieli nadzieję i marzyli o zdobyciu szczytu Nanga Parbat.

W tym momencie stało się dla mnie już jasne, że w ich świadomości jest wyraźnie zarysowana linia, granica, wyznaczająca „przed” i „po”. Granica, pomiędzy cierpliwością i nieustępliwością, pomiędzy marzeniami i rzeczywistością.

Gdy tak stałem i obejmowaliśmy się z Tomaszem, gdy mówiliśmy, że niedługo znów się zobaczymy w Bergamo, albo w Polsce, nie wiedziałem, po której stronie tej granicy jesteśmy z Davidem i Simone.

Nie byłem wcale pewny, czy nasze przeświadczenie, że nie ma szans na zdobycie szczytu, nie wynikało przypadkiem z chęci wyjazdu stamtąd. Żeby zakończyć tą historię, zanim komuś się coś stanie.

Patrzyłem na Tomasza, Pawła, Jacka i zadawałem sobie pytanie, czy jeszcze kiedyś się zobaczymy? Bałem się, że mogą zginąć. To była myśl zupełnie absurdalna i pełna hipokryzji. Pewnie powinienem się nad tym zastanowić za każdym razem, gdy wychodzili w górę, oni, moi towarzysze, czy ja sam. Była to myśl, z którą za wszelką cenę, przez te dwa miesiące wypierałem. Ale teraz już nie byłem w stanie tego robić. Bałem się o Polaków… bałem się, że nie są w stanie wyzbyć się pomysłu, żeby wspinać się na szczyt Nanga Parbat w zimie. Że znowu wejdą w ten stromy „kanał”. Ale powiedziałem sobie, że ten strach jest irracjonalny i śmieszny. Wszyscy podejmowaliśmy to ryzyko, a przynajmniej częściowo. Ryzykujemy mimo obliczeń, przekonań, doświadczenia, analiz czy obserwacji. Ryzykujemy za każdym razem, gdy jedziemy w góry. A kim ja jestem, żeby komukolwiek mówić, co ma robić, a czego lepiej ma nie robić?

W końcu wyjechałem z bazy uspokojony, z przekonaniem, że Tomek i inni i tak nie będą mieli szans na podejście wyżej niż do C2. Ta myśl dawała mi jakąś pewność.

Wieczorem w Tarashin, spotkałem Michała, który właśnie wracał w góry, po jedenastu dniach spędzonych w Gilgit i Rivalpindi, żeby zdobyć brakującą pieczątkę w paszporcie. Był też Tomasz, który wybrał się na sześciogodzinną wycieczkę i zszedł w doliny, naprzeciw Michałowi i żeby zabić trochę bazową nudę.

Znowu spotkaliśmy się, a po wypiciu herbaty przy czołówkach, pożegnaliśmy się i położyliśmy się spać. Mówiłem im, żeby uważali, ale czułem się przy tym śmieszny. Na tyle, że obiecałem sobie, że już nigdy do tematu nie powrócę.

Rano, gdy żegnaliśmy się po raz trzeci, my mieliśmy przed sobą podróż Jeepem w doliny, a oni szykowali się, do sześciogodzinnej drogi do bazy. Nie poruszaliśmy już tego tematu. Rozmawialiśmy o innych sprawach.

Trzy dni temu, gdy ja spędzałem pierwszy swój dzień w domu, w Bergamo, Michała i Pawła porwała lawina, tuż poniżej C1. Zsunęli się, około 400 metrów, przetaczając się w środku lawiny. Na szczęście przeżyli. Obaj połamani, z urazami i stłuczeniami. Są teraz CB, gdzie zdołali dotrzeć dopiero o czwartej rano następnego dnia (wczoraj). Transportowani przez Tomasza, Jacka, pasterzy i mieszkańców pobliskiej wsi Rupal, którzy ruszyli z pomocą.

Z powodu złej pogody helikopter Askari Aviation nie był w stanie lecieć im z pomocom. Z tego, co zrozumiałem, środki przeciwbólowe kończą się. To jest trudny moment dla Michała i Pawła. Już najwyższy czas, żeby niebo się nieco przejaśniło i żeby helikopter mógł wystartować i zabrać chłopców. I żeby ta wyprawa skończyła się raz na zawsze. 

Tłumaczenie: Małgorzata Klamra/Himalaje.com.pl

Exit mobile version