Podczas wyprawy najważniejsze jest wielkie serce – wywiad z Markiem Synnottem

Uwielbiam czuć, że żyję i to w najbardziej pierwotnym sensie, że jestem tylko jednym ze stworzeń w ogromnym i dzikim świecie; takie wrażenia odnajduję właśnie w górach – mówi dla Outdoor Magazynu wybitny amerykański wspinacz, Mark Synnott.

Anna Orłowska: Zawsze chciałeś się wspinać?

Mark Synnott: Zacząłem się wspinać dzięki mojemu ojcu, który pewnego dnia zabrał mnie na klif w pobliżu miejsca, gdzie dorastałem. Myślę, że był wtedy bardzo zafascynowany wspinaniem, ale tylko oglądaliśmy wspinaczy przez lornetkę. Na pewno nie przypuszczał, że zasiał we mnie ziarno, które powoli zaczęło kiełkować. Jako dziecko uwielbiałem robić szalone rzeczy i kiedy dowiedziałem się, że jest coś takiego jak wspinanie, pomyślałem „to jest dla mnie idealne!”. Miałem jako dziecko marzenie, żeby rodzice wysłali mnie na obóz, na którym będę wspinał się na klif nad jeziorem. Wtedy nie wiedziałem, że istnieją liny wspinaczkowe, więc doszedłem do wniosku, że najbezpieczniej będzie, jeśli będę wspinał się nad wodą. Co prawda nigdy nie było mi dane wyjechać na taki obóz, ale kiedy odkryłem wspinanie w wieku 15 lat, to nigdy już nie przestałem tego robić, a dziś mam 44 lata.

Mark Synnott był gościem minionej, 11. edycji Krakowskiego Festiwalu Górskiego (fot. Lesław Włodarczyk)
Mark Synnott był gościem minionej, 11. edycji Krakowskiego Festiwalu Górskiego (fot. Lesław Włodarczyk)
Mark i Adam Pustelnik na 11. KFG (fot. Lesław Włodarczyk)
Adam Pustelnik i Mark Synnott na pogawędce w biurze prasowym 11. KFG (fot. Lesław Włodarczyk)

Czy podążając za marzeniami z dzieciństwa, spróbowałeś deep water solo?

Wspinałem się w ten sposób na ostatniej wyprawie w Omanie, ale chyba powinienem był spróbować tego wcześniej, bo się najzwyczajniej trochę bałem. Myślałem, że to nic wielkiego, dopóki nie spojrzałem w dół…

Jak według ciebie zmieniał się sprzęt wspinaczkowy na przestrzeni lat?

W ciągu tych 30 lat nie zauważyłem żadnego spektakularnego odkrycia w tej dziedzinie. Zaczynałem w połowie lat 80. i odkrycia, takie jak specjalna guma na butach wspinaczkowych, były już w powszechnym użyciu. Z mojej perspektywy największy postęp dotyczył sprzętu przeznaczonego do wspinaczki lodowej – czekany są o wiele lepsze, bardziej precyzyjne, ogromną różnicę zrobiło też wspinanie się bez pętli nadgarstkowych oraz zdecydowanie lżejsze i wygodniejsze buty, liny stały się cieńsze, a śruby lodowe łatwiejsze w osadzaniu.

Mark Synnott na Polar Sun Spire w 1996 roku
(fot. newhampshireclimbing.com)

Jednak to, co moim zdaniem zmieniło się najbardziej, to styl wspinania. Gdy zaczynałem się wspinać, ani wspinania sportowego, ani ścian wspinaczkowych jeszcze nie wynaleziono. Dzisiaj wszyscy mówią o wspinaniu „tradowym”, ale wtedy to było po prostu wspinanie. Etyki wspinaczkowej uczyli nas starsi koledzy – wspinałeś się do odpadnięcia, zjeżdżałeś na dół i szedłeś jeszcze raz, patentowanie drogi było wyśmiewane przez kolegów, więc tego nie robiliśmy. Wtedy nauczyłem się swoistego szacunku dla skały, co oznaczało między innymi oszczędną asekurację. Dzisiaj nikt tego nie uczy ludzi, którzy zaczynają się wspinać i mam wrażenie, że bezpieczeństwo stało się wartością samą w sobie i priorytetem. Oczywiście, nie widzę w tym nic złego, w końcu zależy mi, aby moje dzieci, wspinając się, były całkowicie bezpieczne – nie dolatywały do ziemi podczas lotów itd. W każdym razie minimalizowanie ryzyka nigdy nie było dla mnie ważne we wspinaniu. Lubię mieć poczucie, że gdzieś tam ciągle czekają zwariowane i niebezpieczne wspinaczki, które jeszcze mogę odbyć, że jest pewna filozofia wspinania, którą pozostawiamy kolejnym pokoleniom wspinaczy. Liczę, że będą w stanie zadbać o to, co im pozostawimy, i ochronić to.

Co Twoim zdaniem decyduje o sukcesie wyprawy?

Myślę, że najważniejsze jest wielkie serce. Musisz bardzo chcieć coś zrobić i w moim przypadku ta motywacja brała się z wielkiej miłości do wszelkich przygód. Tak było, kiedy zaczynałem się wspinać i tak jest do dziś. Uwielbiam czuć, że żyję i to w najbardziej pierwotnym sensie, że jestem tylko jednym ze stworzeń w ogromnym i dzikim świecie – takie wrażenia odnajduję właśnie w górach. Tak naprawdę ja nawet nie lubię być „wewnątrz” – w domu, przy biurku, zawsze chcę być „w świecie”.

Mark Synnott w Czadzie (fot. Jimmy Chin)
Mark Synnott w Czadzie (fot. Jimmy Chin)

Czy właśnie to uwielbienie dla przygody i natury stanowi dla Ciebie największą motywację, żeby jechać dalej i wspinać się wyżej, a może chodzi o ciągłe podejmowanie ryzyka?

Nie powiedziałbym, że ryzyko jest aż tak istotne, chociaż jak się nad tym zastanawiam, to rzeczywiście wszystko, co kocham robić – wspinanie, żeglowanie czy jazda na nartach – niesie ze sobą mniejsze lub większe ryzyko, które z pewnością wzrasta, gdy stajesz się coraz lepszy. Wszyscy lubimy się sprawdzać i przekraczać swoje granice, ale dla mnie najcenniejsze jest przeżyć przygodę − podróżować, oglądać świat i nigdy do końca nie wiedzieć, co może ci się przytrafić i jaki będzie finał, czy odniesiesz sukces, czy poniesiesz porażkę.

Czy kogoś szczególnie podziwiasz, ktoś Cię inspiruje?

Na prelekcji podczas Krakowskiego Festiwalu Górskiego opowiadałem o kimś takim – nazywa się Ned Gillette [amerykański wspinacz, żeglarz i fotograf, który został zastrzelony w 1998 r. w Północnym Kaszmirze − przyp. red.] i pochodzi z tej samej części Stanów Zjednoczonych co ja. Kiedy byłem w college’u, on był już znany jako zawodowy poszukiwacz przygód i zarabiał w ten sposób na życie. Imponował mi nie tylko tym, co robił, ale również tym, że uczynił ze swojej wielkiej pasji pracę. Byłem wtedy na etapie poszukiwania swojej życiowej drogi i żadna ścieżka kariery mi nie odpowiadała, to wszystko było za mało. Wtedy przeczytałem o Nedzie i zrozumiałem, jaka jest moja wymarzona praca − wprost pokochałem pomysł zarabiania na życie w ten sposób. Życzę wszystkim, którzy mają „normalną” pracę, żeby spróbowali i dali sobie szansę robić to, co naprawdę kochają. Rozmawiałem w Krakowie z Leo [Houldingiem – przyp. red.], który powiedział, że jeśli kochasz swoją pracę, to nigdy nie pracujesz – całkowicie się z tym zgadzam.

***

Mark Synnott

Rocznik 1969, swoje pierwsze wspinaczki odbył  jako nastolatek w White Mountains w stanie New Hampshire. W młodości kształcił się na stolarza i nic nie zapowiadało, by mógł zostać w przyszłości zawodowym wspinaczem i przewodnikiem górskim.

Mark podczas wytyczania drogi „Cutting the Line” na Mt. Roraima (fot. arch. Mark Synnott)

Wszystko zmieniło się po wyprawie w 1996 roku na kanadyjską Ziemię Baffina, podczas której w 39-dniowej spektakularnej wspinaczce (36 dni w portaledżach) wspólnie z Warrenem Hollingerem i Jeffem Chapmanem wytyczył nową drogę The Great and Secret Show VII 5.11 A4 WI3 na północnej ścianie Polar Sun Spire. Ta wspinaczka odmieniła jego życie, rozpoczęła najbardziej intensywny i płodny okres w jego górskiej karierze.

W kolejnych latach Mark, jako partner takich wspinaczkowych sław, jak Alex Lowe czy Jared Ogden, wytyczył szereg dróg spod znaku Big Wall o wycenie VII. Był jednym z pierwszych wspinaczy, który rozpoczął eksplorację wschodniego wybrzeża Ziemi Baffina. Podczas swoich pięciu wypraw w ten rejon wytyczył cztery nowe drogi. Poza wspomnianą The Great and Secret Show jest także współautorem Crossfire VI 5.10 A4 na Great Cross Pillar, Nuvualik VI 5.10+ A3+ na Turret i Rum and the Lash VI 5.10 A4+ na Sail Peak.

W 1999 roku z Alexem Lowe i Jaredem Ogdenem wytyczył drogę Parallel Worlds VII 5.11 A4 na północno-zachodniej ścianie Great Trango Tower. Było to pierwsze przejście tej ściany i pierwsze wejście na zachodni wierzchołek. Za tą wspinaczkę Mark był nominowany do nagrody Złotego Czekana.

Nie są mu obce krótkie tradowe drogi z moralną asekuracją, jak i sportowe obite drogi, na których osiągnął poziom 5.12 OS i 5.13 RP. W kolebce amerykańskiego Big Wall-u Synnott może poszczycić się przeszło 20 wspinaczkami na El Capitan, z których wyróżnić trzeba drugie przejście jednej z najtrudniejszych dróg w Yosemite – Reticent Wall (A5).

Wspinał się w górach Nepalu, Pakistanu, Chin, Indii, na Grenlandii, w Patagonii i gorących górach Omanu i Czadu. Sukcesy wspinaczkowe zaowocowały współpracą z firmą The North Face, gdzie pracuje jako konsultant techniczny. Jest też członkiem The North Face Climbing Team.

Jest autorem szeregu publikacji o tematyce wspinaczkowej, narciarskiej i turystycznej, które ukazały się prasie specjalistycznej. Współpracował z takimi tytułami jak: Outside, Climbing, Rock & Ice, Skiing czy New York Magazine. Ważnym elementem górskiej aktywności Synnotta była i jest współpraca z Towarzystwem National Geographic. Brał udział w sześciu sponsorowanych przez Towarzystwo ekspedycjach, z których powstały dokumenty filmowe. Wystąpił też w filmie „Cold Fusion” (reż. Warren Miller, 2001), w którym zjeżdżał na nartach z Mt. Waddington i Mt. Combatant w Brytyjskiej Kolumbii.

Mark jest założycielem i właścicielem agencji przewodnickiej „Synnott Mountain Guides”, która ma swoją siedzibę w jego rodzinnym mieście Jackson w stanie New Hampshire, w samym sercu White Mountains.

Zainspirowany artykułem autorstwa Wojtka Kurtyki w czasopiśmie Alpinist zapragnął spróbować wspinania w tatrzańskich trawkach. Skorzystał z zaproszenia i opieki Artura Paszczaka i odwiedził Polskę i nasze Tatry zimą 2004 roku. Pomimo nie najlepszych warunków udało mu się odbyć kilka krótkich wspinaczek na Buli pod Bańdziochem, ostrodze Kazalnicy i Olejarni w Dolinie Małej Łąki.

Pamiątką po tej wizycie jest krótka drytoolowa droga na pd.-zach. ścianie Olejarni Wycieczka do Polski M7-/M7, wytyczona przez zespół Wiesław Madejczyk, Artur Paszczak i Mark Synnott. Wrażenia z pobytu w Tatrach Polskich Mark miał jak najlepsze i nawet zapowiadał powrót latem na Grań Tatr. Mark był gościem 11. Krakowskiego Festiwalu Górskiego, który odbył się w dniach od 6 do 8 grudunia 2013 roku. (Źródło: Krakowski Festiwal Górski).

Exit mobile version