Piotr Szałaśny: Ja z gruntu wstałem, na ziemię padłem i na szczyty wzniosłem

Jedynie Ty sam jesteś w stanie stworzyć historię swego życia. Ja też. Umarłem dla milionów by powstać dla tych kilku pięknych chwil, które nadają sens.

Nie myślę o górnolotnych ideach zaprzątających myśli Kanta i Schopenhauera. Nie osądzam według fantasmagorycznych wizji Engelsa. Staram się żyć. Tu i teraz. Krótko. I bardzo namiętnie. Bo czymże jest życie bez namiętności, chyba jedynie tym, czym filozofia bez Kanta i Schopenhauera.

Nie mam już piętnastu lat. Dawno porzuciłem myśl o zbawieniu świata. Dawno porzuciłem chęć do zmiany. Życie, to tylko kilka pięknych chwil, niekoniecznie zgodnych z przykazaniami, których uczono mnie od dziecka. Twój czas nie ma sobie równych. To przestrzeń, którą sam musisz zaadaptować, by czuć się szczęśliwym. Przestrzeń-czas? Tak wiele je różni i tak wiele łączy, że sam już nie wiem, które z tych pragnień jest mi bliższe. Doskonale zdaję za to sobie sprawę z tego, co jest bliższe codzienności – po prostu zwykłe, szare życie. Trzy słowa, dla których przestrzeń i czas mają znaczenie – pozorne. Błahe i beznamiętne. W zasadzie całkowicie bez sensu.

Sens, to spełnienie, chwała, honor, a przede wszystkim radość. Tak, to ma sens. Podobnie jak sens ma codzienne doglądanie bydła i wykopki ziemniaków na jesień. Każda czynność ma sens. Każda ma priorytet, każda ma trzy litery: „b”, „e” i „z” przed sobą. Choć może niekoniecznie.

Nadszedł czas, by z głupiego młokosa powstał nie do końca mądry, i notabene nie do końca sensowny mężczyzna – czyli ja. Tworząc swoje dziecięce, młodociane wizje zawładnięty złowieszczo brzmiąco subkulturą po swe własne (wcale nie małe) uszy. Cóż tu pamiętać, raczej figle płatać. Przychodzisz na świat – jesteś wielobarwnym nasionem pełniącym funkcję wrędnej, nie dającej w nocy spać zabawki. Nieco się zmieniasz i powiększasz – powoli stajesz się wrędną, chodzącą i czasem dającą spać zabawką. W końcu nadchodzi czas gdy Ci, dla których jesteś tak wredny mają Cię już tak dosyć, że z uśmiechem na twarzy zapisują Cię do stowarzyszenia o nazwie Przedszkole. To właśnie tam możesz spełniać swoje pierwsze, niszczycielskie plany. Poznając inne równie niszczycielskie dzieci. Mija czas, Twoi rodzice są już na tyle sfrustrowani, albo inaczej, tak niesamowicie radośni z faktu, że ich dziecko w końcu idzie do szkoły. Mijają lata. Niczego przez ten czas się nie nauczyłeś. Siedzisz. Siedzisz na lekcjach jak przykazał plan lekcji. I czekasz.

Powoli kolejny raz zmieniasz otoczenie. Masz plan. By być bystrzejszym, milszym, ciekawszym, wszechstronniejszym. Szkoła w dalszym ciągu nie przekazuje Ci odpowiednich doświadczeń ani wzorców. Uczysz się, nie wiesz dlaczego. Odrabiasz zadania domowe. Nie wiesz po co. Żyjesz. Nie wiesz z jakiego powodu.

Powoli zaczynasz czuć, że coś cię rwie. Wywraca Twoje trzewia na lewą stronę. Nie pozwala usiedzieć w miejscu. Sprawia, że każdy czas spędzony na „życiu”, jakie znasz to horror, dramat, triller sodoma i gomora w jednym. Masz dość. Znasz ten stan?

Czaił się z tyłu mojej głowy już dawno. Gdzieś w okolicach potylicy, bo tam najczęściej odczuwam ból głowy. Ten stan gdy zdajesz sobie sprawę, że Twoje życie prócz sensu jest bezsensu. Mało tego, ma sens jedynie o tyle, o ile szukasz sensu. Nie sensu bezsensu. Prawdziwego sensu.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to Kasjopeja miała wpłym na moje życie. Tak było. Siedziałem ze znajomymi ze szkoły. Piękna złota polska jesień. Park pszczyński. Eisekeller. Miejsce naszego cowieczornego spotkania. Noc. Siedzimy razem patrząc w gwiazdy. Jest raczej chłodno. Dumamy.

– Jasiek, co będziesz robił po ogólniaku? – pyta Tomek

Jasiek gasząc papierosa odpowiada beznamiętnie patrząc w toń wody rozlewającej się dookoła pszczyńskiej herbaciarni – Wyspy wzywają. Brytyjskie. Mam nadzieję, że nie tylko na zmywak. – uśmiecha się lekko kącikiem ust.

– A Ty Wojtek? – pyta nieco zdezorientowany Tomek.

– A Ja Tomku – patrząc gdzieś w okolice drogi mlecznej – osiągnę więcej niż wy obaj razem wzięci. Zaskoczę samego siebie.

Dalszego ciągu rozmowy nie ma powodu przytaczać. Wszystkie te miałkie tematy o wstrętnych nauczycielach, niesprawiedliwych ocenach, pięknych dziewczynach i ostatnim klipie w MTV.

Ta noc stała się przełomowa dla całego mojego późniejszego życia. Skończyłem ogólniak. Pożegnałem się z Jaśkiem i Tomkiem i dalej nie miałem planu. Ta noc zapadła mi w pamięć. Bo jak ja – sam – mogę zaskoczyć – samego – siebie? Tej jednej rzeczy nie wiedziałem, mało, odpowiedź z tamtej nocy teraz – w świetle dnia – wydawała mi się całkowicie absurdalna. Do czasu.

Moje życie zmieniło się wraz ze śmiercią mojej matki. Smutny koniec historii kobiety, która całe swoje życie poświęciła innym. Nigdy nie była dalej niż nad polskim bałtyckim morzem. Śmiała się i płakała ze wszystkimi, a pomagała każdemu. Urazy chowała głęboko do przepastnej torebki. I nigdy nie wyjmowała.

Dzień jej pogrzebu zapadł mi w pamięć. Nie przez łzy wylane nad jej grobem, nie przez kondolencje i nieszczere słowa. Coś we mnie pękło. Odżył na nowo ból w okolicy potylicy czający się gdzieś przez te wszystkie lata. Zapakowałem stary wojskowy plecak – kostkę – w śpiwór, kilka ubrań, pół bochenka chleba, konserwę i harcerski przybornik po starszym bracie. Z niezaschniętymi jeszcze łzami stanąłem łapać stopa byle na południe, byle w stronę gór. Byle dalej od szarej codzienności. I byle dalej – od smutnej rzeczywistości.

Opowieści osób, które wiozły mnie w upragnioną stronę mogły zwrócić uwagę na fakt, że nigdy nie jest tak, by nie mogło być gorzej. I że każdy człowiek to osobna – nieodgadniona do końca – historia. Korzystając z uprzejmości właścicieli Seicento, Kamaza i Hyundaia ostatecznie stanąłem na przystanku autobusowym w Korbielowie. Nie byle jakim. Przede mną otwierał się szlak. To on miał mnie zaprowadzić na drugi najwyższy szczyt beskidu żywieckiego – Pilsko. Ostatecznie w końcu to on przecież miał zmienić moje życie!

To był cel. Aby go zdobyć trzeba było wstąpić na drogę. Idąc wyżej i wyżej nie zapominałem o zmarłej mamie. Jednak z każdym metrem coraz bardziej uzmysławiałem sobie jak ludzkie życie jest kruche. Pozwoliło mi to spojrzeć nieco z dystansu. Pozwoliło mi to otworzyć siebie.

Idąc przez halę Górową, gdzie się umyłem i halę Miziową gdzie wstąpiłem coś przegryźć dotarłem na sam szczyt Pilska. Zrzuciłem plecak i usiadłem spokojnie. Tutaj, powyżej 1200 metrów, patrząc w dół w końcu się odprężyłem. Zdystansowałem.

Skoro Ty świecie serwujesz mi tak nieprzyjemne niespodzianki, to i ja zaskoczę Ciebie – zaskoczę siebie. – Powiedziałem sobie w duchu i z uśmiechem spojrzałem gdzieś w okolice Lasku przypominając sobie tamtą chwilę na Eiskellerze w Pszczynie.

Ten niewyobrażalny zryw w góry. Tragedia, która stała się początkiem czegoś pięknego natchnęła mnie bym sam przeżył życie dużo dogłębniej, wspanialej i z większym sensem niż inni.

To był czas, który zmienił moje życie. Czas, który natchnął mnie sensem. Który pozwolił spełnić mój sen.

Tak. To było 27 września 2012 roku. Po kilku latach chodzenia po Gorcach, Bieszczadach, Tatrach, Beskidach, zdobywania doświadczenia, znajomości i przyjemności w końcu się udało. Zebrane w tym czasie oszczędności, sprzęt i doświadczenie pozwoliły na (swoją drogą mój pierwszy – i jak do tej pory jedyny) lot samolotem. Z ogromnym napięciem i zniecierpliwiem oczekiwałem lądowania i dalszego transportu. We wspomniany dzień udało się – jeszcze przed południem stanąłem na szczycie Elbrusa. Wymarzonego szczytu. Kilka lat wstecz każdego, kto powiedziałby, że jestem w stanie samodzielnie wejść na ponad 5000m n.p.m. wyśmiałbym w żywe oczy. Jednak byłem tam. Całym sobą. Ta droga, pokazała mi życie. Pokazała, że każdy cel jest do zdobycia. Będąc tam, wysoko, czułem, że jestem blisko matki. A co najważniejsze, byłem zdolny sam siebie zadziwić. I uszczęśliwić!

Piotr Szałaśny

Exit mobile version