Piotr Smulski: bez tytułu

Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany przez nas dzień. Ja, razem ze swoją koleżanką Olą po raz pierwszy postanowiliśmy się wybrać w skałki w okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Był to słoneczny poniedziałek. Wstaliśmy wcześnie rano, dzięki czemu udało nam się dojechać na pobliski parking już o siódmej rano. Założyliśmy załadowane po same kominy plecaki i ruszyliśmy przez gęsty las do miejsca przeznaczenia naszej wędrówki. Droga przed nami była długa, liczyła około trzydziestu kilometrów w linii prostej, więc postanowiliśmy odbyć naszą przygodę w kilku etapach.

Początkowo szliśmy leśną ścieżką gruntową, z której widać było, że nikt długo nie korzystał. Niestety po pięciu kilometrach ścieżka uległa miejsca coraz gęściejszej pokrywie leśnej. Po krótkiej rozmowie i namyśle, nie zważając na przeciwności postanowiliśmy ruszyć dalej. Kierowaliśmy się w kierunku północno-wschodnim, zgodnie ze wskazaniem mapy i kompasu. Po przejściu około połowy drogi postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę na gorącą herbatkę z termosu i wcześniej przyrządzone kanapki z szynką i żółtym serem. Usiedliśmy na pobliskim powalonym drzewie, które uznaliśmy za idealne miejsce na drugie śniadanie.

Po około dwudziestu minutach ruszyliśmy dalej. Wolnym krokiem, z uśmiechami na ustach brnęliśmy w gąszcz niczym pierwsi odkrywcy National Geographic. Nagle Ola krzyknęła do mnie:

– Spójrz! Tam w oddali, czy to jeleń? Widzisz go? – powiedziała z entuzjazmem dziewczyna.

– Gdzie? – spytałem z zaciekawieniem.

– Tam po prawej. – wskazała palcem.

Po chwili wreszcie zobaczyłem wspomniane leśne stworzenie.

– Już widzę. Piękny okaz z niego. – odparłem.

Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć naszym nie najlepszym aparatem i postanowiliśmy nie przeszkadzać zwierzęciu, więc ruszyliśmy naprzód.

Nie musieliśmy długo czekać, a znaleźliśmy się na polanie w samym środku lasu.

– Ola, uważam, że to świetne miejsce na obóz! – powiedziałem z uśmiechem na ustach.

– W pełni się z tobą zgadzam. – przytaknęła jednocześnie zdejmując ciężki plecak.

Zdjąłem plecak i ja. Powoli wyjąłem z niego mój namiot trzyosobowy i zabraliśmy się za jego rozkładanie. Najpierw znaleźliśmy kawałek trawy, na którym nie było aż tak wielu kamieni, a trzeba dodać, że to zadanie okazało się nie być łatwe. Następnie zabrałem się za rozkładanie sypialni, a Ola w tym czasie składała stelaż.

– Ja potrzymam śledzia, a Ty wbij go kamieniem. – powiedziałem do Oli.

– Nie ma sprawy. – odpowiedziała.

Niczym się nie obejrzeliśmy a sypialnia już stała na swoim miejscu. Szybkim ruchem narzuciłem tropik na sypialnie i porządnie go naciągnęliśmy. Ola z radością wskoczyła do środka, a ja podałem jej nasze karimaty i śpiwory. Plecaki zostawiłem w przedsionku i sam dołączyłem do koleżanki w środku. Poleżeliśmy trochę, pogadaliśmy o planach na jutro, no i trochę zgłodnieliśmy.

Po półgodzinny odpoczynku wyszliśmy na zewnątrz, żeby rozpalić ognisko w odległości bezpiecznej od lasu i przygotować zabrane przez Olę kiełbaski. Poszedłem nazbierać gałązek, podczas gdy koleżanka kroiła pętka kiełbasy na mniejsze części. Gdy już wróciłem, z entuzjazmem zabrałem się za rozpalanie ognia za pomocą krzesiwa. Tak, udało się za pierwszym razem. Muszę przyznać, że Ola była pod wrażeniem. Gdy ogień był już trochę większy dorzuciłem drewna i na wcześniej przygotowanych kijkach zaczęliśmy smażyć pokarm. Siedząc na polanie zobaczyliśmy piękny zachód słońca, chyba najpiękniejszy w moim życiu.

– Jak tu pięknie, dziękuje, że mnie namówiłeś na ten wyjazd. – skwitowała Ola dając mi całusa.

Po zjedzeniu kiełbasek i ugaszeniu ogniska wskoczyliśmy z powrotem do namiotu, bo zanosiło się na deszcz tej nocy. Niczym się nie myliliśmy. Wkrótce potem obudziły nas ogromne krople spadające na nasz namiot. Temperatura też spadła, było naprawdę zimno.

– Ale zimno, przytul mnie, bo zamarznę. – poprosiła dziewczyna.

To też zrobiłem, w końcu kobietom się nie odmawia. Popadało jeszcze przez godzinę i wreszcie pogoda trochę ucichła. Udało nam się dalej zasnąć i nic nie zdołało obudzić nas do rano po tak długim i męczącym marszu, który odbyliśmy poprzedniego dnia.

Następnego ranka wyspani i wypoczęci wstaliśmy wcześnie, przygotowaliśmy kanapki z pozostałą kiełbasą na śniadanie, jak i na późniejszą wędrówkę i zaczęliśmy się zbierać do dalszej drogi. Na końcu spakowaliśmy namiot, przytroczyliśmy karimaty do plecaków i zadbaliśmy, żeby zostawić miejsce naszego biwaku, takim jak je zastaliśmy. Nasuwały mi się przemyślenia, że warto by było w Polsce wprowadzić takie prawo jak obowiązuje w państwach skandynawskich.

– Do dzieła! – krzyknęła ochoczo Ola.

I ruszyliśmy, tym razem obóz czeka nas dopiero na miejscu. Wolnym krokiem, głównie przez gąszcz, który musieliśmy omijać, brnęliśmy do przodu, aż po około czterech godzinach marszu wreszcie stanęliśmy pod górą, na którą mieliśmy się wspiąć.

Na początku postanowiliśmy rozbić namiot, naszykować sprzęt, a dopiero później przystąpić do wspinaczki. Jako, że skały zrobiły na nas ogromne wrażenie, to z wszystkimi zaplanowanymi czynnościami uwinęliśmy się dosłownie migiem. Założyliśmy uprzęże, naszykowaliśmy liny i inne niezbędne przyrządy i ruszyliśmy eksplorować naszą pierwszą górę.

Jako, że jako facet jestem silniejszy ruszyłem przodem po drodze zakładając punkty asekurujące, podczas gdy Ola czuwała nade mną z dołu. Nigdy tak długo się jeszcze nie wspinałem. Dojście na szczyt zajęło mi pół godziny. Zaraz za mną ruszyła moja koleżanka.

– Trzymaj się prawej! – wykrzyczałem swoją radę.

– Dzięki za radę! – usłyszałem z echem z góry.

Ola wspinała się z takim skupieniem na twarzy jak nigdy. Musiało to być dla niej ogromne przeżycie, ale niedługo potem oboje byliśmy na górze. Z ogromną radością uścisnęliśmy się z całych sił. Zejście przyszło nam szczególnie łatwo i szybko. Po tak ekscytującym dniu zjedliśmy kolację, zasnęliśmy od razu i spaliśmy jak drzewa.

Rankiem byliśmy wciąż pełni radości i satysfakcji z udanej ekspedycji. Odpoczęliśmy trochę i wzięliśmy się za pakowanie naszego dobytku, aby jeszcze tego dnia wrócić do samochodu oddalonego trzydzieści kilometrów od nas. Jak zwykle, najpierw sprzęt wspinaczkowy, potem ubrania, a na końcu namiot i karimata.

Ruszyliśmy w drogę powrotną o dziewiątej. Tym razem wybraliśmy wariant zahaczający o pobliskie jezioro. Po półtorej godzinie znaleźliśmy się nad tym malowniczym zbiornikiem. Widać, że nie często tu ktoś bywa, bo tak czystej wody jeszcze nie widzieliśmy.

– Jak tu pięknie. – z zachwytem podsumowała Ola

– Może zrobimy sobie tutaj zdjęcie. – zaproponowałem.

Tak, to zdjęcie to jedna z najlepszych pamiątek po tej wycieczce. Po dwudziestu minutach podziwiania krajobrazu, spożywaniu kanapek ruszyliśmy w ostatnią część naszej podróży.

Ostatnie dziesięć kilometrów minęło już na gruntowej ścieżce. Pogoda sprzyjała, ptaki ćwierkały, a momentami w oddali było można zobaczyć przebiegające sarny. Dwie godziny minęły niczym dwadzieścia minut i oto znów byliśmy na parkingu przy samochodzie. Zapakowaliśmy plecaki do bagażnika mojego auta i podziękowaliśmy sobie za tą cudowną przygodę i za to, że mogliśmy ją przeżyć razem.

Piotr Smulski

 

Exit mobile version