Piotr Cholerzyński: bez tytułu

Barszczyk z uszkami był bardzo smaczny, ale smaczniejsze od wilijnej kolacji mogą być tylko już Tatry! Jutro w końcu czeka mnie upragniony wyjazd na grań Zachodnich Tatr!

Tradycyjnie ruszam z peronu Włoszczowa Północ, będąc w drodze do Krakowa zastanawiam się jaką tym razem przygodą obdarzą mnie Tatry?

Kraków wita i znów tradycji staje się za dość, bo czeka mnie postój na dworcu PKP w postaci pięciu bitych godzin. Po części ten czas poświęcam na rozważania o liberalizmie, moim zdrowiu, o księdze Goetii i występujących tam 72 demonach, a o reszcie moich rozważań lepiej nie będę pisał…

Na dworcu obowiązuje „rygor” jak to mają do siebie demokratyczne kraje, czyli jak nie kupię biletu to mnie wygonią z dworca. Po dłuższym namyśle nie kupuje, „prawo stoi za mną” oraz czekan i moje twarde buciki, które są niczym ze stali wykute. Ale jednocześnie umierając z nudów, myślę o kontrolowanej prowokacji ochroniarzy, aby mieć odrobinę rozrywki.

Pomysł odchodzi w dal, gdyż poznaję fajnego dziadka, który jedzie do domu drugi dzień – kabareciarz, z tego żyje. I tak na wspólnej rozmowie przez trzy kolejne godziny miło upływa obojgu nam czas.

Zakopane, godzina 8:30. Poznaje Jana – nowego kompana w góry. Po krótkim przywitaniu ruszamy ostro w góry! Czyli do Kuźnic po bilecik, aby wjechać na Kasprowy… ha ha. Aż my wspaniali turyści.

Wjeżdżamy kolejką na Kasprowy, tam robimy prawdziwą furorę jako dobrze wyposażeni turyści. Stajemy się obiektem fotografowania wielu „polskich Japończyków”. Z Kasprowego idziemy na przełęcz Liliowe, gdzie kończy się i zaczyna grań Tatr Zachodnich. No i jak to lubił mawiać mój były instruktor nauki jazdy z kategorii B:

– No to suniemy młody.

Oczywiście niczego mnie nie nauczył, ale prawko zdałem w miarę bezproblemowo.

Dziś za cel na aklimatyzację stawiamy sobie dojście do Tomanowej przełęczy, więc dość ambitnie. Ruszamy, przed sobą widzimy daleko Goryczkową Czubę, gdzie kilka osób na jej stokach zimą źle kończyło.

Widzimy wyraźne ślady na grani przed nami, więc mamy nadzieję, że ktoś szlak przecierał. Po kilkudziesięciu minutach stajemy przed Goryczkową, ślady idą granią i szlakiem letnim, czyli trawersem po lewej stronie Czuby.

Idziemy trawersem, śnieg niezwiązany, pomimo, że miejscami jest go nie za dużo, to możliwość polecenia z tzw. deską jest momentami całkiem spora.

Nagle ślady się kończą, to wiemy już, że osoby idące tędy nie dały rady! Wcale się nie dziwię czemu! Ponieważ przed nami widnieje kilka metrów niebezpiecznego miejsca, gdzie jest możliwość zaczerpnięcia być może ostatniego w swoim życiu lotu. Z powodu wrodzonego lenistwa nie wyjmuję kijka, aby zbadać grubość pokrywy śnieżnej. Zgodnie z Janem postanawiamy przejść górą, przy samych skałach newralgiczny odcinek naszej wycieczki. Oczywiście wszystko idzie bezproblemowo. Wychodząc z powrotem na grań widzimy brak dalszych śladów, czyli jednak nie dali rady.

Podążając dalej widzimy parę dziadków, którzy miło pomykają po grani, stajemy, rozmawiamy z nimi. Wymieniamy się nawzajem info o panujących warunkach na szlaku i ruszamy dalej.

Na Kondracką Kopę wchodzę pierwszy, wiatr okropnie wieje, próbuje nas wybić z rytmu marszu, gradem ciskając w nasze nieosłonięte części twarzy…

Po dojściu Jana, postanawiamy zrobić krótki odpoczynek w między czasie posilając się czekoladą na szalejącym wietrze.

– Cholera, nawet czekolady mi w górach nie dadzą zjeść.

Marudzę sam do siebie, gdy wiatr próbuje mi wyrwać z zębów kawałek zamarzniętej na kość „kostki wedla”!

Zapanowała ciemność, wiatr się nie uspokoił, dalej nam dokucza, do tego mgła się zrobiła, a miejscami widoczność spadła do 5-10 metrów. Mimo tego dajemy radę.

Po zdobyciu Małołączniaka, ze względu na warunki atmosferyczne jesteśmy zmuszeni do rozbicia namiotu na szczycie, co wiąże się z nocą pełną wrażeń. Po zbudowaniu naszego małego M, wchodzimy do niego, topimy śnieg na wodę i następnie gotujemy ją. Później jemy kolację i każdy z nas ląduje w swoim śpiworze.

Wiatr nie daje za wygraną, to raz z lewej w nas uderza, to z prawej, to z tyłu, to zaś z przodu. To już chyba łatwiej przewidzieć ciosy Kliczko niż tatrzańskiego wiatru!

W namiocie panuje dobra termika, mróz na zewnątrz -8 stopni Celsjusza, przy powiewach wiatru odczuwalny mróz. – 15 stopni Celsjusza.

Wiatr, który szarpie namiotem nie daje nam zasnąć. Budzimy się co jakiś czas. Po północy się budzę i stwierdzam, że śnił mi się wypadek samochodowy w którym uczestniczyłem, ale nie byłem w stanie sobie przypomnieć czy były w nim jakieś ofiary. Pamiętam tylko o stratach materialnych rozbitego auta. Czyżby przestroga?

Wstaje słońce, zbliża się świt żywych trupów, dobra poniosła mnie wyobraźnia. Ale wesoło nam nie jest, wiatr z namiotem robi co chce, praktycznie kładzie go na nas, ale po otworzeniu wejścia widzimy piękne górskie krajobrazy, które dodają nam otuchy! Jemy śniadanko, pakujemy i mordujemy się ze składaniem namiotu na tym niedobrym dla nas wietrze. Podczas składania zauważam, że po nocy wiatr wygiął dwa pałąki, więc dlatego namiot kładł się na nas. Niezbyt ciekawa informacja, ale aluminium można bez problemu wyprostować, także kontynuujemy dalej naszą wyprawę.

Godzina 9:00, ruszamy przed siebie granią, po godzinie wchodzimy na niezwykle uroczą, zdradziecką grań Stołów Tomanowych, gdzie przechodzimy kilka miejsc w których istniała możliwość zjechania „deski” i lawirujemy dalej jak w jakimś labiryncie między skałami Stołów. Dochodzimy do kominka i tu powinnyśmy wyciągnąć linę i zejść z asekuracją, ale wybieramy drogę bez asekuracji ze względu na szalejący wiatr, marznące palce u dłoni i tak trawersujemy od polskiej strony trudniejszy odcinek Stołów.

Schodzimy żlebem o nachyleniu ok. 40 stopni i dalej trawersujemy aż do przełęczy Tomanowej. Po pewnym czasie trawers daje znać o sobie, łydki się zrobiły miękkie, psychika też działa, gdyż pomimo, że dziaba wchodzi w śnieg jak nóż w masło, to jeden zły mały kroczek z naszej strony wiązał by się z ratowaniem tyłka przed pojechaniem kilkudziesięciu metrów i wyobijaniu się o wystające skały, nie wspominając o kilkuset metrowej jeździe z ponad 20kg plecakiem. Ach ta adrenalina, teraz już wiem, że muszę udać się do psychologa.

Przechodzimy bezproblemowo trawers, gdyż nie mogło być innej możliwości. Krótki odpoczynek ciągle zakłóca wiatr, zdobywamy pierwszy Tomanowy i następnie drugi główny szczyt Tomanowy. Odbijamy na słowacką stronę i próbujemy obejść trzeci szczyt na grani, ale teren robi się coraz bardziej skomplikowany. Warunki atmosferyczne dają nam się mocno we znaki, więc postanawiamy zejść na Smerczyńską przełęcz, gdzie dziś zabiwakujemy. Prowadzę, wchodzimy do żlebu, który robi się bardzo nieprzyjazny dla nas, śnieg prawie w ogóle nie związany, a do tego wiejący wiatr, który kilka razy już nas przewrócił, a raczej rzucił nami o ziemię. Podążam dalej żlebem i nagle słyszę ciche” trzask” i słyszę jak coś z plecaka mi upada obok mnie. „To część naszego namiotu!” Próbuje go w desperackim odruchu złapać kijkiem za ucho pokrowca. – bezskutecznie!

I tak w przeciągu 4 sekund pokonuje on ponad 200 metrów żlebu i znika za jego krawędzią.

Myślę sobie: „aż te niemieckie wynalazki (plecak Vaude), nawet i teraz muszą nie darzyć sympatią Polaków”.

Schodzę do samego końca żlebu, ale ze względu na bezpieczeństwo nie podchodzę do krawędzi, oglądam się dookoła, ale nie ma niczego, z czego byłoby można założyć stanowisko i następnie spuścić się po linie w celu oceny zaistniałej sytuacji. Podchodzę do góry, do partnera i mówię co się stało. Postanawiamy zejść do doliny i poszukać zguby. Uzgadniamy, że wcześniej poszukamy najszybszej drogi dostania się pod ów żleb.

Jan poszedł drogą z lewej strony przez kosówkę, a ja do góry, próbując zejść granią po polskiej stronie. Podchodząc w pewnym momencie obsunąłem się, patrzę do góry i modlę byle by ” śnieg nie pękł” przede mną, bo inaczej w tak kiepsko związanym śniegu w razie osunięcia się, nie mam najmniejszych szans na wyhamowanie i skończę jak mój namiot. Ale szczęśliwie dochodzę do bezpiecznego miejsca i dalej „obczajam” teren, gdzie niestety bez dłuższej asekuracji nie damy rady przejść tą stronę, a zależy nam bardzo na czasie ze względu na zbliżająca się noc. Próbuję przekrzyczeć wiatr, aby skomunikować się z Janem. W końcu udaje mi się to, więc idę do niego podążając za jego głosem. Odsłaniam kosówkę patrzę i widzę, że czeka mnie interesujące zejście po niej i później po niezwiązanym śniegu na 60-cio stopniowej ściance. Fajnie, tylko przydałaby się lina, a na linie tymczasem Jan zjechał z góry. Powoli schodzę i dostaję się do również stromego żlebu, gdzie śnieg podobnie jak w sąsiednim żlebie jest kiepsko związany. Tymczasem Jan już przystąpił do szukania mojego namiotu, ale widząc możliwy teren, gdzie mógł namiot „pojechać” rezygnujemy z dalszych poszukiwań na rzecz dostania się do najbliższego schroniska.

Natomiast żleb, którym poleciał namiot obrywa się prawie pionowo z 30-40 metrów.

Brniemy przez kopny śnieg doliną Hlina do Smreczyńskiej Przełęczy. Po drodze wymieniamy się wrażeniami z ostatnich kilku minut. Jan opowiada ciekawą historię, która mu się przed chwilą przydarzyła. Mianowicie zjeżdżając do żlebu i już w nim będąc, zobaczył jak z góry sunie kilkumetrowy jęzor, początkowo puchu, a później śniegu, Odruchowo dziabkami przywarł do ściany licząc, że to nie będzie nic poważnego i mając nadzieję, że nie ujrzy mnie na końcu jako prowokatora tej czynności. Jak śnieg przeleciał, to akurat wtedy mnie usłyszał i już wiedział, że jest wszystko ze mną w porządku.

W końcu po godzinie stajemy na przełęczy. Zmordowani i przeświadczeni, o ostrym brnięciu najpierw przez kosówkę, a później przez las do schroniska Ornak… Zero utwardzonego terenu, co chwilę się zapadamy, ale po pewnym czasie odnajdujemy jakieś ślady w żlebie, które po 2 godzinach wyprowadzają nas na zielony szlak, gdzie z kolei po 1,5 godzinie marszu jesteśmy w schronisku Ornak. Zmordowani, ale szczęśliwi.

Piotr Cholerzyński

 

Exit mobile version