Paweł Pluta: Beskidy Ultra Trail, czyli biegiem do piekła i z powrotem ;)

Gdy tylko dotarła do mnie informacja, że pod koniec września ma się odbyć pierwsza edycja Beskidy Ultra Trail bez namysłu zdecydowałem się wystartować. Czasu było mnóstwo, więc szybko powstał ambitny plan treningowy. Najpierw rozruch, a potem czas na ostre bieganie. No, ale jak to zwykle bywa zawsze coś wyskakiwało, sesja, grypa, urlop i treningi trzeba było zawieszać. Znowu przychodził czas na lekki rozruch i tak w kółko. Mimo wszystko im bliżej startu tym czułem się mocniejszy. Chwila zwątpienia pojawiła się, gdy Szymon, ze względu na kontuzję, musiał zrezygnować ze startu. Po wielu latach wspólnych wyjazdów wiedziałem, że w chwili osłabienia bez jego wsparcia, ale nie miałem wyjścia, musiałem wystartować bez niego. Na szczęście na starcie nie stanąłem zupełnie sam, ale o tym później.

W końcu nadszedł dzień startu. Wieczór był bardzo chłodny, ale na szczęście nie padało. Kontrola wyposażenia obowiązkowego, rejestracja i odbiór pakietów startowych zajęły dosłownie kilka minut. Później były długie godziny oczekiwania, najpierw na opóźniającą się odprawę techniczną, a później na start. Wokół panowało lekkie zamieszanie. Wiedzieliśmy już o problemach z odnalezieniem drogi na dłuższej trasie, a nasze rozpiski z trasą dopiero były przygotowywane. Mimo to starałem się odpocząć i skoncentrować.

Kilkanaście minut przed północą wszyscy ruszyliśmy w stronę stoku Dębowiec. Tak jak wspomniałem wcześniej, nie byłem sam. Wprawdzie każdy miał biec oddzielnie: Kasia planowała po prostu przebiec BUT55, Krzysiek chciał się sprawdzić na tej samej trasie, a ja marzyłem o dobrym wyniku na BUT85, ale ich obecność pozytywnie mnie nakręcała.. 5.. 4.. 3.. 2.. 1.. START!

Już na samym początku teren stawał dęba. Zgodnie z planem nie szarżowałem i błotnisty stok pokonywałem szybkim marszem. Od razu zrobiło się cieplej, kurtka wylądowała w plecaku i można było napierać. Myśli gdzieś popłynęły, a nogi same leciały do przodu. Szyndzielnia, siodło pod Klimczokiem i znów ostro pod górę wzdłuż wyciągu. Znajomość trasy pozwalała mi właściwie rozkładać siły i walczyć o cenne minuty. Wreszcie zbieg. Już po kilku krokach zaliczyłem poważny poślizg. Zwiększyłem koncentracje i zbiegałem ile sił.

Niestety już w okolicach schroniska na Błatniej poczułem dyskomfort w lewym kolanie. Z doświadczenia po setkach wiedziałem, że może być tylko gorzej, więc dalej biegłem uważniej, ale trzymałem tempo. Nagle dogonił mnie Krzysiek. Był szybki, więc postanowiłem się go trzymać i tak, wspólnie po 2 godzinach byliśmy na pierwszym punkcie żywieniowym w Brennej (15 km). Uzupełniliśmy płyny, przekąsiliśmy coś i pognaliśmy dalej. Po chwili truchciku po płaskim znów pniemy się do góry. Z początku było nieźle, ale w okolicach niebieskiego szlaku zaczęło mnie odcinać. Żołądek się buntował. Wiedziałem, że gdy znowu będzie z górki wszystko się ustabilizuje, wiec gdy tylko pod stopami pojawił się asfalt przyspieszyłem. I w tym momencie zrozumiałem, że z kolanem, a w sumie wtedy już z dwoma jest bardzo źle.

Czujnie zbiegając analizowałem swoje położenie i nim dotarłem do kolejnego punktu (Ustroń Polana, 25 km, 3,5 godziny od startu) zdecydowałem o skróceniu biegu. Na punkcie znowu spotkałem Krzyśka. Okazało się, że też walczy z kontuzją. Wspólnie ruszyliśmy dalej. Teraz tempo znacząco spadło. Na Orłową dotarliśmy jeszcze w dość dobrej formie, ale odcinek do Trzech Kopców okazał się prawdziwą męczarnia.

Doładowaliśmy się batonem i dalej kuśtykaliśmy obserwując powoli jaśniejące niebo. Ostre podejście na Salmopol poszło nadspodziewanie gładko. Na przełęczy (40 km – punkt wyboru trasy: 55 czy 85 km) zameldowaliśmy się po 6 godzinach i 15 minutach. Teraz cel był już tylko jeden. Dotrwać do końca, a złamanie 10 godzin stało się celem dodatkowym. Następny wodopój był zlokalizowany zaledwie 8 km dalej. To były kolejne niekończące się kilometry, niestety w sporej części w dół. Kolana totalnie odmówiły mi posłuszeństwa i pokonywanie kolejnych zbiegów wymagało coraz większej walki z samym sobą. Z przełęczy Karkoszczonka (48 km, 8 godzina od startu) aż do Klimczoka było ostro pod górę. Ten odcinek znowu pokonaliśmy nadspodziewanie sprawnie i bezboleśnie. Dalej była już tylko w dół. Myśląc o biegu przed startem marzyłem jak będę pędził co sił i wyprzedzał kolejnych zawodników. Rzeczywistość jak zwykle okazała się zupełnie inna. Z wielkim trudem pokonywałem ostatnie kilometry trasy, a zejście wzdłuż wyciągu na Dębowcu wydawało się nie mieć końca. Wreszcie po 9 godzinach 49 minutach i 59 sekundach (kilkanaście sekund po Krzyśku) przekroczyłem linię mety (Kasia szczęśliwie dotarła do mety po 12:21:02).

Tu zaczęło się wielkie pasmo rozczarowań: brak obiecanych posiłków (były tylko kiełbaski i bułki), brak przedstawicieli organizatorów na mecie, wreszcie brak medali. Mnóstwo skarg od innych zawodników o złe oznaczenie trasy. Naprawdę sporo dużych niedopatrzeń. Mimo to, szczególnie po oświadczeniu organizatorów, chętnie wrócę tu za rok zmierzyć się z wyjątkowymi trasami i z sobą samym.

Paweł Pluta

 

Exit mobile version