Monika Wilk: Nieprawdziwa legenda o Biegu Rzeźnika, czyli jak Bieszczadzkie Anioły nie idą do nieba

I

Ezechiel nie był dumny z tego, co zrobił. Nie czuł jednak poczucia winy, które siłą rzeczy towarzyszyć powinno istocie pełnionego przez niego stanowiska. „Cel uświęca środki” pomyślał, patrząc z dumą na swoje odbicie, choć powiedzmy to wprost, myślenie nie było jego silną stroną, ani za życia, ani tym bardziej po śmierci.  

II

Śmierć Ezechiela była równie przypadkowa i przedwczesna jak jego poczęcie 19 marca 1885 roku. Tego właśnie dnia Helena Kunegunda Wolańska, jedyna córka właściciela ziemskiego z pod Sanoka spacerując z Wędrowcem pod ręką oczarować dała się nie tylko pierwszym słowom Placówki Bolesław Prusa, ale i bełkotowi miejscowego bawidamka. Bawidamka, który równie szybko pojawił się w jej życiu jak i zniknął pozostawiając w niej nadzieję, a ściślej rzecz ujmując pozostawiając ją przy nadziei, która jak wiadomo nie jest matką najmądrzejszych. Ezechiel najmądrzejszym dzieckiem nie był. Nie był nawet dzieckiem mądrym. Stopniując jego inteligencje dojść by można do wniosku, iż był zwykłym półgłówkiem, obciążonym genetycznie przez ojca biologicznego i kulturowo przez ojca przysposobionego, za którego w siódmym miesiącu przewlekłego wzdęcia wyszła Helena Kunegunda Wolańska po mężu Ciborska.

Niewielki majątek położony w dolinie Solinki we wsi Cisna nie był wysoką ceną, jaką przyszło zapłacić ojcu panny młodej za szczęście jedynaczki i pierworodnego wnuka, który przez nikogo niechciany przyszedł na świat ostatniego dnia roku psując sylwestrową zabawę nie tylko przyszłej matce, ale i wszystkim domownikom. Domniemanemu ojcu Maurycemu Kubotowi Ciborskiemu, kucharce i akuszerce Franciszce Burczy-Borskiej, stajennemu Klemensowi i dwóm parobkom Fredrykowi i Aleksandrowi, którzy nosili imiona na cześć Aleksandra Fredry, który kilka lat wcześniej bawiąc w majątku swego ojca zdaje się nie tylko oplótł  Trzy po trzy niewinnym i cnotliwym wieśniaczkom.

III

Ziemskie imię Ezechiela było równie przypadkowe i niechciane przez niego jak i jego anielski przydomek. Kabotyn Wawrzyniec Ciborski po matce Wolański szczerze i konsekwentnie nienawidził swojego nazwiska a jeszcze bardziej imion. Nienawidził ludzi, którzy mu je nadali jak też czasów, w których przyszło mu je nosić. Świat nie stanowił dla niego żadnej wartości i on nie znaczył nic dla świata. Żył z dnia na dzień a życie, którym tak gardził – z wzajemnością zresztą – przeciekało mu przez palce dwóch lewych rąk, którymi nie chciał i nie potrafił nic zrobić.

Nieciekawe i smutne raczej dzieciństwo Kabotyna Wawrzyńca Ciborskiego minęło równie szybko jak wojna trzydziestoletnia. Było ono również podobnie jak ona okupione krwią, upokorzeniem, potem i łzami młodego dziedzica, które nie robiły żadnego wrażenia na nikim poza nim samym. „Cóż zrobić z takim życiem” myślał podwójny mańkut a na myśl cisnęła mu się tylko jedna odpowiedź: „Zakończyć. Im szybciej tym lepiej”.

IV

Od jesieni 1914 roku do wiosny roku 1915 toczyły się w Bieszczadach przewlekłe boje I wojny światowej, w toku, których wojska rosyjskie bezskutecznie usiłowały utorować sobie przez Karpaty drogę na Węgry. Były to najkrwawszy okres w dziejach całych Bieszczadów, czas, w którym Ezechiel żyć już nie potrafił i szczerze też nie chciał. Swoją śmierć zaplanował, więc szybko i niedbale wybierając na akt samozagłady skok pod koła kolejki bieszczadzkiej, którą po kilku miesiącach przestoju uruchomili na nowo radzieccy żołnierze.

Nie wszystko jednak w życiu, jak i po śmierci, układa nam się tak jak byśmy tego chcieli.

V

Święty Piotr z przejęcia obgryzał paznokcie. Przestępując z nogi na nogę z niedowierzaniem patrzył w wyłupiaste oczy Kabotyna Wawrzyńca Ciborskiego, który nieoczekiwanie tuż po swoim zgonie ogłoszony został bohaterem i lokalnym patriotą.

Akt samozagłady nie wyszedł mu zupełnie. Przed samobójczym skokiem okazało się, bowiem, iż syn Heleny Kunegundy Wolańskiej nie tyko ma dwie lewe ręce, ale i koślawe nogi, które splątawszy się z sobą uratowały przed tragiczną śmiercią dwa małe szczeniaczki, pozostawione na torach przez sowieckich oprawców.

Kabotyn Wawrzyniec Ciborski zginął, więc śmiercią bohatera, na którą nie zasłużył przez całe swoje życie.

VI

„Piekło nie jest miejscem dla bohaterów a niebo dla Kabotyna Wawrzyńca Ciborskiego” myślał Święty Piotr nie wiedząc zupełnie, co począć z zagubioną, ale niezgubioną do końca duszą niedoszłego samobójcy. Nazwawszy nowego anioła Ezechielem skierował go z powrotem na ziemię gdzie podobne do niego Bieszczadzkie Anioły pracowały swym istnieniem na anielskie atrybuty, bez których droga do nieba była przed nimi zamknięta.

VII

Bieszczadzkie Anioły stanowiły specyficzną subkulturę, z której wyśmiewały się nie tylko zastępy Archaniołów, Władz, Cnót i Cherubinów, ale i najcnotliwsze nawet Serafiny. Pogrążone w depresji karykatury boskiego zamysłu włóczyły się od wieków po ziemi na marne szukając sposobności boskiego awansu.

Kim jest, bowiem anioł bez skrzydeł? Nikim. Zarówno na ziemi, tak jak i w niebie.

VIII

Ezechiel coraz częściej myślał o śmierci. Tym razem nie swojej, ale wszystkich Archaniołów i Książąt, które coraz bezczelniej wyśmiewały się z jego kalectwa. Trzydzieści lat życia i osiemdziesiąt osiem lat śmierci nie nauczyły go znosić pogardy, która w coraz to czystszej postaci otaczała go zewsząd.  „Skrzydła. Jak zdobyć te cholerne skrzydła” myślał Ezechiel trwoniąc swój wieczny czas istnienia.

XI

Szeherezada od zawsze była Szwajcarią. Skupiskiem zagubionych dusz na rozdrożu, o których zbawienie albo zgubienie walczyły Bieszczadzkie Anioły z dość liczną grupą upadłych kompanów. Kto choć raz zawitał w progi bieszczadzkiej tawerny poświadczyć może, że miejsce to do innych niepodobne, które tyle samo dobrego, co i złego ma w sobie. W czasach, kiedy samoloty nie rozbijały się jeszcze o brzozy, ale budowano już coraz niższe wieżowce w roku pańskim dwa tysiące trzecim anielska cierpliwość Ezechiela kończyła się. Jeżeli skrzydła uratować go miały przed wieczna pogardą i otworzyć bramę do królestwa niebieskiego, skrzydła zdobyć musiał, w ten czy innym sposób.  Ezechiel oczywiście wybrał sposób inny, gdzie cud tylko ocalić mógł go przed wiecznym potępieniem. Cuda zdarzają się jednak rzadko.

XII

Pierwsze promienie słońca nie oświetlały jeszcze klasztoru nazaretanek położonego na uboczu Komańczy, kiedy dziewięcioosobowa grupa młodych studentów i jednego anioła w ludzkim przebraniu mijała go zasłuchana w szum Osławicy. Ze wszystkich pijackich wybryków, ze wszystkich bezsensownych zakładów ten wydawał im się najgłupszy. „I kto na to wpadł? Chyba jakiś diabeł podpowiedzieć to musiał?” zachodzili w głowę wszyscy, choć nikt nie śmiał wypowiedzieć tego głośno. „Alea iacta es a droga do mety daleka” westchnęli śmiałkowie zakładu, którzy przed zachodem słońca dotrzeć mieli do mety w Ustrzykach Górnych oddalonej od startu o prawie 80 km. „Jak to przeżyję więcej nie piję” myśleli wszyscy, którzy w alkoholu upatrywali winnego zakładu.

Alkohol był niewinny tym razem.

XIII

Ocalenie kilku dusz ludzkich a choćby i jednej było najprostszym sposobem zdobycia upragnionych skrzydeł, kiedy zatem pojawiła się ku temu sposobność Ezechiel skorzystać z niej musiał. Podsłuchawszy diabelskie podszepty namawiające grupkę pijanych studentów do szalonego zakładu nie zastanawiając się długo postanowił wkroczyć z boską interwencją: „E. Ty. Lucyfer. Zostaw tych pijaków, to znaczy studentów! Odejdź i zostaw ich dusze w pokoju, to znaczy w spokoju! ” powiedział pewny siebie prostując krzywe golenie. Lucyfer z zażenowaniem popatrzył na karykaturę boskiego stworzenia stojącą na przeciw niego. Nie spiesząc się włoży do ubrudzonego smołą płaszcza dziewięć cyrografów podpisanych wcześniej ochoczo przez konwersacyjnie niewydolnych studentów i wypalił okolicznościowym tekstem: „Dusz Ci u mnie dostatek, ale i Twoją przyjmę jeśliś taki głupi” powiedział Lucyfer, po czym splunął lepką i ciemną smolistą śliną wprost pod stopy boskiego posłannika by po chwili trzymać już w dłoni dziesiąty cyrograf podpisany przez samego Ezechiela.

XIV

Ja Ezechiel, bezskrzydły Anioł Bieszczadzki idę o zakład z Lucyferem Mefistofelesem III, że jeżeli uda mi się od świtu do zmierzchu przebyć trasę od Komańczy do Ustrzyk Górnych przez Przełęcz Żebraka, Cisną i Smerek dusza moja jak i dziewięciu nieszczęśników będzie ocalała a jeśli mnie nie będzie na mecie nim słońce zajdzie za horyzontem niech mnie ogień piekielny pochłonie”.

XV

Tuż przed zachodem słońca w pierwszą sobotę po Bożym Ciele na mecie w Ustrzykach Górnych stanęło a chwile później zwaliło się z nóg dziewięciu okrutnie zmęczonych i lekko skacowanych śmiałków.

Zabrakło jednego.

XVI

Przegrana w zakładzie zamknęła przed Ezechielem raz na zawsze bramę królestwa niebieskiego, którą nadaremnie, co roku w pierwszą sobotę po Bożym Ciele stara się wyważyć bezsilnością swojego rozumu.

Monika Wilk

Exit mobile version