Michał Mosiądz: W puszczy

Kiedyś, dawno temu, jak Jaś był malutki, weszliśmy z nim na spacer do śródmiejskiego lasku. Zareagował jak opętany na wodę święconą: tu jest strasznie, chodźmy do centrum handlowego! Zmroziło mnie i stopniowo wdrażam program odcywilizowania dziecka.

I tak „w ramach” wdrażania zamiłowania do trekkingu, wędrowania, włóczęgi z dala od cywilizacji zmusiłem rodzinę do wycieczki na obrzeża Puszczy Kampinoskiej. Z zaskoczenia, ale i tak bez „a może fajniej będzie w MacDonaldzie” nie obyło się Sprostuję, do żadnej dziczy na całodzienne przecieranie szlaku po kolana w błocie ! Ot, polana piknikowo grillowa, kilka ścieżek…

Oczywiście, zacząć musieliśmy od „pikniku”, czyli małej przekąski. I drogą do przodu ! Lewa, prawa, maszerujemy, ja z zapałem, rodzina z trochę mniejszym się ciągnie za mną… Szybko usłyszałem zaklęcie „a może pójdę nabaranie ?:) nóżki mam zmęczone…”. Cóż było robić. Oczywiście zaraz musiał nas zaatakować eskadron komarów. Wrednych, agresywnych, bolesnych jak to tegoroczne komary. Zdałem sobie szybko sprawę, że moja rodzina chyba nie podziela mojej opinii, że „twardym trzeba być” i że pokonywanie przeciwności uszlachetnia.

Szczęśliwie za drzewem wyłoniła się chatka, w której strudzeni wędrowcy zostali ugoszczeni truskawką i herbatnikiem. A mi w głowie śmigały zdania o Babie Jadze, co to tuczyła dzieci łakociami, a potem fruuuu. Do pieca! Szybki rzut oka, ufff, piec chlebowy wygaszony. Za to młody dojrzał łóżko stare, z pierzyną i siennikiem słomianym, i od razu dały o sobie znać geny po kądzieli: ” Mogę tu trochę pospać ?”…

Wywabiłem go stamtąd, jak nadzorca ciągnę najbliższych dalej, młodemu trochę się poprawiło, zobaczył łąkę, dziką, dziewiczą, splątane trawy, i próbuje nas namówić na przedzieranie się przez nią na przełaj. Nie byliśmy przygotowani na takie atrakcje, na nogach krótkie portki, niskie buty, maczeta w sklepie. Przemawiam mu do empatii, że tam odpoczywają myszki i łasiczki, i nie powinniśmy im przeszkadzać. Reakcja mogła być jedna: „To chodźmy je przywitać !”… Był bardzo niepocieszony, że taką atrakcję minęliśmy bokiem.

Aż nagle, na leśnej ścieżce, zobaczył mrówki. Jak to mają w zwyczaju, szły sobie stadnie, sznurkiem, z jednej strony ścieżki na drugą. Mnóstwo ich było. Takie jakby mrówkowe przejście przez ulicę w godzinach szczytu. Stanął jak wryty, bo przecież nie możemy tędy iść dalej ! Bo:

– rozdeptamy je

– zaatakują nas

– nie możemy im przeszkadzać

– możemy pójść inną drogą

– one są groźne

– …

Ale tatuś umie przez nie przejść, więc najlepszym sposobem dalszej podróży jest pozycja „nabaranie”.

Starczy tych przygód na krótki spacer, widok auta i wizja włączenia klimatyzacji ukoiła wszystkim nerwy. W atmosferze odprężenia po rodzinnym survivalu nie oponowałem na widok centrum handlowego, które wyłoniło się po drodze. Ja swoje 5 minut już miałem…

 Michał Mosiądz

Exit mobile version