Kamila Kielar „Pogranicze” – I. miejsce w konkursie „Outdoorowym piórem!”

Zimno będzie − mówili, jakby to cokolwiek zmieniało. Zimno i wiatr, dodają, jak gdyby zawierucha była argumentem ostatecznym.

* * *

Nie mogę już dłużej udawać, że nie zauważam rozdartej kurtki puchowej. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu pierze ulatuje z cichym świstem powietrza. Łatwo udawać, że się tego nie zauważa, bo puch kamufluje się wśród padającego śniegu. Ale czy to faktycznie uciekające pierze, czy zwyczajnie sama świadomość (a najpewniej wzmagający się wiatr) sprawia, że robi się coraz zimniej? Dość na dziś, myślę, zrzucając plecak na śnieg. Drobię w miejscu obutymi w rakiety nogami, żeby ubić śnieg pod namiot. Zbliża się zachód.

* * *

Zachód słońca nad morzem, a jednak z dala od niego. Bo morze jest za widoczną podczas marszu z lewej stromy Mierzeją Wiślaną. Choć znajduję się na otwartej przestrzeni, której brakuje tak niewiele, żeby być morzem, zachód słońca oglądam przez ląd.

Od paru dni wędruję w poprzek zamarzniętego Zalewu Wiślanego, po granicy przebiegających przez niego województw pomorskiego i warmińskiego. Zaczęłam tam, gdzie Szkarpawa, jedno z ujść Wisły, przestaje być niewielką rzeką, a zaczyna być potężnym rozlewiskiem o powierzchni 840 kilometrów kwadratowych. Jutro dojdę już do tego punktu na koniuszku Mierzei, w którym spotykają się wszystkie granice – dwóch województw i dwóch krajów. Stamtąd, już na samym styku polsko-rosyjskim, na drugą stronę zalewu, i granicą lodu i wody do mitycznego Fromborka, o którym każdy słyszał, a w którym prawie nikt nie był.

* * *

Odłamki lodu pryskają, gdy wbijam w niego siekierką śledzie. Wiatr dziś wieje wściekłymi zrywami, dając fałszywe poczucie spokoju pomiędzy nimi. Namiot, mimo że ustawiony łagodniejszą i węższą stroną w kierunku wiatru, głośno trzepoce, walcząc z wichurą. Teraz, gdy Zalew jest zamarznięty, oczywiście nie ma takich wahań poziomu powierzchni wody, jakie zdarzają się w lecie, kiedy z powodu wiatru w ciągu zaledwie jednego dnia jej poziom potrafi się zmienić nawet i o półtora metra. Ale zimą wiatr nie spowalnia i nie odpoczywa, jedynie zamiast wody atakuje mój namiot rozbity na lodzie.

Naciągam puchowe botki, prawdopodobnie najlepszy wynalazek od czasu wymyślenia druku. Wiatr szuka najmniejszych szczelin, żeby się dostać do środka namiotu. To jednak, odkąd mam swoje botki, nie ma najmniejszego znaczenia, wewnątrz zaczyna też być coraz cieplej, bo kończy się gotować kasza na obiad. W tych warunkach rozpalanie zwyczajnej kuchenki gazowej nie ma większego sensu, ogólnodostępna mieszanka propanu z butanem ma złe proporcje. I choć jestem na polskiej ziemi, stosuję rozwiązania nordyckie i dzięki zaprawionym w zimnie mieszkańcom Północy mogę zjeść obiad.

Oprócz botków podczas tej wyprawy najbardziej doceniam też grubą, izolującą matę. Spanie na lodzie nie zostawia żadnego miejsca na półśrodki i kompromisy, podłoże musi skutecznie izolować od lodowatej powierzchni. Nic nie chroni jednak przed wierceniem się w nocy i gdy choć kawałek nogi spadnie z maty, to nawet najlepszy śpiwór puchowy nie jest w stanie uchronić nas przed zimnym paraliżem, szybko rozchodzącym się po ciele niczym małe pająki na ohydnych, lodowatych nogach.

* * *

Jest jeszcze problem rozdartej kurtki. Rozglądam się po namiocie za czymś, co by się nadawało do jej naprawy. Nie chcę używać powertape’a, bo żeby dobrze zadziałał, trzeba by go ścisnąć na kurtce, a tym samym pozbawić ją części właściwości izolacyjnych. Mam jednak klej w lasce, taki od pistoletu klejowego. Roztapiam go nad kuchenką i smaruję brzegi rozdarcia. Puch nieco się paprze, lgnąc do lepkich brzegów i moich palców, ale ostatecznie kurtka znów stanowi jedną całość.

* * *

Zegarek pokazuje już ranek, ale w namiocie wciąż jest ciemno. I cicho, wichura ustała. Rozbudzona, nie mogę przez chwilę połączyć ze sobą tych kilku wykluczających się faktów. Zrywam się jednak ze śpiwora, gdy dochodzi do mnie, że zwyczajnie zasypał mnie w nocy śnieg, a mój namiot zamienił się w igloo. Gdy otwieram jego wejście, śnieg wsypuje się do środka. Nic tu dłużej po mnie, trzeba ruszać.

Śnieg już nie pada, jest wyjątkowa widoczność, na prawo widać wieże we Fromborku, po lewej szuwary od strony Krynicy Morskiej. Rakiety przydadzą się jednak dziś jak nigdy wcześniej. Torowanie drogi przez głęboki, świeży śnieg, z ciężkim plecakiem, bez nich byłoby walką z naturą. Możliwą, ale uciążliwą i czasochłonną.

* * *

Wrzynająca się w lód siatka, biegnąca od coraz bliższego lądu Mierzei, daje mi jasny sygnał, że dochodzę już do Rosji. Prawie 40 kilometrów po lodzie już za mną, teraz skosem zbliżam się do krańca naszego kraju i do miejsca styku kilku granic – województw, państw oraz lądu. Ponieważ idę od strony wody i jestem na otwartej przestrzeni, widać mnie z daleka.

Dlatego pogranicznika zauważam dużo później niż on mnie. No i nie mam całej tej aparatury, w którą go wyposażyła Unia Europejska, by strzegł jej granic przed takimi jak ja. Im jest bliżej, tym łatwiej mi rozpoznać szczegóły jego wyposażenia – ciepłą czapkę, długą broń, czarny szalik zawiązany na twarzy. I naszytą flagę Rosji.

Każde kolejne pytanie, które mi zadaje, staje się coraz mniej oficjalne i coraz bardziej przypomina typowe rosyjskie emocje. A ty, diewoczka, taka adna? Jak sama, zaprzeczam, przecież mam swoją drugą osobowość. Żartu chyby nie rozumie, bo spogląda na mnie podejrzliwie. A może mój rosyjski nie jest wystarczająco subtelny, żeby go przekazać. Rozumie jednak, że parę dni temu zostałam na lodzie – dosłownie, bez przenośni. Zaprasza na czaj.

* * *

Paszka jest pierwszym człowiekiem, jakiego spotkałam od czasu opuszczenia ujścia Szkarpawy. W celniczej budce, która ma niewiele wspólnego z ultranowoczesnym wyposażeniem innych granic, jest zaduch od wszystkich minionych wart, papierosów, jedzenia oraz dymu z małej kozy, z której nieprzyzwoicie się dymi. W środku śpi też jego tawarisz, nie zauważając nawet naszego przyjścia. Czaj, ku mojemu rozczarowaniu, nie jest jednak legendarnym rosyjskim czajem, tylko zwykłą herbatą z zawarki. Do jedzenia dostaję kiełbasę, smalec i chleb, niekoniecznie krojony. A Paszka opowiada.

Że ziemia, na której już jesteśmy, to pas przygraniczny, na którym nie wolno mi przebywać. Że jemu nie wolno nikogo gościć w celniczej budce. Że Wiktorowi nie wolno spać. I że teraz muszą palić drewnem i węglem w kozie i dlatego się dymi. Bo kiedyś było wolno palić bursztynem.

* * *

Mierzeja Wiślana to najlepsze miejsce w Polsce, w którym można znaleźć bursztyn. Znaleźć lub wykopać, bo najlepsze i największe okazy wydobywa się właśnie z ziemi, nie wyławia z morza. Dużo jest nielegalnych poszukiwaczy bursztynu, mówi Paszka, jak przejdziesz się po lesie porastającym Mierzeję, natrafisz na spore doły. Mało kto po prostu kopie, bo wtedy można łopatą przepołowić kruchy bursztyn, najlepiej więc używać specjalnych maszyn z wodą pod ciśnieniem, które wypłukują lekkie bursztyny, więc dzięki temu można zdobyć imponujące, nieuszkodzone okazy. Paszka, a czy Wy wiecie kto ten bursztyn kopie? Wiemy, co roku ci sami, odpowiada, wszyscy wiedzą. I co, łapiecie ich, skoro to nielegalne?

Dociekam. Zdzwiony patrzy na mnie i mówi: ale po co? Przecież to nie nasz obowiązek. I z sentymentem wspomina czasy, kiedy pogranicznicy rozgrzewali się, paląc wielkie bryły bursztynu, czasy, o których zdecydowanie wie z opowieści, nie z własnych wspomnień. A bursztyn daje równy płomień, mało dymu i dużo ciepła, dodaje, nie to co węgiel.

* * *

Diewoczka, jeścio… pasaszok! − krzyczy za mną, gdy już wychodzę z budki celników. Paszka, czyli nie mogę iść samą granicą na południe? − pytam ostrożnie, gdy pijemy rozchodniaczka. Nu, nie lza, potakuje z bardzo poważną miną. A pić na służbie lza?, podpytuję podchwytliwie. Toże nie lza, zgadza się ze mną, od razu wychylając zawartość szklanki jednym haustem.

* * *

Droga na południe po granicy polsko-rosyjskiej różni się znacząco jedną rzeczą od tej w poprzek Zalewu. Teraz widać cel, drugi brzeg, z wieżami celniczymi, na przełaj tu jest niespełna dziesięć kilometrów. Wiem jednak, że na środku zalewu czeka mnie jeszcze jedna noc.

Ze starych, wojskowych map, których nie powinnam mieć, wynika że nocuję dokładnie na samym środku Zalewu, który w tym miejscu osiąga głębokość 2,2 metra. Nie mam GPS-a, klejone, wyblakłe mapy sprawiają mi dużo więcej przyjemności, choćby z powodu samego rozkładania ich i patrzenia na nie. Są też piekielnie dokładne, choć ta precyzja bardziej przyda się podczas powrotu, niż podczas samej wędrówki przez lód.

Tu znów śnieg jest płytszy, wiatr musiał go wywiać, bo miejscami nawet prześwituje czysty lód. Intryguje mnie, jak gruba jest powłoka lodowa. Nie mam urządzeń pomiarowych, ale mam siekierkę. Do zrobienia przerębli przydałby się świder, z braku wyboru próbuję siekierką wywiercić otwór. Na początku idzie łatwo, potem, żeby się dostać coraz głębiej, muszę odłupywać kawałki lodu. Tak naprawdę zaskakuje mnie, że dobijam się do wody. Przez chwilę się nawet zastanawiam, czy bardziej mnie to martwi, czy cieszy, jak dokopanie się do wody przy robieniu dołka na plaży.

Uspokajam się, jednak, bo przecież nie mam powodów do obaw − grubość lodu nie ma takiego znaczenia, jak jego twardość. Jeśli długo utrzymuje się bardzo niska temperatura, to tworzy się lód zwany diamentowym, którego zaledwie kilka centymetrów nie tylko utrzymuje człowieka, ale nawet i samochód.

* * *

Nie da się iść tuż przy lądzie od południowej strony Zalewu. Porastające brzeg szuwary miejscami rozciągają się nawet na kilkaset metrów w głąb wody. O tej porze roku występują jedynie w formie zeschniętych badyli, zakleszczonych w lodach. Łatwo je złamać, ale przedzieranie się przez nie jest uciążliwe. Po dotarciu więc granicą do lądu, do Fromborka znów idę po otwartym lodzie.

* * *

Na brzegu miasteczka poznaję rybaka, który oczyszcza swoją łódź z lodu. Woła do mnie, podchodzę więc do niego. Nie chce jednak o nic pytać, tylko krzyczy na mnie, że skąd ja z tych szuwarów wychodzę, że gdzie tam łażę, że lód może się załamać, że nie wolno. Nu, nie lza, potakuję z bardzo poważną miną, której nauczył mnie Paszka.

Kamila Kielar

Exit mobile version