Anna Purna: Poemat wielowyciągowy

Pewnego dnia zobaczyła jak księżyc zahacza o Kanczendzongę i rozpada się na świetliste kawałki. Księżycowe odpryski upadały na zbocza i toczyły się w dół, pociągając za sobą lawiny podobne do warkoczy komet. Judyta widziała także wiele dziwniejszych jeszcze rzeczy. Miała chorobę wysokościową i obrzęknięty mózg podsuwał jej najdziksze rojenia. Widziała więc ludzkość za kilkaset lat, astro-alpinistów zdobywających Koronę Układu Słonecznego tak, jak teraz kolekcjonuje się kolejne szczyty wchodzące w skład Korony Ziemi, wspinających się w zamrożonym dwutlenku węgla lub w skałach mokrych od deszczu skroplonego metanu na księżycach Jowisza.

Akcji ratunkowej nie pamiętała prawie wcale. W krótkich przebłyskach świadomości nie czuła niczego prócz zimna i czegoś na kształt żalu. Podczas tygodni w szpitalu, już w Polsce, nie bez rozgoryczenia wspominała, że wyjechała w Himalaje po to, by być bliżej nieba, a tymczasem to niebo zwaliło jej się na głowę.

Podczas długiego leczenia złamań i odmrożeń zrozumiała, że tak naprawdę szczęśliwa była w Polsce, zanim wywiało ją wysoko i daleko od ojczystych grani. Po żmudnej rehabilitacji wróciła więc jak marnotrawna córka w Tatry, czując, że to w tej krainie bije jej serducho.

***

– Pobudka! Już czwarta.

– Jeszcze… pięć… minut…

– Nie ma mowy. Albo wstajesz po dobroci, albo wytrząsnę cię ze śpiwora.

– Nigdzie nie idę… bez… kawy.

– Ani ja bez papierosa. Zaparzyłem kawę w termosie, nałogi uczcimy już pod ścianą.

Podzwaniając radośnie szpejem ruszyli raźnym krokiem z Moka w kierunku Czarnego Stawu. Świt był bardzo rześki, więc przyśpieszyli. Pierwszy język światła słonecznego oblizał Niżne Rysy. Przycupnęli nad otchłannym lustrem cienistych wód i dojedli szturmowe śniadanie. Ona wypiła poranną kawę, on skręcił spracowanymi palcami wspinacza porannego szluga i wypalił z namaszczeniem. Dym papierosowy zmieszał się z parą ich oddechów – ten sierpniowy poranek był rzeczywiście rześki jak rzadko.

– Zimno. Podeszłabym już pod ścianę.

– No to zbieramy się. Spójrz tylko – nasza droga. Tam w lewo, potem pod Hokejem o tam, widzisz kominy i turniczkę, widzisz?

– Widzę przecież. Kurczę, za każdym razem hipnotyzuje mnie ta ściana. Jakby ktoś górę nożem ukroił.

– Która godzina?

– W pół do siódmej.

– Gotowa?

– Właśnie sobie przypomniałam, żeśmy się nie wpisali do księgi wyjść, Franek.

– Teraz to już po ptokach. Mówiliśmy zresztą wieczorem chłopakom, że myślimy o zrobieniu Łapy na Zerwie. No i przecież nic się nie stanie.

Pierwszy odcinek drogi pokonali na żywca, bo nie przedstawiał sobą trudności. Musieli jedynie ostrożnie stawiać stopy, by głupio nie poślizgnąć się na mokrych od rosy trawach. Związali się dopiero przy starym stanowisku. Judyta prowadziła, przytuliła się więc do skały i w miłosnym uścisku czujnie ruszyła w lewo trawersem pod Hokejem.

Nie patrzyła w dół. Nie dlatego, że bała się powietrza pod piętami – po prostu lubiła spojrzenie w dół zostawić sobie na deser. Lubiła wejść wysoko rzucając w dół tylko ukradkowe spojrzenia dla znalezienia stopni, z przymrużonymi oczami ściągać partnera. I dopiero w połowie ściany otworzyć oczy szeroko i zawiesić wzrok w przepaścistej pustce! Po prostu uwielbiała ten moment, gdy Wielka Przestrzeń uderza jej do głowy; to lepsze niż jakikolwiek narkotyk.

Franek doszedł do stanowiska pod Dolnym Kominem i miał zmienić Judytę na prowadzeniu.

– Wredna ta twarz Kazalnicy. Patrzy tak na północ i wschód, zawsze ponura i chłodna.

– To przez to wspinanie w cieniu. Faktycznie raczej się nie opalimy.

– A jak mi paluchy zmarzły! Jakbym z każdym przechwytem wkładał dłoń do szklanki z lodem.

– Ależ marudzisz, Franek! W Himalajach – to było zimno. A przecież mamy sierpień… Fakt, że rześki, ale ty zaraz się rozgrzejesz, gdy ja tu będę sterczeć wystawiona na łaskę i niełaskę wiatru.

Franek ruszył drapieżnie i dosłownie pożerał kolejne metry. Krótkimi, zdecydowanymi ruchami pokonywał ścianę na koniuszkach palców. Judka zamyśliła się i stała cierpliwie, wsłuchując się w subtelną pracę liny. Daleko pod nią Czarny Staw lśnił ciemnym blaskiem jak klejnot wprawiony w skałę.

Nadspodziewanie szybko znaleźli się pod Ścianką Problemową. Tu Judyta wybłagała na Franku prowadzenie. „Ech ci faceci” – myślała szukając bezskutecznie klamki; zadowoliła się obłą krawądką. – „Zawsze wszędzie pchają się pierwsi. Dobrze, że Franka da się uprosić.” Z zaufaniem myślała o asekurancie, stojącym kilka metrów niżej. Nie miała natomiast żadnego zaufania do starych haków, do których – jeśli tylko była taka możliwość – wolała się nie wpinać. Skorodowane do cna, rzęchowate i cudem trzymające się w granicie, przywodziły jej na myśl epokę taternictwa, które bezpowrotnie minęło. Część z haków pewnie została wykonana własnoręcznie przez wspinaczy, część może pamięta wyznaczanie tej drogi przeszło sześćdziesiąt lat temu przez Łapińskiego i Paszuchę. „Gdyby ten hak był człowiekiem – pomyślała z głupia frant Judyta – byłby już starym człowiekiem. A Kazalnica wciąż jest młoda i strząsa z siebie ludzi i ich czas jak pyłki, które strzepuje się z mankietów.”

Zamyślona pokonała kolejnych kilka metrów. Do końca ścianki pozostało jakieś dziesięć. Lewą ręką przesunęła w poszukiwaniu czegokolwiek i zdołała wepchnąć do dziurki swój drobny, kobiecy mały palec. Prawą wymacała wysoko malutką przelotkę. Z niepokojem postanowiła z niej pociągnąć – wiedziała jak często przelotki lubią się zrywać, a była wystarczająco daleko od ostatniej wpinki, by nie było to zbyt przyjemne.

– Dawaj, dawaj!!! – dobiegł ją z dołu głos Franka. Zadzierał głowę, oglądając jej poczynania. – Trzymaj i ciągnij do góry!

Szła powoli i nie czuła się zbyt pewnie. Filarek kończył się i weszła w czujny trawers. Przytuliła się policzkiem do ściany i ostrożnie stawiała stopy, a wiatr przewiewał ją na wylot. W końcu do stanu została jej tylko przewieszka. Wyciągnęła się jak struna i pomacała, nie widząc, w poszukiwaniu czegoś do złapania, wymacała, że nic nie ma. Jeszcze próbowała, czując już pragnącą ją wessać Wielką Przestrzeń, jeszcze zaryła paznokciami po granicie…

I poleciała.

Kiedy zaczynała się wspinać, myślała, że spadając się krzyczy. Potem zorientowała się, że powietrze zapiera dech, a gardło wiąże się w węzeł i loty wydarzają się w milczeniu.

Nie inaczej było tym razem.

Kiedy złapała boleśnie kontakt ze ścianą, poczuła, że skończy się na siniakach i zadrapaniach, za co podziękowała od razu św. Bernardowi z Menthon – patronowi alpinistów – oraz Najświętszym Taternikom Pańskim. Zaraz potem przeklęła bardzo szpetnie.

Za trzecim razem udało jej się wygiełgać nad przewieszkę i wpięła się do starych haków. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko – jak pająki przechodzili gładkie ściany rozsnuwając nici sześćdziesięciometrowej podwójnej pajęczyny. Przeszli tak Nyżę ze Świeczką, Górny Komin i już tylko ostatnie wyciągi dzieliły ich od szczytu.

Gdy stanęli na wierzchołku, stoki Miedzianego były już faktycznie miedziane w blasku chylącego się słońca, a cienie wypełzały z załomów skalnych ścian. Zdjęli buty i dali odpocząć bosym stopom na chłodzie granitu. Rysy i Mięgusze urywały się jakby konstruował je szalony geometra z fiksacją na punkcie linii prostych. Wszystko było piękne, a oni byli zmęczeni i ciężko oddychali, wydychając chmury.

– Judka, dużo czasu nam zeszło w ścianie.

– Nic nie szkodzi. Nie ma pośpiechu. W końcu to nasz wielki powrót w Tatry.

– Zbierajmy się. Trzeba już iść do domu.

– Posiedźmy jeszcze chwilkę. Przecież jesteśmy w domu.

Zeszli szlakiem z Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem. Gdy byli już z powrotem nad Czarnym Stawem, zwolnili kroku i dalej poszli trzymając się za ręce. Spletli dłonie o szorstkiej skórze i to był najpewniejszy chwyt. Nie potrzebowali nawet magnezji.

***

W jakiś czas po opisanych wydarzeniach zamarzył jej się wypad w Tatry Słowackie. Ponieważ była to epoka przed otwarciem granic i przestrzeń rozdzierały niewidzialne grodzie, bardziej nieubłagane nawet od zatrzaśniętych bram skalnych ścian, wybrała się do smutnego urzędu , by ponownie wyrobić paszport, który gdzieś się zawieruszył. Procedura przebiegała sprawnie do czasu, gdy wymięta urzędniczka chciała zdjąć Judycie odciski palców – bezskutecznie. Okazało się, że opuszki miała wypolerowane na gładko i linie papilarne zniknęły gdzieś między wyślizganą krawądką w Mamutowej a chłodnym pocałunkiem Kazalnicy, palce zamalowane kolejnymi warstwami magnezji i wyszorowane do czysta listewkami kampusa.

Gdy już usmarowała jej tuszem wszystkie paluchy, a wciąż nie udało się zdjąć ani jednego kompletnego odcisku, urzędniczka chciała zażartować dla rozładowania napięcia.

– No i gdzie pani zgubiła odciski palców? – zapytała. Judyta odpowiedziała nadzwyczaj poważnie:

– Swoje odciski palców zostawiłam na wszystkich granitach Polskich Tatr.

Anna Purna

 

Exit mobile version