Relacja Agnieszki i Mateusza z Canning Stock Route w Australii – To nie koniec świata

Czasem o powodzeniu lub niepowodzeniu wyprawy decyduje szczegół, drobiazg, coś, na co w normalnych warunkach nawet nie zwrócilibyśmy uwagi. Czy pamiętacie żeby kiedyś 4 dni mżawki napełniły was rozpaczą i zmusiły do kompletnej zmiany planów? Nam się to zdarzyło na pustyni, przy studni 46 Canning Stock Route. Ten deszcz to była dla nas klęska żywiołowa. Oznaczał jedno – koniec wyprawy, konieczność wycofania się, porażkę. Deszcze o tej porze roku to zdarzenie niezwykle rzadkie, ale czy to w jakiś sposób zmieniało naszą sytuację?

Rozmoczone tereny nie nadawały się do przejechania, a nasze zapasy nie pozwalały nam czekać na ich przesuszenie. To dla nas duża lekcja pokory. Długi czas spędzony w Ameryce Południowej w skrajnie trudnych warunkach dał nam złudzenie, że żaden cel rowerowy nie jest dla nas niedostępny. Tymczasem granica pomiędzy porażką i sukcesem jest nieraz niezwykle cienka. I nie zawsze od nas zależna.

IMG_6742

Porażka, w każdym razie nawet ta najbardziej spektakularna, jest dużo mniej medialna niż sukces. W zasadzie to eufemizm. Porażka jest tematem niewygodnym, jest przyznaniem się do słabości. Po prostu tabu. Tymczasem niepowodzeń nie ma tylko wtedy, gdy nie podejmuje się ryzyka. Dlatego nie traktujemy tego jak końca świata, tylko jak kolejne doświadczenie, z którego wyciągniemy wnioski na przyszłość. I będziemy planować kolejne wyprawy. Tymczasem chcemy podzielić się z wami wrażeniami z naszego pobytu na CSR i w Australii, które przecież pomimo niezrealizowania głównego celu przyniosło nam mnóstwo nowych wrażeń.

Przede wszystkim chcemy podziękować wszystkim, bez których ta ciężka wyprawa w ogóle by się nie odbyła:

Zastanawialiśmy się jak zrelacjonować przebieg wyprawy. Wybraliśmy dziennik, bo choć prosty w swojej formie w najlepszy sposób odda stan naszego ducha, myśli i podejmowane decyzje na Canning Stock Route. Poniższe zapiski sporządził Mateusz, zostały przepisane niemal bez zmian – stąd nieco toporny do czytania styl, czasem niedokończona myśl. Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej.

18.06 Wtorek, słonecznie

„Jeśli nie masz pieniędzy to po co przyjeżdżasz do Broome?” tak przywitała nas pani z obsługi lotniska w tym niewielkim miasteczku. Zgoła inny okazał się ochroniarz lotniska – przymknął oko na naszą obecność a potem jeszcze przyniósł nam kanapki z polskim „smacznego”. Australijczycy robią wrażenie ludzi bardzo karnych i funkcjonujących wedle odgórnie zatwierdzonych reguł postępowania. Już zaczynam tęsknić za latynoskim polotem i fantazją. Tam – w Ameryce Południowej niewiele rzeczy jest niemożliwymi do zrobienia. A nawet jeśli już takie są, to na pewno można to obejść. Jakoś. W Australii jakoś oznacza „za pieniądze”.

Chcieliśmy zostawić rowery w informacji turystycznej na kilka godzin. No Worries! – czterdzieści dolarów. Piszę te słowa czekajac na autobus, którym mamy przejechać do Halls Creek – prawdziwego miejsca startu naszej australijskiej przygody. Wokół, na trawniku siedzą Aborygeni. W grupach – zawsze tak samo. Czasem tylko 2 osoby ale niemal nigdy samotnie. Chodzą na bosaka. Dyskutują, oj i to jak – wrzask mieszany z krzykiem nie wzbudza entuzjazmu. Ciekaw jestem jak będą wyglądać nasze relacje. Autobus do HC o 18:00, a potem już tylko niezmierzony CSR, o którym tutaj w Broome ludzie wiedzą raczej niewiele. Gaz – 10$ sztuka. Kupujemy 3.

19.06 Środa, pochmurnie/deszczowo, 57km 4:20h

Pierwsze kilometry za nami. Z Halls Creek wyjechaliśmy stosunkowo późno – od 3 w nocy składałem rowery pozwalając Agnieszce odpocząć. Pierwsze 16 kilometrów to asfalt – nasz pierwsza jazda ruchem lewostronnym. Po odbiciu w szutrową Tanami Road bardzo szybko pokrywamy się pomarańczowym pyłem. Minęliśmy kilka kangurów – śmieszne są, cztery łapy, torba i ogon – skaczą jak szalone. Niestety nie wszystkie, bo część z nich leży martwa. Kierowcy samochodów terenowych jeżdżą bardzo szybko. Za szybko.

Cały dzień był pochmurny – dobrze, bo nie wykańcza nas słońce, źle – bo zegarek wskazuje cały czas spadające ciśnienie. Po 57km dotarliśmy do farmy Ruby Plains. Tutaj też spędzimy noc przy głośnym generatorze. Czuję się szczęśliwy. Po naprawdę wyczerpujących przygotowaniach jazda wydaje się przyjemnością, choć zastane mięśnie zdają się temu przeczyć w nieprzyjemnych skurczach.

20.06 Czwartek, pochmurnie/słonecznie, 82km 7:04h

Budzą nas krople deszczu uderzającego o tropik namiotu. 17 litrów wody i 80 kilometrów dalej czujemy się zmęczeni. Szczęśliwie w ciągu dnia chmury ustąpiły miejsca słońcu, co zawsze dodaje optymizmu. Pojawiają się pierwsze zagwozdki sprzętowe – tulejka dystansująca do uchwytu przyczepy wymagała zmatowienia pilnikiem. Poczucie olbrzymiej przestrzeni jest niesamowite.

Wieczorem rozpalamy pierwszy ogień czytając smsy przychodzące na telefon satelitarny z Polski. One naprawdę mają dla nas niesamowitą moc sprawczą – dają większego kopa niż najbardziej kaloryczne przekąski. Zmęczony kończę pisać oczekując z niecierpliwością kolejnych dni. Aga jest naprawdę dzielna – zuch dziewczyna. Oby tak dalej.

21.06 Piątek, słonecznie, 75km 6:44h, mijane samochody: 1

Jazda przez Canning Stock Route wymaga stuprocentowej koncentracji. Całą energię trzeba poświęcić by w skupieniu unikać kęp ostrego spinifenxu. Za Billiluna rozpoczęły się pierwsze prawdziwe piachy i tarka – chyba najłatwiej zobrazować to przez wyobrażenie sobie jazdy przez blachę falistą. Niemniej jednak da się przez to jechać. Jakub miał rację – Pugsley po rozpędzeniu jedzie przez wszystko – nawet niewielkie tarki. Cały dzisiejszy dzień wypełniony był przez słońce. Widzieliśmy pierwsze ślady dingo. W Billiluna John – jeden z rangerów powiedział nam, że niewiele mają małych psów przydomowych, bo zostały wyeliminowane przez dzikie dingo, które na nie polują. Zabraliśmy ze sobą 37l wody (A16, M21). Oby starczyło do studni 51. I 49.

Chciałbym jutro zanotować, że dojechaliśmy de jednej z nich. Zasypiamy dziś bez ognia, którego mocy kuchenka niestety nie jest w stanie zastąpić. Jesteśmy podekscytowani, bo załoga jedynego mijającego ans dziś auta powiedziała nam o idącej samotnie dziewczynie. Ostatniej nocy temperatura spadła do 8 stopni Celsjusza o czwartej nad ranem – o tej godzinie zadzwonił budzik. By podziwiać niesamowity południowy nieboskłon spaliśmy bez tropiku. Zmarzliśmy, przez co dziś zakładamy płachtę. Jest godzina 18:50, 18 stopni. Dobrej nocy!

22.06 Sobota, słonecznie, 58km 7:50h, mijane samochody: 1

Dziś się zaczęło naprawdę. Sypki piach, muldy, pierwsze wydmy. Złapałem gumę, dziura była niewielka więc mogłem dopompowywać i jechać dalej przez 40-50 minut i tak w kółko. Za wszelką cenę chcieliśmy dotrzeć do studni 51. Nawet kosztem pchania rowerów po zmroku. Niestety tuż po zachodzie Aga łapie gumę, którą trzeba zakleić. Robiłem to przy świetle księżyca w pełni, czołówki i – o zgrozo wśród przerażającego ryku bydła. Agnieszka nie czuje się najlepiej – boli ją brzuch, jest osłabiona.

Dziś bardzo dużo pchaliśmy rowery przez te cholerne koleiny, przez które jechać nie sposób. Przypomina to bardziej skakanie. Skupienie na wybraniu optymalnej drogi pochłania całą naszą energię – nie mamy nawet czasu by fotografować. Wyruszyliśmy o 6:30 by skończyć jazdę po 18. Teraz – po 20 idziemy spać. Co nas czeka dalej jeśli już dziś jest tak ciężko? Wytrzymamy? Czy sprzęt to wszystko wytrzyma? Brakuje ogniska. Może jutro się uda?

23.06 Niedziela, słonecznie/pochmurno , ?km ?h, mijane samochody: 2

Szlak staje się coraz trudniejszy. Dwie koleiny z dużymi muldami. Nad ranem udało się dotrzeć do studni 51. – bez wody. Zaraz za nią pokonaliśmy pierwsze wydmy. Dużą i część musieliśmy prowadzić – oszczędność siły, tyłka i roweru. Niemal co godzinę pompowałem przednie koło z małymi dziurami licząc na dostęp do wody w W49 – tam spróbuję ją zakleić. W okolicach studni 50. (bez wody) spotkaliśmy 2 samochody, których sympatyczne załogi poczęstowały nas cukierkami w kształcie kół ratunkowych. O ironio – jak nam było po nich niedobrze! Wpakowaliśmy całe swoje siły w to by dotrzeć do studni 49. – odrestaurowanej, z wodą. Niestety nie udało się.

Tuż po zmroku Aga krzywi wentyl w tylnym kole, powietrze uchodzi momentalnie. Zmieniamy dętkę (znów pomaga księżyc w pełni i czołówka) i już po zmroku pchamy rowery przez piachy około trzech kilometrów. Gdy docieramy do miejsca, w którym tli się jeszcze pień zostawiony nad ranem przez mijane jeepy padamy ze zmęczenia. Rozpalamy ogień i gotujemy wodę na herbatę i liofilizaty. W ciągu dnia mieszamy wodę z niewielką ilością cukru – nawet smaczne, ale to wieczorna herbata jest nagrodą. Zmęczenie powoduje, ze oblewam Agnieszce rękę wrzątkiem w trakcie napełniania butelek. Niedobrze. Przy blasku księżyca zasypiamy szczęśliwi, że mamy nareszcie spokój od much, które w ciągu dnia są trudne do zniesienia. Dziś urwałem gumkę od czujnika licznika – dystans przestaje mieć znacznie. Ważne by dotrzeć jutro do wody.

24.06 Poniedziałek, słonecznie/pochmurnie, 38km 4h, mijane samochody: ?

Śniadanie: pół litra wody + 15 łyżek muesli i odrobina mleka w proszku. Włożyć do nalgena wytrzepać i jeść – porcja dla dwojga. Jeszcze nad ranem docieramy do studni 49. W środku jakieś 7-8m poniżej gruntu jest woda, by się do niej dostać używamy składanej miski obciążonej kamieniem – ten sposób jest naprawdę skuteczny. Dzięki wodzie udaje mi się znaleźć 3 mikroskopijne dziurki w przednim kole – sprawka spinifenxu. Łatamy, ładujemy baterie dzięki panelowi słonecznemu, ale przede wszystkim filtrujemy ponad 30 litrów wody.

Ruszamy grubo po 12. Szlak jest dziś bardzo przyzwoity – niewiele piachu i muld, dużo skał. Jedziemy szybko ale ze świadomością, że filtrowanie nas trochę opóźniło. To nie wyścig – ogranicza nas głownie jedzenie, pogoda i własne głowy.  Spotkaliśmy dziś wiele samochodów w tym sympatyczną parę Szwajcarów, którzy nad ranem widzieli „taaakiego węża” ponoć przeciął im drogę. Nocleg wypadł nam dziś w miejscu gdzie ogień strawił busz – obraz prawdziwej grozy z amfiteatrem ze wzgórz Breaden Hills nieopodal. Minęliśmy studnie 48. wiedząc, że nie ma w niej wody nawet nie sprawdzaliśmy. Jutro „plan” zakłada dotarcie do kolejnej odrestaurowanej studni nr 46. To jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Dużo. Uda się?

25.06 Wtorek, pochmurnie/deszczowo, 72km 7:33h, mijane samochody: 3

W nocy wiatr chciał porwać nas razem z namiotem i rowerami – nad ranem zdjąłem flagi z przyczepy by nie połamać pałąka. Zbliżał się niż, czarne chmury wypełniały niebo grożąc nam paluchem. Oboje czuliśmy, że rozsądnie będzie dotrzeć do studni 46 przed zmrokiem. Za wszelka cenę. Jedna ze spotkanych w 4×4 osób ostrzegła nas, że w 46. Jest niewiele wody a jej stan jest taki, że nie nadaje się do spożycia nawet po filtrowaniu. To nas trochę przygnębiło. Na ile możemy wierzyć w informacje pochodzące od ludzi, którzy nie polegają na tej wodzie niemal w żaden sposób? Ot piorą lub umyją maskę samochodu. Musimy – to najbardziej aktualne informacje.

Dziś odbiliśmy w stary trakt, który okazał się mocno zarośnięty – efekt był taki, że rosnące z boku krzaki raniły nam dłonie i niszczyły ubrania. Ale w związku z tym, ze jeździ tutaj mniej 4×4 jest mniej muld. Docieramy nareszcie do osławionych wysokich wydm z sypkiego piachu – nie na wszystkie udaje nam się wjechać, a gdy jest to możliwe to wymaga bardzo dużo siły. Tuż przed zachodem słońca Aga łapie gumę – to już 3 raz łatamy dętki w środku buszu po zmroku. W świetle gasnących latarek i tylko dzięki GPS docieramy po pięciu kilometrach nocnej jazdy do studni. Bardzo zmęczeni rozbijamy namiot w deszczu. I choć nasze pobożne życzenie jest takie, że nad ranem znów przywita nas słońce, to boimy się deszczu. Woda w takim miejscu może nas uwięzić.

26.06 Środa, deszczowo/deszczowo, 0km 0h, mijane samochody: 0

Nad ranem, gdy tylko na chwilę deszcz odpuścił pobiegliśmy sprawdzić stan studni (zasypialiśmy nie wiedząc czy mamy dostęp do wody) Jest! Filtruję 40 litrów licząc, że jeszcze dziś po południu lub najpóźniej z rana dnia kolejnego ruszymy dalej. Na studni był napis” BEWARE! There is a Brown Snake inside” – początkowo nic nie widziałem, ale po skończeniu filtrowania odwracam się i… jest długi około 2 metrowy w brązowo-beżowym umaszczeniu. Przestało na chwilę lać – Aga rozpala ogień zwijamy namiot i… rozkładamy wszystko z powrotem. W strugach deszczu walącego o tropik zasypiamy. Po przebudzeniu niebo nadal pokrywają atramentowe chmury.

To co zaczęło się w tym momencie to prawdziwy psychiczny koszmar. Co zrobić? Czy w W41 jest woda. Wiedzieliśmy, że 45,44,43,42 są bez wody. Do późnej  nocy leje deszcz. Nieznośnie dominuje nasze umysły jakąś szaloną wizją odwrotu. Czy odwrót będzie możliwy? Jak przedrzeć się przez powstające rozlewiska? Dostajemy prognozy na sms od Jarka. Nie są dobre! Co się dzieje do cholery? Jesteśmy w porze suchej na Wielkiej Pustyni Piaszczystej i toniemy w błocie? Zasypiamy z najgorszymi myślami. Tylko smsy z Polski podtrzymują nas na duchu. I silna chęć przygody. To ona nas tu przygnała. Niech ją!

27.06 Czwartek, deszczowo/deszczowo, 5km 0h, mijane samochody: 1

W nocy znów mocno lało, na szczęście ziemia jeszcze tę wodę przyjmuje. Po burzliwej dyskusji  pakujemy wszystko i ruszamy w kropiącym deszczu. Po 2 km jazdy w błocie docieramy do kolein wypełnionych wodą. Rowery grzęzną, cały napęd zapycha błoto. To nie ma sensu. Wracamy – suszymy namiot i postanawiamy wracać, gdy tylko będzie to możliwe.  Może to ostatni moment by zrobić to o własnych siłach bez wzywania pomocy? Nadjeżdża tak oczekiwany przez nas jeep – z naprzeciwka. Mówią, że ledwo przebrnęli przez zalane rozlewisko Tobins Lake. Oglądamy zdjęcia. Nie ma szans! Studnia 41 jest zalana, woda skażona. W okolicach W36 w zagłębieniach skalnych można szukać wody. Najbliższe pewne źródło wody to studnia 33 w aborygeńskiej osadzie Kunawarritji – ca my jesteśmy przy 46. Na chwilę się przejaśnia – rozpalamy ogień suszymy co się da. Aby oszczędzać jedzenie od czasu do czasu jemy jedną łyżkę suchego muesli. Zasypiam. Aga budzi mnie tymi samy mymi dylematami – nie potrafimy odpuścić. Postanawiamy ruszyć jeszcze raz.

28.06 Piątek, deszczowo/pochmurnie, 8km 0h, mijane samochody: 1

W nocy pada. Wczoraj byliśmy już zdecydowani na odwrót, ale nasze głowy nam na o nie pozwoliły. Gdy tylko lekko się przejaśnia stawiamy wszystko na jedną kartę. Długo dyskutujemy i bijemy się z myślami. Bardzo nam na tym zależy, bo wiemy, że drugiej szansy może nie być. Decyzja podjęta – jedziemy mimo wszystko, filtrujemy byle co dopóki to będzie możliwe. Ruszamy i po pierwszych kilometrach zakopujemy się w rudej glinie, która oblepia cały napęd, mufę i opony. Rozbryzguje na wszystkie kierunki. Czuję się jak tapir. Schodzimy z rowerów i brniemy przez tę maź tak długo jak jest to tylko możliwe. Po kilkudziesięciu metrach stop. Rezygnujemy, to nie może się udać. Nie tym razem. Zawracamy do 46. Z jednej strony czuję duży smutek – nawet żal (do kogo?), z drugiej jednak spokój. Czuję, że zrobiliśmy wszystko co było możliwe. Podjęliśmy tę ryzykowną decyzję. Ale to wszystko na nic.

Rozbijamy namiot i bez sakw jadę zobaczyć jak wygląda droga powrotna. Na lekko daje radę. Przy ognisku zastanawiamy się jak to wszystko zostanie przyjęte przez ludzi wobec których mamy tyle zobowiązań. Taki urok wypraw sponsorowanych. Trzeba mieć naprawdę mocną psychikę, choć obawiam się, że będzie jak w przypadku chłopaków z Torell Expedition. Ogniska stanowią naszą jedyną przyjemność – mają nieprawdopodobną moc. Bardzo je lubię. Tuż po zagaszeniu ognia znów zaczyna lać.

29.06 Sobota, deszczowo/deszczowo, 0km 0h, mijane samochody: 16

W nocy padało, dodatkowo zerwał się silny wiatr. Zegarek wskazuje skok ciśnienia, ale niebo nadal pokrywają ciemne chmury. Który to już dzień? 4 dni i 4 noce – tyle już tutaj tkwimy. Wszystko co miało jakikolwiek cień szansy być suchym znów jest mokre. Trzeba mieć naprawdę bardzo silną psychikę. Jak Czapa wytrzymał tyle dni w jamach na Nandze? Kozak! Jakub napisał do Jarka, że dalsza próba jazdy w tych warunkach będzie „miazgą”. Wie o czym pisze – tylko 3 osoby na świecie o tym wiedzą. Odbieramy dużo smsów – wszyscy namawiają nas na kolejne próby, te wiadomości trzymają nas w kupie. Ale to nie jest możliwe. Po dziewiątej nadjeżdża konwój – 8 samochodów 4×4. Pytamy ich o prognozy – nie znają. Zostawiają nam gazetę (o którą prosiliśmy) i słodycze (o które nie prosiliśmy). Gazeta, o zgrozo ma tytuł „Escape” a temat numeru dotyczy ekskluzywnych wycieczek do Szanghaju. Sic! Codziennie robiliśmy wycieczki do studni by odwiedzić węża, dziś też byliśmy. Dostał nawet od nas imię: „BEWARE”. Pacyfista z niego, a to śpi, a to pływa – raczej nie wyjdzie już stamtąd. A my wyjdziemy?

Przy wczorajszym ognisku pierwszy raz myślałem by zostawić rower w Perth i wrócić za rok. Lub dwa. Spróbować raz jeszcze. Ta myśl nie daje mi spokoju. Przyjechał kolejny konwój – znów osiem samochodów. Nie znają prognozy, choć ona w gruncie rzeczy przestała mieć znaczenie dla kontynuowania trasy – teraz musimy się stąd bezpiecznie wydostać. Tuż po ich odjeździe zawraca samochód, który minął nas wczoraj – jest zbyt mokro, przy Tobins Lake zapadli się po osie. Boją się jechać dalej i wracają. Czujemy się jak w pułapce. Czasem ogarnia nas strach. Zasypiamy w strugach deszczu.

30.06 Niedziela, pochmurno/pochmurno, 58km 6:30h, mijane samochody: 1

Rano dostajemy prognozy od Jarka, odczytujemy zapisy z barometru i decydujemy wracać niezależnie od pogody. Wieje bardzo silny wiatr, niebo klasycznie ciemne, ale nie pada. Na szczęście ślady są dosyć suche – nie zapadamy się głęboko. Po drodze mijamy jeden 4×4, który niemal wjeżdża na Agę nie widząc jej za wydmą. Za względu na wilgotne podłoże nadkładamy 4km i docieramy do niewielkiego kamienistego wzniesienia. Noc zimna, ale nareszcie gwieździsta. Dzięki Bogu.

01.07 Poniedziałek, słonecznie, 54km 6:45h, mijane samochody: 9

Silny wiatr. Spotkaliśmy dziś dużo samochodów, nie wszyscy jednak okazują się sympatyczni. Znów mijamy Breaden Hills – naprawdę piękne dziewicze miejsce. W rowerze Agi chrupie suport. Wytrzymał 500km? Wieczorem docieramy do studni 49. Filtrujemy. Po obrzydliwej słonej i żółtej wodzie z 46 ta smakuje naprawdę wybornie. Tęsknie za kranówką. Czystą i tak łatwo dostępną.

02.07 Wtorek, słonecznie, 34km ?h, mijane samochody: 9

Nad ranem kończymy filtrować wodę. Jazda idzie nam całkiem sprawnie, ale na dużych muldach łańcuch (XT) nie wytrzymuje i pęka – skracam o 2 ogniwa i gotowe. Biwakujemy przy charakterystycznym rozłożystym drzewie – jest tu beczka po jakimś starym zrzucie paliwa na trasie. W trakcie przygotowywania drewna na ognisko ranię rękę. Noc zimna.

03.07 Środa, słonecznie, 44km 5:14h, mijane samochody: 12

Ruszamy po siódmej. Na rodzynkach i orzechach pokonujemy trawiaste (spinifenxowe) odcinki w pobliżu studni 51. Upalny dzień wsysa energię, przez co decydujemy się na szybki biwak i smakowanie outbacku – ognisko i rozmowy. W ciemnościach galopują dzikie konie, ziemia drży. Szkoda ż się nie udało. Gdzieś na dnie duszy drzemie ta myśl.

Ekwipunek – to od niego w dużej mierze zależało powodzenie wyprawy. Odzież niemal w całości dostarczył nam POLARTEC. Mogliśmy wybrać cokolwiek z oferty wszystkich światowych producentów, co zostało wykonane z dzianin syntetycznych produkowanych przez Polartec. Zdecydowaliśmy się głównie na wyroby Mammuta, bo:

  1. To innowacyjna firma nie kupująca wzorów z katalogu chińczyka,
  2. Wybrane produkty zostały wykonane w Europie (Litwa i Portugalia),
  3. Firma otrzymała certyfikat Bluesign oraz wspiera fundację Fair Wear (o tym więcej niebawem na nowym blogu)
  4. Bo to fajne ciuchy są!

Odzież Mateusz:

Odzież Aga:

Elektronika i jej zabezpieczenie:

Kuchnia i biwak:

Inne:

Rowery, przyczepa i sakwy:

To nie koniec świata! Dzięki!

Agnieszka i Mateusz Waligóra 

Exit mobile version