Bieg Ultra „Granią Tatr” – oczami zawodnika

Tak naprawdę mój Bieg Ultra „Granią Tatr” zaczął się w momencie gdy dowiedziałem o jego organizacji, czyli mniej-więcej jesienią ubiegłego roku. Na początku było to tylko takie mówienie, że dobrze by było wystartować, że taki bieg w Polsce jest po raz pierwszy, z czasem decyzja się krystalizowała, wreszcie została podjęta. Wtedy zacząłem myśleć, że łatwo nie będzie i faktycznie miałem rację.

Podszedłem do biegu najbardziej wyluzowany, jak tylko się dało – nie patrzyłem na mapę. Pomyślałem, że skoro ma być tyle różnicy wzniesień, to nie ma sensu kalkulować, tylko trzeba zastosować metodę powoli, ale do przodu. Nie miałem żadnego „komputera pokładowego” typu Garmin lub Suunto, czy też innego wynalazku, bo te jak najbardziej służą do efektywnego treningu, ale przetrwać na trasie i tak by nie pomogły… Wydaje mi się, że to podejście było sensowne, bo skutkowało ukończeniem biegu, i to na wysokiej 38. pozycji.

Bieg Ultra "Granią Tatr"
Bieg Ultra „Granią Tatr” (fot. Piotr Dymus)

Wstałem o 2:30, tak aby dojechać z miejsca zakwaterowania do miejsca startu, który wyznaczony był na różne godziny w zależności od grupy przyporządkowania. Każda z grup liczyła 50 osób i startowały od godziny 4:00 co 10 minut. Ja byłem przyporządkowany do grupy nr 2 i ruszyłem o godzinie 4:10 z Siwej Polany, ubrany w długi rękaw, tank oraz kurtkę.

W plecaku miałem wszystkie wymagane przez organizatora rzeczy, wraz z czołówką na głowie, aby oświetlać ciemną jeszcze o tej porze trasę. Oprócz rzeczy wymaganych przez organizatorów, miałem prowiant na cały bieg czyli, osiem żeli energetycznych, sześć krówek, dwie paczki sezamków i dwa banany.

Było przyjemnie chłodno i sucho – wymarzona pogoda dla biegaczy. Po około 2 km, wraz z końcem asfaltu na drodze na Polanę Chochołowską, rozgrzawszy się wystarczająco, zdjąłem kurtkę i kontynuowałem lekki trucht, cały czas pnąc się w górę.

Na Polanie Chochołowskiej można było już zgasić czołówkę i kontynuować podbieg na Grzesia (1652m n.p.m.). Na szczycie Grzesia musiałem się na chwilę zatrzymać, aby móc podziwiać piękny wschód słońca, który udało mi się uwiecznić zdjęciem „z ręki” moim telefonem.

Wschód słońca (fot. Tomasz Gorszko)

Cały czas biegłem wraz z moim kolegą Dawidem, który zwykle osiągał podobne rezultaty i razem nastawialiśmy się na czas w okolicach 15 godzin. Kolejne szczyty Rakoń i Wołowiec osiągnęliśmy dość szybko, a zbieg z Wołowca dostarczył trochę emocji ze względu na dość dużo luźnych kamieni, ale nie było tak źle, jak zapowiadano podczas obowiązkowej odprawy dnia poprzedniego.

Podczas podejść szedłem dość szybko, natomiast zbiegałem trochę wolniej, tak więc Dawid zwykle mnie wyprzedał i na przełęczach meldował się jako pierwszy. Podejście na Jarząbczy Wierch skończyłem około 2 minuty przed nim, nie przejmując się tym zbytnio. Byłem przekonany, że już na przełęczy pod Starorobociańskim Wierchem znowu mnie dogoni – tak się jednak nie stało. Od tego momentu biegłem już w towarzystwie co rusz to innych osób przyczepiając się do kogoś lub ktoś przyczepiał się do mojego pociągu.

Najwyższy punkt biegu (2172m n.p.m) osiągnąłem w bardzo dobrej dyspozycji, zaczynając zbieg w kierunku Ornaka, który nazwałem wielkim kamiennym kopcem kreta :-).

W okolicach Ornaka wyciągnąłem telefon aby dać pierwszą relację z biegu, którą można było śledzić na facebookowej stronie mojego sklepu https://www.facebook.com/TrailRUNpl?ref=hl – w tym miejscu od razu dziękuję za liczne kibicowanie i trzymanie kciuków za udaną misję Grań Tatr!

Miałem w tamtym miejscu doczepioną do siebie grupę około sześciu osób i przez moment zdekoncentrowany rozmową nie byłem pewien czy biegnę dobrą trasą – przede mną nie było nikogo. Zapytałem więc osoby biegnące za mną czy dobrze biegniemy, czy było jakieś rozwidlenie, a oni na to, że biegną za mną…

Bieg Ultra „Granią Tatr” (fot. Piotr Dymus)

Gdybym się wtedy pomylił, miałbym na sumieniu dodatkowe kilometry kilku osób, ale po mniej więcej 5 minutach dotarłem do miejsca gdzie znajomy Toprowiec Władek Wroniewicz potwierdził, że biegniemy dobrze, życząc na powodzenia.

Po kilkunastu minutach dotarłem już tylko z jedną osobą za mną do pierwszego punktu, na którym można było się pożywić i uzupełnić napoje – na Halę Ornak (1095m n.p.m.). Tam ściągnąłem spod tanka długi rękaw, który zostawiłem koledze, aby nie nosić dodatkowych gramów. Postanowiłem zjeść ciasteczka, które jednak nie chciały przechodzić mi przez gardło, przerzuciłem się więc na banany, pomarańczę i ruszyłem w dalszą drogę.

Przede mną była powolna wspinaczka na Ciemniak (2096m n.p.m.), czyli dokładnie 1000 m w pionie mocnego podejścia. Tym razem po wyprzedzeniu trzech osób w dolnej części podbiegu zamieniłem się w „zająca”, bowiem doszedł mnie zawodnik z piątej grupy startowej, tej najmocniejszej. Spiąłem się i odpuściłem dopiero na szczycie Ciemniaka, kiedy przyszedł czas na dostarczenie kolejnego żelu. Ten odcinek będę wspominał chyba najlepiej – był najprzyjemniejszy, sporo trawy, nie tak dużo luźnych kamieni i oprócz podejścia na Ciemniak, nie było już wielkich przewyższeń.

Bieg Ultra „Granią Tatr” (fot. Piotr Dymus)

W okolicach Kasprowego Wierchu, gdzie było wielu turystów, mogłem liczyć na spory doping, który dodatkowo dodawał skrzydeł. Było super, choć może trochę za gorąco z powodu mocno świecącego słońca. Lepsze to jednka niż deszcz i śliskie, tatrzańskie kamienie.

Zbiegu na Halę Gąsienicową nie wspominam zbyt dobrze, nie tylko z powodu wysokich stopni, schodów, które trzeba było pokonywać w dobrym tempie aby utrzymać wcześniej założone wytyczne, ale również z powodu wielkiej plamy krwi na jednej ze skał, którą zrobił chwilę wcześniej przebiegający zawodnik. Warto dodać, że zawodnik ten pomimo paskudnego urazu twarzy, po opatrzeniu na Hali Gąsienicowej i tak dobiegł do mety – bohater przez duże B!

Kolejny postój na trasie został wytyczony przy Murowańcu, gdzie organizatorzy przygotowali dla biegaczy super bufet z rosołem z makaronem w roli głównej. Poza tym zjadłem oczywiście banany oraz pomarańcze, kolejny raz podszedłem też do ciasteczek – nadal jednak bez sukcesu. W Murowańcu na stole leżały jeszcze żele Enervit, tak więc nie mogąc zjeść dostatecznej ilości energii z ciastek, wziąłem dodatkowe trzy żele, wiedząc że jeszcze sporo trasy przede mną. Tam czekała też na mnie koleżanka Dawida, która dodatkowo miała dla mnie kabanosy, dwie krówki oraz sezamki, czyli uzupełnienie „prowiantu” zabranego z sobą na start.

Do limitu wyznaczonego przez organizatora miałem ponad 2,5 godziny i aż się trochę przestraszyłem, że może zbyt szybko i na końcu zabraknie sił, ale wyruszywszy na wspinaczkę na przełęcz Krzyżne przez Dolinę Pańszczycy zobaczyłem, że ja tej siły mam jeszcze bardzo wiele, a inni, ci wyprzedzani, już nie.

W drogę na Krzyżne (2112m n.p.m.) wyprzedziłem około dziesięciu zawodników, by później dać się wyprzedzić tylko jednemu i to już niewiele przed metą. W drogę na przełęcz mieliśmy super doping, ale to co działa się w okolicach Siklawy i schroniska w Pięciu Stawach było nie do porównania – tam była dosłownie wrzawa, która niosła jak na skrzydłach.

Przed biegiem podjąłem decyzję, że pobiegnę w wyróżniającej się i nietypowej czapeczce, żółtym kapeluszu promo z Tour de France. I była to dobra decyzja, bo nie tylko pozwalało mi to na czerpanie wody z każdego źródła jakie napotkałem na swojej ścieżce, ale jeszcze słyszałem z tłumu krzyki typu: ciągnij peleton! dajesz!, żółta czapeczka lidera!, które choć na moment pozwalały zapomnieć o zmęczeniu, dającemu się już we znaki.

Zbieg z Doliny Pięciu Stawów Polskich do Wodogrzmotów Mickiewicza, gdzie usytuowany był trzeci punkt, był dla mnie bardzo wyczerpujący z powodu mocnego zmęczenia „materiału” – mięśni ud obu nóg. Po uzupełnieniu płynów przy Wodogrzmotach, wyjąłem z plecaka kije, którymi wspomagałem się już do mety, zarówno przy podbiegach, jak i zbiegach.

Polana pod Wołoszynem czy też podbieg pod Polanę Waksmundzką, które normalnie nie sprawiają żadnych trudności, tym razem trwały wyjątkowo długo, ale i tak cały czas starałem się truchtać, aby nie tracić zbyt wiele czasu.

Na przedostatnim podbiegu na polanę Kopieniec zobaczyłem za sobą zawodnika i potrafiłem utrzymać dystans, ale niestety przy zbiegu nie dotrzymałem mu już kroku i na metę przybyłem 3 minuty po nim.

Wzruszenie na mecie było ogromne – był to najważniejszy bieg w moim życiu i zarazem najtrudniejszy.

Wynik 13h i 4 minuty był o prawie 2 godziny lepszy od zakładanego w przedstartowych kalkulacjach, a co najważniejsze skończyłem bez żadnych urazów.

Ciekawe jak będzie na kolejnej edycji :-)?

Tomasz Gorszko

 

Exit mobile version