Na zachód

fot. Andrzej Muszyński

Za Zgorzelcem jest mniej aut. Jakby tuż za granicą polsko-niemiecką rozpuszczały się w zieleni. Sto kilometrów dalej odbiliśmy z autostrady w stronę Pirny. Kiedy zjedzie się w boczne drogi, wciąż widać różnice. W maju tego roku, kiedy pojechaliśmy do Saksonii, musiała tam trwać jeszcze, jak u nas, kampania samorządowa, bo na słupach widniały wizerunki kandydatów. Nie większe niż zeszyt A4. Maksymalnie po dwa, trzy w wyznaczonych miejscach. Tak, to jak zawsze rzucało się tu w oczy. Szacunek dla przestrzeni, bez którego nie ma mowy o jakimkolwiek dialogu z przyrodą.

***

W gruncie rzeczy niewiele zapowiada cuda Szwajcarii Saksońskiej. W pofalowanym ładzie tkwią gniazda gospodarstw. We wsiach prawie nie ma ludzi, a wydaje się, że ogródki i pobocza pieli armia. Dopiero przed Pirną, miastem, które uwieczniał wielki Canaletto, odsłania się utajony pejzaż. To wygląda tak, jakby góry wyrastały z rozległej kotliny, a ich czubki ledwie sięgały poziomu lekko wzburzonego otoczenia. Coś jak regularne pasmo w horrendalnej depresji. Szare ściosane ostańce zapadłe podstawami głęboko w ziemię niczym stare domy. Droga sprowadzająca do doliny Łaby jest wąska i kręta. Ocieramy się o płoty i pelargonie. Jezdnia wije się przez las i odsłania kolejne masywy. Nie przypominają nic, co znałem do tej pory, prócz południowoamerykańskich tepui, których czapy wyrastają ponad równy baldachim selwy. Zwarte mury piaskowca ponad nurtem rzeki są jak ściany domów pozbawionych dachu. W naturalny sposób porządkują krajobraz, nie pozwalając mu się rozleźć.

Zakwaterowaliśmy się w rodzinnym pensjonacie w kurorcie Rathen nad Łabą. Miejscowość podzielona jest rzeką na dwie części – Oberrathen i Niederrathen, w której stacjonujemy. Wzdłuż brzegu, tuż przy domu, przebiega długa na kilkaset kilometrów Elberadweg – ścieżka rowerowa. Prowadzi na zachód w stronę Pirny, Drezna, Miśni – obrośniętej już obficie winnicami. Na wschód, głębiej w góry, do kurortu Bad Schandau, w stronę Czech. Nie ma tu mostu. Dwie części tej starej, popularnej miejscowości łączy linia promowa, która kursuje od świtu do północy. Statek, z wygodnymi ławkami, porusza się cicho jak nurt. Takie okoliczności szybko uruchamiają wyobraźnię, która, pozbawiona dostaw danych od zmysłów, próbuje odgadnąć świat po drugiej stronie. Tam, w oddali, ludzie są mali, nie sposób odczytać wrażeń z mimiki. Nieczytelne napisy migoczą w łagodnym świetle. Wydaje się tylko, że Oberrathen ukształtowane jest inaczej niż rozproszone równo po zboczu Niederrathen. Z tej strony widać tylko fragment miejscowości – cała reszta musi tkwić w gardle doliny, która wrzyna się w skalny labirynt. Ale jak głęboko? Stamtąd wreszcie, jak podejrzewamy, musi prowadzić szlak do Felsenbuhne – sceny na łonie natury, i na most kamienny Bastei, spajający widowiskowo kilka wierzchołków, zbudowany w czasach romantycznych wyłącznie dla człowieka, bo o pojazdach na tej wysokości nie mogło być mowy.

Tymczasem wybieramy się na rowery wzdłuż rzeki i trasy kolejowej. Pociągi jeżdżą równo co pół godziny i są przystosowane do przewozu rowerów. W każdej chwili można trasę skrócić albo przemieścić się dalej. Środowisko, w którym się nurzamy, wydaje się stworzone dla pasjonatów outdooru. Bike boxy, garaże, w których można schować rower, czy stacje z narzędziami – są na wyciągnięcie ręki. Rzeczywistość nie stawia najmniejszego oporu, jakby w wyniku konsekwentnej ewolucji stwarzała świat, w którym ludzie mają w końcu czas, by jeździć na rowerze, wspinać się albo stać na kamiennym moście, kilkaset metrów ponad otchłanią nabitą mgłą, jak przed dwustu laty malarz Caspar Dietrich Friedrich. I nawet jeśli to cienka powłoka cywilizacji, skrywająca demony narodu, forma i pozór, to one nie pozostają bez znaczenia, bo nadają kierunek i wstrzymują rozpad.

Dwadzieścia lat temu byłbym innego zdania.

Ucieczki na wschód

1 maja 2004 roku, kiedy Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, przebywałem w górach Czarnohory w Ukrainie. Miałem ze sobą namiot i ruską kuchenkę, która natychmiast się zepsuła. Leżałem na łąkach pełnych kwiatów i huculskich koni. Pasterze kimali w cieniu. Uciekałem na wschód przed napierającym zachodem. Pochodzę z małej wsi i wyczuwałem jeszcze instynktem dziecka, że z tamtej strony – od Niemiec – zbliża się siła, które chce zabrać mój świat. Zaprowadzić swoje porządki, jak bauerzy w II wojnie światowej, którzy z miejsca zaordynowali inny układ podwórek. We wsi mówiło się o tym tak, jakby wydarzyło się to wczoraj. Za każdym razem, kiedy próbuję sobie przypomnieć, czy głosowałem za wejściem do Unii, nie potrafię udzielić jasnej odpowiedzi. Taka jest siła wyparcia. Bo wydaje mi się, że przeciw. To jest siła lęku na prowincji.

Tymczasem wschód obiecywał przedłużenie lat dziewięćdziesiątych. Absolutną swobodę. Outdoor za free. Kury, kaczki i gówna w trawach po kolana. Ulice otwarte dla zwierząt. Świat bez silników. Bezkresne możliwości wędrówki, zwykle na przełaj. Na skroś sadów, lasów i łąk. Żadnego reżimu ścieżek i zakazów. A przede wszystkim rój ludzi na ulicy. W tym sensie wschód nie zawodził. Ciągnąłem tam jak do ula. Czułem się jak u siebie. Mówiłem po rosyjsku, a z miejscowymi łączyło mnie więcej niż z namiestnikami nowego świata. Wizerunek ludzi z Zachodu znałem tylko z telewizji. Wydawali się nienaturalni, poddani sztucznym mechanizmom, pozbawieni wigoru i zwyczajnie nudni, które to odczucie skutecznie podsycały wiejskie gadki o świecie. Wróciłem do Polski 4 maja, w tłumie rodaków objuczonych szmuglowanymi fajkami.

To musiało się wydarzyć: nowy świat szybko odebrał moim miejscom dawną tożsamość, a nowej nie widać do dziś. Ulice opustoszały, bo ludzie wyjeżdżali albo coraz częściej siedzieli przed komputerem. Dlatego przez wiele lat nie umiałem polubić Zachodu. Nie widziałem powodu, by tam podróżować, chyba że za kasą, którą natychmiast zużywałem na wędrówki na wschód bądź dalekie południe.

Wszystko zmieniło się, kiedy znajomy zaproponował mi, bym współprowadził z nim wyjazdy trekkingowe – w Niemczech, Szwajcarii, Austrii, Hiszpanii i we Włoszech.

Rower zamiast karabinu

Głównie rower pozwolił mi się zbliżyć do tego świata i ujrzeć go z innej perspektywy niż autostrada bądź fabryka mrożonek. Sprowadził jego woń i twarze. Gaje oliwne pod Montalcino. Cytrusy przy polach karczochów. Pszenicę dorodną i złotą jak na renesansowych obrazach. Świstaka w genialnych Pirenejach. Jedwabistą wodę Jeziora Bodeńskiego i Walensee w Szwajcarii. Niezliczone szlaki – wyłącznie dla rowerów – w sielskiej Szwabii, i kojące rynki jej miasteczek. Błysk szprych w Holandii i Danii. Komfort kampingów w Ardenach na południu Belgii, gdzie można zażywać kąpieli w spokojnej i czystej jak kryształ rzece Semois. Eine kleine Kneipe pod Lindau ze świetnym pilznerem. Mój ulubiony Weinviertel w Dolnej Austrii, tuż przy granicy z Czechami, dokąd można w parę godzin dotrzeć z Polski, a starannie oznaczone trasy wiodą przez winnice, obrzeżem parku narodowego doliny Dyi, nad brzegiem której przycupnęło małe Hardegg. A stamtąd już blisko do Wachau, przełomu Dunaju, pomiędzy Melk a Krems an Donau, gdzie szlak prowadzi wzdłuż plaż i sadów morelowych.

Nie pamiętam dokładnie momentu, kiedy w każdy dłuższy weekend zacząłem odruchowo wyjeżdżać do świata, w którym ruch na świeżym powietrzu jest stylem życia. Spotykałem tam ludzi objuczonych sprzętem wspinaczkowym i kajakowym, wyposażonych w kaski, liczniki i ochraniacze. Wspominałem poradziecki Angren w Uzbekistanie, gdzie na zrujnowanym blokowisku miejscowy budził sensację na ciężkim starym góralu z przerzutkami i dwoma lusterkami. Bóg wie, skąd go sprowadził. Pewnie z Chin. Uczyłem się dostrzegać piękno w ładzie i harmonii. Wcześniej było to zupełnie niemożliwe. Umysł, nawykły do chaosu i entropii polskiej prowincji, potrafił je dekodować tylko tam. Pod Zakliczynem. W Czerniowcach. W syberyjskich Sajanach. Ale nie w Wenecji czy Saksonii.

Tymczasem nowe miejsca przynosiły coraz większe ukojenie. Ukazywały pożytki z dyscypliny i troski o szczegół. W naszej szerokości geograficznej bardzo trudno okiełznać przyrodę i dostroić ją do ludzkich potrzeb. Na południu, w rejonach pustynnych, czy w klimacie śródziemnomorskim susza powściąga naturę. Sama, bez większego udziału człowieka, układa się w surowe, choć harmonijne kompozycje. Tu, po trudnych zimach, przyroda w maju wariuje. Naciera. Wdziera się z chwastami, obrasta, nie odpuszcza. Odkąd wziąłem odpowiedzialność za własne podwórko, te na zachodzie imponowały mi coraz bardziej. W końcu wschód 24 lutego 2022 roku pokazał swoją prawdziwą twarz. Świat, który znałem z dzieciństwa, był pełen pokus, ale zwykle wiódł na manowce.

Piszę to w szczególnym momencie – gdy rosną granice i nieoczekiwanie ważą się losy Europy. Po dwudziestu latach znów trzeba działać i wybierać, bo rosną siły chętne, by wykoleić świat, który co do zasady woli rower od karabinu. Dyktatorzy zawłaszczają dziedzictwo ludzkości, czyli przyrodę. Na ustach świata jest Putin, a nie góry Kodar. Ajatollah, a nie pustynia Lut. Kim Dzong Un zamiast Gór Diamentowych. Wiktor Orban zamiast puszty w parku narodowym Hortobágy.

Tymczasem prom w Rathen wciąż pływa jak w zegarku, od świtu do północy. Ślizga się miękko na drugi brzeg. Posilamy się kartoffelnsalat i kawą. A więc to było słuszne podejrzenie – Oberrathen to długa dolina, ze spójną architekturą, która prowadzi do sceny w skalnym kanionie, gdzie w sezonie regularnie wystawia się sztuki. Wspinamy się przez skalne miasto w kierunku mostu Bastei. Symbolizuje wybór egzystencjalny, który zrodził się w tym miejscu przed dwustu laty. Powstał nie po to, by służyć przemysłowi czy armiom. Zbudowano go dla człowieka, by patrzył.

Andrzej Muszyński

Exit mobile version