Poradnik ekspertów: waga piórkowa czy ciężka?

fot. arch. podróżników

W czwartym odcinku naszego cyklu postaramy się odpowiedzieć na fundamentalne pytanie, które zadają sobie chyba wszyscy wędrowcy, podróżnicy i poszukiwacze przygód: czy “lepiej nosić niż się prosić”, czy postawić na fast&light? Ciekawe czy tym razem uda nam się osiągnąć konsensus. Swoimi opiniami dzielą się: Kamila Kielar, Agnieszka Dziadek, Joanna Mostowska, Mateusz Waligóra, Łukasz Supergan i Rafał Król.

***

Pierwszy z odcinków cyklu (Buty: wysokie czy niskie?) znajdziecie w jesiennym numerze OM (opis treści numeru). Kolejne odcinki to:

***

Łukasz Supergan

Waga piórkowa czy ciężka? W przypadku wypraw długodystansowych nie istnieje jedna dobra odpowiedź na to pytanie. Wszystko zależy od warunków, klimatu, terenu i doświadczenia. To też wypadkowa indywidualnych preferencji oraz – nie ma co ukrywać – drobnych słabości w stosunku do niektórych elementów ekwipunku. Mały drip do parzenia kawy nie jest niezbędny i na samotną wędrówkę prawie na pewno go nie spakuję. Jeśli jednak wędruję w zespole i daję mojej grupie przestrzeń do długiego relaksu pod koniec każdego dnia, rozmów przy wspólnym ognisku lub stole, drobiazgi takie jak zestaw do parzenia kawy lub karty do gry mogą okazać się potrzebnym urozmaiceniem.

Na długich szlakach kieruję się zasadą: jeśli coś nie jest niezbędne, to jest zbędne. Dzięki niej jestem w stanie spakować się w 20-litrowy plecak na szlak liczący tysiące kilometrów. Często jednak do takiego podstawowego zestawu dorzucam pewne drobiazgi ułatwiające życie lub będące namiastką luksusu.

Podstawowe pytanie dotyczy warunków i dostępnych na szlaku udogodnień. Jeśli po drodze będę napotykał cywilizację, nie potrzebuję dużych zapasów jedzenia. Jeśli zastanę choćby prowizoryczne miejsca noclegowe, nie potrzebuję namiotu czy tarpu. Wędrując w ciepłym klimacie mogę często robić pranie, więc jeden zestaw koszulka + spodnie wystarczy. Wędrując po Polsce, gdzie regularnie natrafiam na schroniska i miejscowości, w których mogę kupić posiłek, nie potrzebuję sprzętu do gotowania.

Zdarzało mi się jednak zabierać rzeczy na pierwszy rzut oka będące balastem. Podczas przejścia Iranu w 2014 roku w moim plecaku, oprócz koszulki chroniącej przed słońcem, znalazła się lekka koszula, mogąca uchodzić za elegancką. Zakładałem ją wielokrotnie, wchodząc do domów Irańczyków. Podczas wędrówki szwedzkim szlakiem Kungsleden miałem ze sobą lekki, ale duży ręcznik oraz ultralekkie klapki – potrzebne podczas wizyt w saunach, wszechobecnych i będących ważnym elementem tej wędrówki. Wyjeżdżając w wyjątkowo ładne miejsca zabieram aparat fotograficzny z obiektywem ważący kilkaset gramów – spory balast w stosunku do całości bagażu, ale pozwalający przywozić dobre zdjęcia i filmy.

Na długich szlakach dążę do minimalizmu sprzętowego, który osoby postronne uznają za przesadny. Każdych 50 gramów zdjętych z pleców procentuje jednak wygodą wędrówki. Z drugiej strony staram się nie być niewolnikiem tego minimalizmu. Nie istnieją dwa identyczne szlaki i nie istnieje idealny zestaw na każdą możliwą wędrówkę.

Agnieszka Dziadek

Jeśli mamy wyraźny sportowy cel i osiągnięcie go jest priorytetem, wszystkie decyzje, także te odnośnie wagi sprzętu, będą temu podporządkowane.

Na długim dystansie każdy gram mnoży się przez kilometry do pokonania. 100 gramów niesione podczas weekendowej wycieczki nie robi różnicy, jednak podczas kilkumiesięcznej wyprawy – już tak. Waga przekłada się na obciążenie stawów i całego ciała, więc naturalnie, chcąc uniknąć kontuzji, zbijam ją maksymalnie.

Ultralight to jednak nie religia, to sposób myślenia. Możemy go naginać i musimy dostosowywać do warunków. Nie wyznaję konkretnych podziałów, popularnych w środowisku – że ultralight jest tylko do 5 kg, a powyżej 7 kg to już przesadnie ciężko. Sprzęt na pustynię w Kalifornii jest inny niż w Góry Skandynawskie zimą. W pierwszym przypadku waga bazowa może zmieścić się w 3 kg, w drugim raczej poniżej 10 kg. A jednak w obu przypadkach to ultralight – wystarczy przyjąć, że zabieramy ze sobą zawsze możliwie najlżejsze rzeczy w danej kategorii.

Trzeba dużo szukać, ważyć każdą rzecz, nauczyć się używać jednego elementu ekwipunku do wielu zadań. To wymaga doświadczenia, a ono przychodzi z czasem. Spakowałam się kiedyś na 12 dni narciarskiej włóczęgi w rejonie subpolarnym w 20 kg wraz z prowiantem i niczego mi nie brakowało.

Jeżeli jednak wędrówka przebiega w mniejszym rygorze, możemy sobie pozwolić na odrobinę komfortu, luksusu czy ekstrawagancji – w tym roku przewędrowałam całą Japonię z patelnią (wybrałam oczywiście możliwie najlżejszy funkcjonalny model), na której z upodobaniem smażyłam jajka i warzywa. Takie rzeczy wpływają pozytywnie na samopoczucie.

Jeśli spożywanie namaczanego w zimnej wodzie jedzenia (popularny jakiś czas temu „coldsoaking”) sprawia, że mamy ochotę wrócić do domu, to czemu nie podkręcić sobie motywacji jedzeniem czegoś smacznego i pożywnego? Wielu wędrowców skupia się za bardzo na wadze plecaka i rezygnuje z prawidłowego odżywiania, bo jedzenie waży najwięcej. Zamiast 5000 kcal dziennie, zjadają 3000 kcal, co prowadzi do wycieńczenia. Uboga w składniki odżywcze dieta sprzyja przypadłościom, takim jak na przykład złamania zmęczeniowe. Warto więc, dla własnego dobra, nieść trochę więcej.

Polecamy również wywiad z Agnieszką:

Agnieszka „Zebra” Dziadek – pieszy trawers Japonii (fot. arch. Agnieszka Dziadek)

Kamila Kielar

Zdecydowanie minimalizm. Niektórzy lubią być nerdami sprzętowymi i oczywiście nie ma w tym nic złego. Przede jednak minimalizm oznacza nie to, że wiesz jakie są najnowsze technologie w NASA, tylko to, że twoja wędrówka jest wygodniejsza, mniej się męczysz, możesz robić więcej kilometrów dziennie. Minimalizm to nieporównywalnie większy komfort i po prostu większa radość z wędrowania. Plus zdrowie: redukcja wagi to dobra informacja dla kolan, bioder, kręgosłupa. Więc ten minimalizm jest bardzo uzasadniony.

Warto wspomnieć, że naprawdę większość osób potrzebuje mniej rzeczy niż im się wydaje. Niezależnie od tego jakie kto ma doświadczenie, bo pewnie dotyczy to też mnie (śmiech). 

Jest tu takie powiedzenie [z Kamilą rozmawialiśmy w trakcie jej trekkingu Continental Divide Trail w USA – red.]: pakujesz swoje strachy. Czyli pakujesz rzeczy, które mogą cię zabezpieczyć przed tym, czego się obawiasz, na przykład: zimnem, niedźwiedziami, brakiem rozrywek. Warto spojrzeć na pakowanie z dystansem i zdrowym krytycyzmem, wtedy zobaczymy, czego się boimy i co za tym idzie – czego jest za dużo.

Pierwszy przykład: boję się, że zmarznę, może pakuję za dużo ciepłych rzeczy? Sprawdź jeszcze raz temperatury, wzorce pogodowe, poczytaj relacje, zrób test w podobnych warunkach. Drugi przykład: strach przed sytuacjami awaryjnymi. Dawniej był taki argument, że minimalizm jest zły, bo nie zapewnia bezpieczeństwa. Dzisiaj to już nieprawda, rzeczy do działań awaryjnych są ultralekkie, łącznie z personalnymi lokalizatorami satelitarnymi – na przykład Garmin Inreach Mini 2 jest leciutki, a ma milion funkcji. 

Minimalizm to również wielofunkcyjność, rzeczy mogą spełniać więcej niż jedno zadanie. Używam rain quiltu (spódnicy za kolano na deszcz) w trakcie wędrówki, ale też jako podkładki pod namiot oraz do izolacji podczas siedzenia na mokrym.

Kompletując rzeczy na wyprawę, myślimy o jednym zestawie ciuchów. Musimy zwrócić uwagę na to, żeby te rzeczy ze sobą funkcjonowały. Nie biorę kilku warstw ubrań tylko dlatego, że lubię każdą z nich z osobna, ale dlatego, że one wszystkie razem dają taki efekt, jakiego potrzebuję. Możesz na przykład wziąć bluzę biegową, która sprawdzi się na wietrze, ale jest zimniejsza. Czy większy sens ma uzupełnienie jej warstwą merino czy kurtką puchową? Trzeba widzieć jaki efekt chce się osiągnąć.

Waga bazowa, czyli wszystko co masz w plecaku i nie jest zużywalne (czyli bez wody, jedzenia i gazu), może spokojnie zmieścić się w 6 kg. Mam na myśli rzeczy dość uniwersalne, klasyczną trzysezonówkę na szlakach takich jak GSB czy w Alpach. Zima rządzi się oczywiście swoimi prawami. 

Dogranie dobrego zestawu ciuchów i sprzętu to proces. Warto robić testowe wycieczki i stopniowo zmniejszać ilość sprzętu. Może to dopracowywać nawet podczas trzydniowej wycieczki w Beskidach. Zbieranie sprzętu trwa latami i to jest ok. Każdy minimalizm jest bardzo indywidualny, każdy ma swoje patenty.

Warto podglądać, co się dzieje na amerykańskich szlakach. Tu ilość firm, nawet małych, garażowych, które kombinują i wymyślają nowe rozwiązania jest ogromna. To pokłosie kultury związanej z pokonywaniem bardzo długich szlaków, których w USA jest mnóstwo. W ciągu ostatnich pięciu lat zaobserwowałam olbrzymi skok. Niektóre sprzęty outdoorowe można robić samemu, są w internecie dostępne są wykroje i niektóre materiały. Warto podpatrywać też biegaczy górskich, którzy ultralight traktują jako normę. Często ten sam sprzęt sprawdza się doskonale podczas długich trekkingów. 

Mimo wszystko warto mieć zawsze jakiś przedmiot “luksusowy”. Oczywiście da się przeżyć na absolutnym minimum, ale jeżeli czytnik ebooków albo podusia sprawia, że twoje życie jest o wiele lepsze, to mimo uważnego podejścia do kilogramów, taką rzecz warto nosić, bo dobrze działa na psychikę.

Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałabym podkreślić. Na szlakach i w internecie obserwuję czasem wywyższanie się ultralightowców. Jakkolwiek uważam, że ultralight jest potrzebny, mądry i zdrowy, tak uważam, że faszyzm jest zły, a ludzie bardzo faszyzują ultralight. Patrzą z góry, bo masz nie ten garnek. To mi się bardzo nie podoba. Robienie z ultarlightu elitarnej ligi jest złe, bo nie ma się co oszukiwać – taki sprzęt jest drogi, dla wielu osób absurdalnie i zaporowo. Nie ma co patrzeć z góry, bo ktoś może zniechęcić się do wyjścia w góry, a to byłoby najgorsze. Lepiej, żeby ktoś szedł z ciężkim plecakiem, niż nie szedł w ogóle. Jestem za podejściem ultralight, ale nie podpisuję się pod taką religią i traktowaniem innych z góry. 

Rafał Król

Nie jestem wyznawcą jednej „religii”. W zależności od tego, jaki przyświeca mi cel, czasami noszę więcej, a czasami mniej. Minimalizm tak naprawdę oznacza to, że poświęcamy komfort na rzecz wagi i objętości ekwipunku. Na bardzo długich trasach – nie ma znaczenia czy trekkingowych czy polarnych, tnę wagę i wybieram minimalizm, bo inaczej nie osiągnę celu. Wyprawa w takim trybie oznacza, że całą trasę pokonam szybko. Wtedy mogę zabrać mniej paliwa, jedzenia, zapasowych ubrań itd. W tym roku Caroline Côté z Kanady pokonała trasę „standardową” na Biegun Południowy (1100 km) w 34 dni. Inni podróżnicy potrzebują średnio 50 lub nawet więcej dni. Na 34 dni można zabrać naprawdę o wiele mniej, tylko trzeba zasuwać. To jest właśnie minimalizm.

Jednak wszędzie tam, gdzie cel wyprawy nie wymaga drakońskich wyrzeczeń, wolę nosić. Może nie jakoś rozpustnie, nie żebym zabieram areopress czy maszynkę do robienia espresso, ale sypaną kawę dobrej jakości, zamiast rozpuszczalnej, już tak. A także: cięższy, ale wygodny namiot, cięższy, ale wygodny plecak, i dmuchaną poduszkę do spania. Po prostu uważam, że mogę nosić nieco więcej, aby część doby przeznaczoną na odpoczynek spędzać wygodnie i regenerować się jak najlepiej.

Joanna Mostowska

Kiedy jadę w góry lub na wyprawę rowerową, pakuję się minimalistycznie. Gdy podróżowałam na rowerze przez dwa miesiące w Tybecie, miałam ze sobą tylko mały plecak. Dla przykładu: miałam trzy koszulki, w jednej jechałam, w drugiej spałam, a trzecia służyła jako ręcznik lub chusta na głowę.

Z kolei wędrówki polarne to zupełnie co innego. Tutaj również nie pakuję zbędnych luksusów, jednak surowy klimat arktyczny nie wybacza błędów. Brak jakiegoś przedmiotu może spowodować zakończenie wyprawy, uszczerbek na zdrowiu lub nawet doprowadzić do śmierci. Wyobraźcie sobie na przykład brak zapalniczki. Bez niej w krainie wiecznego mrozu nie będziemy w stanie roztopić śniegu, a więc pozostajemy bez wody. Sprawna kuchenka i solidny garnek są niezbędne z tych samych powodów. Na wyprawę polarną nie da się spakować “na lekko”. Minimalna waga nawet na króciutki wyjazd to 30-40 kilogramów. Całe szczęście, że po śniegu można to wszystko ciągnąć na saniach.

Mateusz Waligóra

Wszystkie moje ostatnie wyprawy, nie licząc podróży przez Polskę, to były wyprawy bardzo wymagające, w miejsca odludne, pozbawione jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej, wytyczonych szlaków, schronisk, czy czegokolwiek. Takich rzeczy nie ma ani na pustyni Gobi, ani na Grenlandii, ani na Antarktydzie. To były wyprawy w formule bez wsparcia z zewnątrz. Może trudno to zdefiniować, jednak w moim przypadku oznaczało to, że zupełnie nie robię żadnych zapasów po drodze i nie robię żadnych zrzutów. W związku z tym zapasów było za każdym razem naprawdę bardzo dużo i musiałem je ciągnąć na saniach lub na wózku.

Na wyprawie przez pustynię Gobi Mateusz transportował maksymalnie około 250 kg żywności, sprzętu i wody. Więcej na ten temat przeczytacie tutaj:

Mateusz Waligóra podczas pierwszego w historii trawersu pustynie Gobi w Mongolii (fot. Mateusz Waligóra)

Red.

Exit mobile version