Wózki wyprawowe. Rozmowa z Mateuszem Waligórą

Mateusz Waligóra podczas pierwszego w historii trawersu pustynie Gobi w Mongolii (fot. Mateusz Waligóra)

Niedawno ukazał się kolejny odcinek lubianego cyklu poradników, w którym o opinie i rady dotyczące sprzętu na trekkingi długodystansowe prosimy szóstkę ekspertów: Kamilę Kielar, Agnieszkę Dziadek, Joannę Mostowską, Mateusza Waligórę, Łukasza Supergana i Rafała Króla. Mowa w nim o plecakach, czyli najpopularniejszym sposobie noszenia ekwipunku. Jednak nie jedynym. Część naszych specjalistów wspomina o pulkach, czyli saniach używanych podczas wypraw polarnych. Wśród alternatywnych sposobów transportu sprzętu jest jeszcze jedno rozwiązanie – wózek wyprawowy. W tej dziedzinie ekspertem jest bez wątpienia Mateusz Waligóra. Postanowiliśmy więc zgłębić temat.

***

Red.: W pierwszym odcinku, który ukazał się w druku (OM #23) powiedziałeś: „… nie ma najlepszego plecaka, najlepszych butów czy najlepszego namiotu. Wszystko uzależnione jest od tego, czego oczekujemy i w jakich warunkach będziemy wędrować”. W jakich warunkach wędrujesz ty?

Mateusz Waligóra: Wszystkie moje ostatnie wyprawy, nie licząc podróży przez Polskę, to były wyprawy bardzo wymagające, w miejsca odludne, pozbawione jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej, wytyczonych szlaków, schronisk, czy czegokolwiek. Takich rzeczy nie ma ani na pustyni Gobi, ani na Grenlandii, ani na Antarktydzie.

Dlatego korzystałeś z innych patentów niż plecak?

Nienawidzę nosić rzeczy na plecach, naprawdę nie cierpię nosić plecaka. W związku z tym, że w tych miejscach nie ma nic, zapasów było bardzo dużo i musiałem je ciągnąć na saniach lub na wózku.

Mowa o specjalnym wózku wyprawowym?

W przypadku wyprawy przez pustynię Gobi był to wózek wyprawowy stworzony z aluminium i stali, który wymyśliliśmy i zaprojektowaliśmy razem z Grześkiem Gontarzem z Wazari Team, polskim polarnikiem. Przygotowując ten wózek wykorzystaliśmy całe doświadczenie, które uzyskaliśmy podczas tworzenia poprzedniej takiej konstrukcji, z której korzystałem w trakcie pierwszej wyprawy przez pustynię solną Salar de Uyuni. Trwała ona zaledwie tydzień, jednak zdobyliśmy wtedy absolutnie unikalne doświadczenia i informacje. Dzięki nim stworzyliśmy wózek, który przetrwał wyprawę przez pustynię Gobi i góry Ałtaju Gobijskiego – niemal 1800 km.

Ogrom zapasów, które zabierasz ze sobą wynika ze stylu, któremu jesteś wierny.

Wszystkie moje ostatnie wyprawy były realizowane w formule bez wsparcia z zewnątrz. Może trudno to zdefiniować, jednak w moim przypadku oznaczało to, że zupełnie nie robię żadnych zapasów po drodze i nie robię żadnych zrzutów. Przez to ta ilość żywności czy wody, którą transportowałem na wózku w Mongolii, była ogromna.

Mateusz Waligóra podczas pierwszego w historii trawersu pustynie Gobi w Mongolii (fot. Mateusz Waligóra)

Na tego typu wyprawie wózek jest więc nieodzowny?

Nie ma żadnych gotowych rozwiązań. Z tego powodu ta wyprawa była też absolutnie wyjątkowa. Nie do końca mogliśmy bazować na doświadczeniach innych osób, bo nikomu nie udało się zrealizować tego przejścia. Wielu z nich nie udało się właśnie z powodu awarii wózków. Więc musieliśmy tak naprawdę stworzyć coś od podstaw. I tak też się stało. Na tamtej wyprawie transportowałem maksymalnie około 250 kg żywności, sprzętu i wody. Nie bez znaczenia była też uprząż, dzięki której mogłem ciągnąć ten wózek. Może na zdjęciach wygląda to tak, że go trzymam za tyczki, w rzeczywistości jednak ja go tylko stabilizuję trzymając rękami tyczki, jego masa opiera się jednak na uprzęży.

Takich uprzęży też nie ma?

Moim zdaniem uprzęże polarne, które są dostępne na rynku są do dupy. Więc uprząż uszyliśmy też od podstaw, razem z Dawidem Szewczykiem z firmy bikepackingowej Triglav. Zrobiliśmy pierwszy prototyp, drugi prototyp i dopiero trzecia uprząż pojechała ze mną na Gobi. Ta uprząż była ze mną na wszystkich kolejnych wyprawach, na Antarktydzie i na Grenlandii, wzdłuż Wisły. Uszyliśmy ją doskonale, jednak wymagało to ogromnych nakładów pracy.

Jakie nietypowe rozwiązania zastosowaliście w wózku?

Najbardziej charakterystyczne było to, że wykorzystywał opony o szerokości 5 cali, czyli opony z roweru typu fat bike. Wózek posiadał hamulce tarczowe, które okazały się nieocenione w górach Ałtaju Gobijskiego.

Przygotowania do wyprawy do Mongolii (fot. Sylwia Bukowicka)

Do czego pakuje się rzeczy na takim wózku?

Sprzęt transportowałem wówczas w workach z cordury uszytych dla mnie przez firmę Crosso. Były stosunkowo lekkie i wytrzymałe, jednak na kolejną wyprawę chciałem wykorzystać torby typu duffel produkowane przez firmę The North Face. W tym miejscu chciałbym podkreślić, że korzystam ze sprzętu danego producenta także z takiego powodu, że ten producent płaci mi za to, że wykorzystuje jego sprzęt na wyprawach. Niemniej jednak, gdyby jakiś sprzęt nie sprawdzał się, to po protu bym go nie zabrał. Warto o tym pamiętać. Jeśli jesteśmy już przy duffel bagach, to mogę powiedzieć, że moje ulubione torby do transportu sprzętu na wózku, to właśnie torby marek TNF i Patagonia.

Wędrując wzdłuż Wisły korzystałeś z innego rozwiązania.

Podczas tej wyprawy wykorzystywałem przyczepkę Nordic Cap Explorer, pozbawioną budki ochronnej dla dzieci. Uważam, że to jest przyczepka, która doskonale nadaje się do takich zadań. Jest też produktem gotowym, nie musimy tutaj niczego tworzyć od podstaw, możemy ją sobie po prostu kupić w sklepie. Jednak uprząż tego producenta jest kiepskiej jakości, więc korzystałem nadal z uprzęży, którą uszyliśmy razem z Dawidem. Wydaje mi się jednak, że na krótkie wyprawy może to być dobry wybór – jeśli nie musimy transportować jakiejś ogromnej ilości jedzenia i wody, a jednocześnie – tak jak ja – nie lubimy nosić bagażu na plecach.

Mateusz Waligóra po dotarciu na wybrzeże Bałtyku – wędrówka wzdłuż Wisły (fot. Alina Kondrat)
Exit mobile version