Kajakiem przez życie – rozmowa z Piotrem Chmielińskim

Najpierw pokonał kanion Colca, potem kajakiem i pontonem przepłynął ponad sześć tysięcy kilometrów Amazonką – od jej źródeł do ujścia. O dzikich bystrzach i innych sprawach z Piotrem Chmielińskim rozmawia Eliza Kujan.

***

Eliza Kujan: Mimo że studiowałeś w Krakowie, który leży zaledwie sto kilometrów od Tatr, to zainteresowałeś się nie górami, lecz kajakami. Co uwodzi „wodniaków”?

Piotr Chmieliński: Faktycznie, góry były zawsze blisko. I to nie tylko w Krakowie, gdzie mieszkałem podczas studiów. Pochodzę ze Słociny, obecnie dzielnicy Rzeszowa, a Podkarpacie to wiadomo – Bieszczady. Ale nie była to tylko bliskość geograficzna. Od najmłodszych lat poznawałem góry i zachwycałem się nimi. Lubię wędrować w ciszy i słuchać własnych myśli, a przy tym wpatrywać się w surowość skał, koloryt zboczy, grę światła. Cieszy mnie, że za każdym razem na nowo odkrywam ich urok i majestat gór. Z górami wiąże się jeszcze jedna moja wielka pasja – narciarstwo. I o tym mógłbym mówić jeszcze bardzo długo, ale miało być o kajakach.

Z kajakarstwem było tak, że któregoś letniego upalnego dnia zobaczyłem na Wiśle, w Krakowie, kilku kajakarzy. Tak zgrabnie i lekko sunęli po wodzie, trudno było oderwać od nich wzrok. Pomyślałem, że fajnie byłoby popłynąć tak jak oni – blisko wody, wiosłem nadawać tempo i ochłodzić się w nieznośnie gorący dzień. Wkrótce wsiadłem do kajaka i… już z niego nie wysiadłem. Kajakarstwo to obcowanie z rzeką, z naturą, czasem z żywiołem. Daje swoiste poczucie wolności – wsiadasz do kajaka i płyniesz, odrywasz się od wszystkiego i koncentrujesz na ruchu wioseł. Z perspektywy kajaka rzeka czy jezioro wyglądają zupełnie inaczej niż z większej jednostki pływającej, a tym bardziej z brzegu. Wydają się większe, a przede wszystkim bliższe. Ilekroć stawiam kajak na wodzie, ogarnia mnie poczucie niezwykłej ekscytacji tym ogromem, nawet jeśli to nie jest wielka rzeka, i tym, że staję się jej częścią.

Kanion Colca zdobyty! Czerwiec 1981. Od lewej: Andrzej Piętowski, Piotr Chmielinski, Jacek Bogucki, Jerzy Majcherczyk, Stefan Danielski i Krzysztof Kraśniewski(fot. Jacek Bogucki)

Polska jest krajem rzek nizinnych, tych wymagających jest zaledwie kilka. Czy to dlatego postanowiłeś zmierzyć się z czymś trudniejszym? Jak intensywnie trenowałeś i gdzie, żeby w ogóle zacząć poważnie myśleć o tak niesamowitej wyprawie, jaką była Canoandes ’79?

W Polsce jest wiele rzek idealnych dla kajakarzy. Razem z kolegami z Akademickiego Klubu Turystyki Kajakowej „Bystrze” szlifowaliśmy umiejętności między innymi na Wiśle, Dunajcu, Popradzie, Nidzie, Skawie. Z czasem zaczęliśmy szukać rzek bardziej wymagających i pozwalających zdobyć nowe doświadczenia. Choć w naszym przypadku równie ważnym celem, o ile nie nadrzędnym, było poznawanie świata. Pojechaliśmy więc kajakować najpierw do Czechosłowacji, potem do Rumunii, Jugosławii, a następnie do Grecji. Z każdą rzeką rosły nasze umiejętności, a także apetyt na coś większego i trudniejszego, rosła też chęć zobaczenia nowych, ciekawych i coraz bardziej odległych miejsc. I tak narodził się pomysł na wyprawę Canoandes ’79. Jej celem miały być rzeki Argentyny. Mnóstwo perturbacji politycznych sprawiło, że wylądowaliśmy w Meksyku, a do Argentyny dotarliśmy dopiero na koniec naszej ekspedycji. Trudno przewidzieć, jak wyglądałaby nasza podróż, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, ale tak sobie myślę, że paradoksalnie te piętrzące się na początku problemy wyszły nam na dobre.

Dlaczego?

Pewne nasze osiągnięcia „stały się” jakby przez przypadek. Kiedy planowaliśmy podróż do Ameryki Południowej, naszym celem było po prostu spłynięcie kilkoma tamtejszymi rzekami. To, że znaleźliśmy się na rzekach, których nikt dotąd nie przepłynął, było dla nas darem od losu. A skoro już udało się z jedną, drugą, trzecią, to czemu nie spróbować z kolejnymi?

Zaczęliśmy zatem od górskich rzek w Meksyku, potem w Gwatemali, Nikaragui, Kostaryce, Panamie, Ekwadorze i Peru. Szybko się okazało, że trafiliśmy na kilkanaście rzek, których nikt dotąd nie przepłynął. To dopiero była satysfakcja i frajda! W Peru uznaliśmy, że jesteśmy gotowi podjąć najtrudniejsze wyzwanie – przepłynąć nierozpoznany dotąd kanion Colca. A po wyjściu z kanionu ruszyliśmy na południe, by po trzech latach od wyjazdu z Polski zrealizować nasz pierwotny cel – dotrzeć do Ziemi Ognistej. Podsumowując, w czasie naszej wyprawy przepłynęliśmy dwadzieścia trzy rzeki, z czego trzynaście jako pierwsi na świecie – w tym sto kilometrów rzeki Colca w najgłębszym kanionie na Ziemi.

Piotr Chmieliński (u góry) i Joe Kane. Luty, 1986. Ujście Amazonki do Oceanu Atlantyckiego (fot. Zbigniew Bzdak)

Co jest dla ciebie najważniejsze: „duch przygody”, sportowe zacięcie czy eksploracja? A może to się jakoś z czasem zmieniało?

Przygoda na pewno. Eksploracja również. Kajakowanie jest oczywiście dyscypliną sportową, lecz nasze pływanie nie było nastawione na osiągnięcie sportowych wyników. W grę wchodziła eksploracja, rozpoznanie. Podczas podróży sporządziliśmy dokumentację geograficzną i fotograficzną rzek, także tych dotąd niezbadanych. Wiele instytucji turystyczno-sportowych w Ameryce Środkowej i Południowej bardzo doceniło materiał, który im przekazaliśmy, i do dziś w niektórych krajach z niego korzystają. Jednak najważniejsza jest dla mnie radość, którą daje mi to, co robię, i głębokie przekonanie, że warto to robić. Staram się brać z życia jak najwięcej. Jeśli się w coś angażuję, to na całego. Zwykle staram się doprowadzić konsekwentnie do końca to, co zacząłem. I nieustannie wierzę, że ma to sens.

W przypadku wielu dzikich rzek, które pokonywałeś, często nie było możliwości wycofania się – nie zawsze można przecież zrobić przenoskę, a tym bardziej zawrócić. Nigdy się nie bałeś, że żywioł jednak cię pokona?

Gdy podejmuje się jakiekolwiek wyzwanie, zawsze w świadomości, choćby w jej najbardziej ukrytych zakamarkach, pojawiają się jakieś wątpliwości. Obawy i strach są potrzebne, bo dzięki nim bronimy się, podejmujemy walkę z żywiołem, staramy się zminimalizować zagrożenie.

Kiedy płynąłem w kanionie Colca czy potem, już na Amazonce, znalazłem się wewnątrz Czarnego Kanionu i Otchłani Acobamba, myślałem raczej o tym, że trzeba przeć do przodu, pokonać kolejny wodospad, kolejny rapid, spłynąć następnym bystrzem, ominąć jeszcze jeden wir. Innego wyjścia nie było. Wokół wznosiły się ściany o wysokości kilku kilometrów, niejednokrotnie odgradzając nas tak skutecznie od świata, że nawet słońca i nieba nie było widać. O zatrzymaniu się czy wycofaniu nie mogło być mowy, bo niby jak? Płynąć pod prąd rozszalałą górską rzeką? Wspinać się na skały, które niemal nad nami wisiały? Trzeba było odrzucić strach, nie koncentrować się na obawach, tylko stawić czoła żywiołowi.

Piotr Chmieliński w Belem, Brazylia styczeń 1986 (fot. Zbigniew Bzdak)

Nie ukrywam, że na przyrodę Ameryki Południowej patrzyłam zawsze przez pryzmat „Zielonego piekła” Raymonda Maufraisa. Wprawdzie płynąc ponad sześć tysięcy kilometrów Amazonką nie musiałeś całymi dniami przedzierać się przez ostępy amazońskiej dżungli, lecz z pewnością przekonałeś się, że jest ona równie obezwładniająca, piękna, zachłanna, ale też nieprzyjazna i niebezpieczna jak ta w Gujanie Francuskiej. Jak się czułeś, kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z ogromem tamtejszej przyrody?

Zanim wsiadłem do kajaka na Amazonce, spędziłem sporo czasu w tropikalnych warunkach, w Ameryce Środkowej i Południowej. Mnie tamtejsza przyroda oszołomiła. Na własne oczy mogłem zobaczyć, dotknąć, poczuć zapach i smak tego wszystkiego, o czym czytałem w moich ulubionych książkach podróżniczych. Wciąż mam przed oczami morze zieleni, wspaniałą roślinność o niespotykanych kolorach, szpalery ogromnych bambusów tworzących tunele. Kolibry, wielkie niebieskie motyle, wrzask papug pod wieczór, przerażające wycie wyjców czy ogłuszające śpiewy cykad. À propos cykad, towarzyszyły mi przez większą część podróży po Amazonce, a wydawany przez nie dźwięk stał się nieodłącznym atrybutem każdego spływu kajakowego. Do dzisiaj, gdy tylko wsiadam do kajaka nawet na Potomaku, nieopodal mojego domu w Virginii, słyszę to charakterystyczne cykanie.

O cudach przyrody, których doświadczałem podczas podróży po Amazonce, mógłbym opowiadać godzinami – o zmienności krajobrazu, choć przez cały czas była to przecież dżungla, kolorach tańczących na rzece, kształtach piorunów podczas burzy, roślinach unoszących się na wodzie… Ale tak jak powiedziałaś, większość czasu spędzałem na rzece, nie przedzierałem się zbyt często przez gęste zarośla. Rzeka była dla mnie wręcz ucieczką, na przykład przed dojmującym tropikalnym upałem panującym na lądzie. Na środku Amazonki zawsze był przyjemny chłód i wiatr, a nierzadko potężna ulewa. No i nie docierały tam komary i meszki.

Uścisk dłoni z Aleksandrem Dobą po 143 dniach jego samotnej podróży kajakiem z Lizbony w kierunku USA. Trójkąt Bermudzki luty, 2014 (fot. Artur Zagórski)

Wielokrotnie pomagałeś i wciąż pomagasz nie tylko kajakarzom z twojego „rodzinnego” klubu „Bystrze”, lecz również polskim podróżnikom. Przyjaźniłeś się z Olkiem Dobą, prawdziwym entuzjastą kajakarstwa, który nie bał się realizować swoich pasji. Czy nie odnosisz wrażenia, że tacy ludzie jak Olek to rzadkość, skarb?

Pomaganie innym to dla mnie forma podziękowania i wyraz wdzięczności za pomoc, którą otrzymałem ja i moi koledzy w trakcie realizacji naszych własnych ekspedycji.

Miałem szczęście współuczestniczyć w wielu wyprawach podejmowanych przez nie tylko polskich podróżników. Współuczestniczyć, wspierając ich na różne sposoby: logistycznie, medialnie, finansowo. To byli i są ludzie z ogromną pasją podróżowania, zdeterminowani, walczący z własnymi słabościami, ale spełniający swoje marzenia. Ludzie, o wyczynach których powinien usłyszeć świat. I taka była moja rola – przedstawić i zainteresować opinię publiczną niezwykłymi osiągnięciami. Tak powstały cykle artykułów oraz książki „Rowerem po Amazonce” i „Wyprawy i podróże. Reportaże Piotra Chmielińskiego”. Bez nagłośnienia i stałego informowania wyprawy te przeszłyby bez echa. A to byłaby wielka szkoda. Tu chciałbym przywołać ekspedycje wspomnianego przez ciebie zmarłego niedawno Olka Dobę, który dokonał rzeczy niezwykłej – trzykrotnie przepłynął Atlantyk kajakiem. Braci Dawida Andresa i Huberta Kisińskiego, z którymi „wróciłem” na Amazonkę, gdy na swych niesamowitych rowerach przemierzali szlak, którym ja podążałem trzydzieści lat wcześniej. Przyjaciół Michała Worocha i Macieja Kamińskiego, dwóch młodych ludzi, poruszających się na wózkach inwalidzkich, którzy starym Land Roverem przejechali obie Ameryki. I wreszcie Pete’a Caseya, Brytyjczyka, który od pięciu już lat wędruje od ujścia do źródła Amazonki, korzystając wyłącznie z siły własnych mięśni. Pandemia zatrzymała go w peruwiańskiej wiosce i kto wie, kiedy pozwoli mu kontynuować podróż.

Zasiadając od wielu lat w Kapitule Kolosów, spotykam rzesze podróżników i eksploratorów, którzy zwiedzają intrygujące miejsca, spotykają niezwykłych ludzi. Dlatego uważam, że te „skarby”, o które zapytałaś, nie są rzadkością. Każdy na swój sposób realizuje pasje, które w nim tkwią: jedni podróżują w dalekie kraje, inni idą na górkę za domem. Powinniśmy szanować każdą formę aktywności, która daje ludziom radość i satysfakcję. Także wtedy, gdy przybiera postać ekstremalnych wyczynów.

Czasem czytam komentarze internautów czy słucham dyskusji na temat wyczynów niektórych eksploratorów i zawsze pojawiają głosy krytykujące podróżników za to, że narażają życie, pytania o sens realizowania marzeń. Trochę się wtedy zżymam, bo jestem przeciwny ocenianiu czyjegoś sposobu na życie. Każdy z nas dokonuje własnych wyborów. Szanujmy je. Z drugiej strony, gdyby nie było tych podróżników, ryzykantów i zdobywców, nie wiedzielibyśmy o wielu wspaniałych miejscach na Ziemi.

Piotr Chmieliński, Strefa Zero Nowy Jork. Wrzesień 2001 (fot. Zygmunt Malinowski)

Pokonując kanion rzeki Colca, za co zresztą ty i twoi współtowarzysze zostaliście wpisani do księgi rekordów Guinnessa, przyczyniliście się do zwiększenia ruchu turystycznego w tamtejszym rejonie Peru. Mam wrażenie, że jest coraz mniej dzikich miejsc, a zachowanie przeciętnego turysty pozostawia wiele do życzenia. Czy dzisiejsi eksploratorzy powinni zdradzać lokalizację najpiękniejszych zakątków świata?

Zabezpieczanie takich skarbów eksploracyjnych poprzez zatajanie informacji o ich odkrywaniu wydaje mi się nierealne. Kluczem do ich ochrony jest raczej edukacja społeczeństwa i przekonanie, a może nawet egzekwowanie od turystów zachowań adekwatnych do wartości tych miejsc.

Niemniej nie każde odkrycie niesie zagrożenie. Otwarcie kanionu Colca, które nastąpiło po tym, gdy go przepłynęliśmy, spowodowało ożywienie społeczno-gospodarcze całego regionu. Uważam, że to pozytywny aspekt działalności eksploracyjnej. Kiedy po latach wróciłem w rejon Colki, zwrócono mi uwagę na poprawę jakości życia jego mieszkańców. Rozwój turystyki stworzył wiele nowych możliwości w zakresie zatrudnienia, źródeł utrzymania, edukacji, rozwoju technologicznego. Przed młodymi ludźmi otwierają się ciekawe perspektywy, między innymi za sprawą letniej szkoły języka angielskiego, którą w Chivay cyklicznie od kilkudziesięciu lat prowadzi Andrzej Piętowski. A kanion Colca pomimo turystów nie traci swoich walorów, pozostaje za to jedną z najciekawszych atrakcji dla wielu podróżników, choć nie tak dostępną, jak łatwiejsze do zwiedzania miejsca i obiekty.

Rzeka Potomac, maj 2020 (fot. Alex Chmielinski)

Pracujesz w firmie, która zajmuje się ochroną środowiska. Co zdecydowało o tym, że postanowiłeś się temu poświęcić? Czy widzisz jakieś zmiany na lepsze w tej dziedzinie?

Kontakt z naturą, zwłaszcza podczas wypraw kajakowych, w dużej mierze przyczynił się do tego, że zastanawiając się nad wyborem kierunku działalności zawodowej, zdecydowałem się właśnie na ochronę środowiska. Tak się szczęśliwie złożyło, że mogłem założyć własne przedsiębiorstwo i pracować z ludźmi, którzy także interesowali się tą dziedziną. Oczywiście leży mi na sercu sprawa zrównoważonego rozwoju i zapobiegania katastrofie ekologicznej. Dzięki działalności zawodowej mam poczucie, że w jakimś stopniu pracuję na rzecz ograniczania zanieczyszczenia i poprawy stanu środowiska, że mam swój wkład w tworzenie nieco bezpieczniejszej spuścizny dla moich synów, ich dzieci i przyszłych pokoleń. Zauważam też, że znaczny odsetek społeczeństwa zwraca coraz większą uwagę na aspekty środowiskowe, ludzie są bardziej świadomi tego, jakie działania są korzystne lub niekorzystne dla otoczenia, a także wyrabiają w sobie proekologiczne nawyki.

Wydaje się, że na kajaku osiągnąłeś wszystko. A może jednak nie? Czy masz jeszcze jakieś plany wyprawowe? A może po prostu chcesz się cieszyć światem oglądanym z wody?

Górnolotnie mówiąc, jestem na nieustającej wyprawie. Przez całe życie. Taką wyprawą jest pływanie po Potomaku, Dunajcu czy Nogacie w Malborku. I najważniejsza dla mnie wyprawa – pierwsze w historii przepłynięcie Amazonki od źródła do ujścia w Atlantyku. Równie ekscytujące jest jednak wprowadzanie w tajniki kajakarstwa moich synów i ich przyjaciół, znajomych, klientów mojego przedsiębiorstwa, którzy od czasu do czasu chcą popatrzeć na rzekę z perspektywy kajaka.

Wyprawą jest uczestniczenie i towarzyszenie, nawet na odległość, w ekspedycjach innych eksploratorów, o czym już wspomniałem. Gdy jedne się kończą, inne się zaczynają, a każda z tych ekspedycji jest niezwykła. Każda wnosi coś wartościowego i ciekawego do mojego życia, dlatego bardzo cenię sobie każdą wyprawę, w której mogę uczestniczyć.

Nad rzeką Potomac przy Great Falls z synami Alexem (z lewej) i Maxem. Luty 2018 (fot. Max Chmieliński)

*

Materiał ukazał się w 13. numerze Outdoor Magazynu (wiosna 2021)

Exit mobile version