Vjosa – ostatnia górska rzeka Europy. Spływ packraftami

Z punktu widzenia roku 2023 r mamy pełen sukces. Dziś pandemii już nie ma, a rzeka Vjosa na skutek działań ekologów i wypraw takich jak nasza została uratowana przed zniszczeniem i ogłoszona parkiem narodowym. Ale jeszcze trzy lata wcześniej sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.

***

Casus Vjosa

Z wypiekami na twarzy śledziłem nierówną walkę ekologów, naukowców i miłośników przyrody w Albanii, którzy skutecznie zablokowali budowę tam i elektrowni wodnych na rzece Vjosa. Źródła tej rzeki biją w Grecji, pierwsze 80 km płynie przez ten kraj, a reszta, ponad 200 km, przez Albanię. Dalej rzeka przecina Góry Dynarskie i wpada do Adriatyku.

Vjosa może być świetnym przykładem i inspiracją dla Polski w zakresie ochrony rzek i uświadamiania obywateli. Jak się okazuje, największa nizinna rzeka Europy, która jest dzika i nieuregulowana, to Bug. Miałem szczęście spłynąć Bugiem kilka lat temu, pomyślałem więc, że spłynąć Vjosą jako ostatnią dziką górską rzeką Europy to dopiero byłaby frajda. Nie zobaczyć z okna samochodu czy stanąć na brzegu, ale spłynąć i poczuć jej każdy kilometr.

Spłynąć, ale czym?

Oczywiście najwygodniej byłoby w kajakach górskich, ale to nie wchodziło w grę z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że na górski kajak nie da się zapakować sprzętu biwakowego i jedzenia na wiele dni. To kajak dla jednej osoby, do pływania po białej wodzie ale na lekko. Potrzebowaliśmy czegoś, co z jednej strony pomieści nas i jedzenie oraz sprzęt biwakowy na 10 dni, a na dodatek czegoś, co da się to spakować w bagaż lotniczy. Stanęło więc na rodzimych packraftach czyli jednoosobowych pontonach marki Pinpack. Przy wadze 3,7 kg i składanych wiosłach transport nie stanowił problemu, w packraftach mogliśmy też upakować cały ekwipunek. Ale był też inny kłopot, w 2021 roku naprawdę spory  Covid19.

Packraftowy spływ Vjosą (fot. Borys Komander)
FOTOGALERIA na końcu relacji

Ach, ten Covid-19

Choć wyprawę planowaliśmy od niemal roku, byłem świadomy, że przez restrykcje i pandemię Covid-19 nic nie pójdzie gładko. Nie obędzie się bez nerwówki i improwizacji. Byłem też świadomy, że im wcześniej się zaszczepię, tym mniej będę płacił za testy na lotniskach i granicach, oraz oszczędzę sobie paskudnego dłubania w mózgu przez nos. Drugi problem z pandemią to pozamykane granice, a trzeci to sam transport na miejscu. Żeby dostać się do Albanii w pobliże miejsca naszego startu, a więc na granicę grecko-albańską tuż za górami Pindos wcale nie musieliśmy lecieć samolotem do Tirany. Ba, lot do Tirany wiosną 2021 r był drogi i z dwoma lub nawet trzema przesiadkami. Wykombinowałem zatem coś innego. Prosty i tani lot czarterowy, bez przesiadek z Warszawy na grecką wyspę Korfu. Z Korfu do Albanii jest bardzo blisko, a prom do albańskiego miasta Saranda pływa kilka razy dziennie. To zaledwie 29 km. Tyle teorii.

Proza życia okazała się jednak bardziej skomplikowana. Polskie Linie Lotnicze LOT zmieniały termin i godzinę lotu kilkukrotnie, a już będąc na Korfu okazało się, że wszystkie granice morskie i porty są zamknięte, a prom z Korfu do Sarandy nie pływa. Jedyną szansą, ba, jedynym otwartym funkcjonującym przejściem granicznym między Albanią a Grecją okazało się drogowe przejście w Kakavii, kawał drogi od wybrzeża. Nie mieliśmy innej alternatywy.

Przepłynęliśmy promem z Korfu do Igumenitsy, a stamtąd autobusem przez miasto Joanina do granicy w Kakavii. Zjadło nam to cały dzień, ale w końcu opuszczaliśmy obszar Grecji (i UE) i wkraczaliśmy do Albanii. Dosłownie wkraczaliśmy, pas ziemi niczyjej między Grecja a Albanią z wysoko wybetonowanym murem i koroną zasieków musieliśmy pokonać pieszo z naszymi wielkimi wodoszczelnymi worami na plecach. Na pożegnanie grecka celniczka rzuciła: „oby nic złego was tam nie spotkało”. Po 5 minutach spaceru do albańskiego posterunku, po wytrzepaniu naszych bagaży i wytłumaczeniu, że nie dość że nie mamy auta, to chcemy spływać na tym czymś, co jest zwiniętym tobołkiem, weszliśmy do Albanii, kraju gdzie Covid-19 nie istnieje. Tu nikt nie nosi maski, nie myje rąk i nie zachowuje dystansu. Dwa tygodnie w kraju, gdzie nikt pandemii nie bierze na poważnie, dały nam niezwykły luksus – oddech od maseczek i restrykcji.

Góry Albanii

W Albanii góry typu alpejskiego z granitowymi iglicami występują na północy, jako graniczna palisada. To Góry Północnoalbańskie, nazywane często Górami Przeklętymi z najwyższym szczytem Maja e Jezercës (2694 m). Płynąc Vjosą, doliną głęboko wciętą między pasma górskie, z ogromnym zaciekawieniem oglądałem otaczające mnie połoniny w paśmie o nazwie Mali i Nemerckes. Z pontonu wyglądały jak Połonina Wetlińska, niemal w skali 1:1. Jakież było moje zdziwienie, gdy sprawdziłem, że znajduję się na wysokości około 500 m, a wierzchołek mojej „połoniny” to szczyt M.e Drites o wysokości 2485 m! Wtedy dotarło do mnie, że Albania to kraj z naprawdę dużymi górami.

Początek trasy

Po negocjacjach (z pomocą Google Translate) udało nam się dogadać z taksówkarzem Mirim na transport z granicy do miejsca startu. Miri wiózł nas kilka godzin, objeżdżając spore pasmo górskie. Gdy już dotarliśmy w pobliże rzeki, wijąca się w dole Vjosa zrobiła na nas ogromne wrażenie. Była szeroka, bystra i większa, niż się spodziewaliśmy. Spływ zaczęliśmy powyżej miasta Permet. To urocze 10-tysięczne miasto z długą historią i bogatą kulturą. Najlepiej znane atrakcje miasteczka to cudowny łukowy most kamienny i baseny geotermalne na świeżym powietrzu (obie leżą nie nad Vjosą, a nad pobliską rzeką Lengarica). Most Katiu, czyli most sędziowski, ma dobre 500 lat. Baseny termalne znajdują się w maleńkiej wiosce Benja. Co jakiś czas prosiliśmy naszego kierowcę, by przystanął i sprawdzaliśmy nurt. Tuż opodal Permetu znaleźliśmy miejsce, powyżej którego nurt był już za słaby. Postanowiliśmy tu rozpocząć spływ. Miri wysadził nas na łące opodal rzeki skąd przez cierniste krzaki już niemal po ciemku szukaliśmy zejścia do wody i miejsca na biwak.

Zdziwienia

Przez cały spływ, od miejsca w górach gdzie zaczynaliśmy, do samego ujścia w Adriatyku, nie widzieliśmy ani jednego kąpieliska. Tak, jakby mieszkańcy żyli obok rzeki, ale nie żyli w przymierzu z rzeką. Można snuć różne domysły, na przykład takie, że Albańczycy generalnie nie umieją pływać. Ale wydaje mi się, że prawdziwym powodem jest to, że Vjosa jest rwąca, ma silny nurt, a kto wypłynie na środek, nie będzie miał sił, aby wrócić do brzegu.

Kolejnym zdziwieniem jest sposób łowienia ryb. Nad całą rzeką nie widzieliśmy ani jednego wędkarza. Nikogo wędkującego w sposób znany z polskich rzek. Za to Albańczycy łapią ryby dokładnie tak jak to się robiło w starożytności. Siatka wielkości kilku metrów kwadratowych poobciążana małymi kamykami na brzegach i brodzący powoli po kolana w wodzie rybak, który zarzuca sieć na wypatrzoną na płyciźnie ławicę ryb. To raczej małe rybki, takie jak nasze płotki. Pieczone w całości, często w panierce. Mięso ryb z rzeki jest mniej poważane niż baranina, świnina czy mięso kozie. Ot, raczej ciekawostka kulinarna dla turystów niż poważny posiłek.

Zadziwiające w górnym biegu rzeki były niewyobrażalne ilości śmieci osadzone na okolicznych skałach, drzewach i krzakach. Ale nie tylko to. Śmieci nierzadko były osadzone nawet 5 metrów ponad obecnym poziomem rzeki, co daje wyobrażenie jak wielkie są przepływy Vjosy podczas wiosennych roztopów i obfitych opadów.

Albania to kraj muzułmański, choć występuje tu Islam w wersji „soft”. Nie dość, że z muzułmaninem w Albanii można zjeść kotlet wieprzowy, to i wódki się napić. A właściwie Rakiji, czyli samogonu zazwyczaj pędzonego z wytłoczek winogron, choć czasami z morwy i innych owoców. Zaskakujące jest to, że Albańczycy nie piją na umór, ale zwyczajowo po jednym kieliszku, traktując to jako aperitif. Zadziwiający jest też fakt, że 70% Albańczyków to Muzułmanie, a 30% to Chrześcijanie, i od 500 lat nie ma na tym tle żadnych konfliktów.

No i ostatnie zaskoczenie: zero aktywności sportowej na rzece. Żadnych łódek, kajaków, żadnego sportu i rekreacji. Jedyną jednostką pływającą jaką spotkaliśmy była niezgrabnie zespawana z blachy dziesiątki pancerna łódka z silnikiem od motocykla, którą minęliśmy u samego ujścia rzeki.

Vjosa – rzeka różnic

Vjosa okazała się rzeką zaskakująco różnorodną. O ile w górnym biegu to szmaragdowo błękitna wartka rzeka o szerokości kilkunastu metrów, o tyle w dolnym biegu to wielkie żółte rozlewisko szerokości dwustu metrów. W górnym biegu rzeki zaskoczył nas głęboko wcięty skalny kanion z terasami wyżłobionymi przez nurt i ostrymi brzegami, których nie widać na zdjęciach satelitarnych. Tymczasem płynięcie jednokomorowym pontonem wzdłuż takich ostrych skał było mocno stresujące. Przede wszystkim dlatego, że bystry nurt pod taką skałą może zmielić cały ponton wraz z wioślarzem. Ponadto kanion potrafi ciągnąć się na bardzo długich odcinkach, a jego ukształtowanie uniemożliwia wyjście na brzeg czy postój. Wartki nurt nierzadko próbuje rzucić nas na ostre skały, co może zakończyć się przebiciem pontonu.

Zupełnym kontrastem dla górnego biegu jest ujście Vjosy do Adriatyku. To szeroka, powolna i mętna rzeka. Tu trzeba wiosłować, zwłaszcza, że Adriatyk wpycha morską wodę w ujście Vjosy. Zbliżając się do ujścia rzeki musieliśmy mocno wiosłować, żeby pokonać choćby tysiąc metrów w ciągu godziny. Ujście Vjosy przypomina polskie rzeki. Zielone brzegi porośnięte gęsto sitowiem i tatarakiem sięgające wysokości kilku metrów. Środkowy bieg to meandry, piaszczyste łachy i całe pola mniej lub bardziej suchych okrąglaków rzecznych, które bądź to mija się przepływając obok, bądź też przepływa nad nimi po rzecznych kaskadach. Na odcinku między Kelcyrą a Tepeleną rzeka płynie w wąskim kanionie, z którego spadają liczne wodospady i cieki wodne, a rośliny rosną pod skalnymi trasami „do góry nogami”.

Vjosa opada ponad 500 metrów na długości 200 km.

Codzienna rutyna

Wstawaliśmy około 7.00 rano. Liofilizowane śniadanie, kawa, pakowanie obozu i mocowanie bagażu na packraftach zajmowało nam około dwóch godzin i około 9.00 rozpoczynaliśmy spływ. Co godzinę staraliśmy się robić przerwę na siku i rozprostowanie nóg, o ile to było możliwe.

Nurt był tak wartki, że spokojnie zjeść można było jedynie na brzegu, na rzece trzeba było wiosłować dosłownie cały czas, by omijać przeszkody. Na niektórych odcinkach nie sposób było wysiąść, na innych było tak niebezpieczne, że wysiadaliśmy co chwilę, wyciągaliśmy pontony na brzeg i szliśmy w dół rzeki sprawdzić, jak przepłynąć bystrza i kaskady. Wysiadanie z pontonów, brodzenie w zimnej wodzie na płyciznach, przeciąganie ich przy brzegu aby minąć niebezpieczne kipiele to była konieczność powtarzana nawet kilkadziesiąt razy dziennie.

Za dnia, przy temperaturze 30 stopni C w cieniu, pływaliśmy mocno chronieni przed słońcem. Okulary, kapelusz, chusta na kark i ubranie z filtrem UVP 50. Do tego absolutnie obowiązkowo kamizelka ratunkowa. Rzeka zmieniała się błyskawicznie po deszczach. Woda robiła się mętna i niezdatna do picia bez filtrowania, a w nurcie pojawiały się duże, ruchome przeszkody, takie jak podmyte drzewa czy korzenie. Po 17.00 szukaliśmy miejsca na biwak i nocleg.

Stereotypy a rzeczywistość

Albańczycy okazali się niezwykle mili, uczynni i gościnni. Poziom kultury osobistej miejscowej ludności, podobnie jak poziom higieny osobistej, był dla nas miłym zaskoczeniem. Zgodnie stwierdziliśmy, że pod tym względem Grecy są w naszej ocenie gorzej ubrani i mniej zadbani niż Albańczycy. Południowa Albania swoją kuchnią, kulturą i życzliwością była dla nas wielkim pozytywnym zaskoczeniem.

Koniec trasy i kilka dni odpoczynku

Po wielu perypetiach dotarliśmy do ujścia Vjosy do Adriatyku, wysiedliśmy na brzeg w ostatniej osadzie przed ujściem z lewej strony we wsi Delenije, po czym – nie bez problemów – przedostaliśmy się do miasta Vlora. Kilka dni wolnych spędziliśmy na objeździe południowej Albanii wynajętym samochodem i zwiedzaniem cudownych zabytków miast Berat, Tepelena, Gjirokaster.

Trudny powrót

Finalnie z Vlory dostaliśmy się po wielu godzinach górskiej jazdy zapierającymi dech serpentynami do Sarandy. Saranda to taki albański Sopot, nieduże miasto nad morzem żyjące z turystów. Stąd taksówka zawiozła nas na granicę albańsko-grecką w Kakavii, gdzie przeżyliśmy szok. Zawracano wszelkie auta, poza greckimi. Okazało się, że Grecy w obawie przed kolejną falą epidemii (wariant Delta), zamknęli również to ostatnie działające przejście graniczne. Tylko Grecy z obywatelstwem lub rezydenci mogli wjechać do UE. Wszyscy inni byli zawracani. Zawrócono kawalkadę motocyklistów i kilka czeskich kamperów z małymi dziećmi. Taksówka wysadziła nas na granicy i odjechała.

Na miękkich nogach podszedłem do dziarskiej pani oficer albańskiej służby celnej. Niestety nie mówiła po angielsku, ale na szczęście po rosyjsku poszło nam gładko. Wytłumaczyła, że ona do nas nic nie ma i Albańczycy przepuszczą nas bez kontroli, bo dla nich stanowimy jedynie kłopot, ale Grecy mnie nie wpuszczą. Po dłuższej rozmowie z wahaniem w głosie powiedziała: „wiesz co, zostaw tu bagaż i idź tam się zapytaj tych greckich ważniaków, może was przepuszczą…”.

Zostawiłem swój mandżur Jankowi i Borysowi i z duszą na ramieniu przeszedłem przez pas ziemi niczyjej. Po greckiej stronie granicy zobaczyłem dantejskie sceny. Wzburzenie, krzyki, kolejki, zawracane auta. Poszedłem do budki z celnikiem, nie chciał w ogóle rozmawiać, tylko żebym mu pokazał paszport. Gdy pokazałem, skrzywił się i kazał mi jechać przez Mołdawię do Bułgarii i tam przekroczyć granicę, bo tu nie da rady. Opowiedziałem, że nie mam czym jechać, bo jestem pieszo i poprosiłem o rozmowę z oficerem. Celnik niechętnie, ale zadzwonił po przełożonego.

Po chwili pojawił się oficer, który co prawda wysłuchał mojej historii, ale nie mógł w nią uwierzyć. Trzech Polaków bez auta, z pontonami, którzy za dwie doby mają samolot z Kofu i w żaden sposób nie zdołaliby objechać trasy przez Bułgarię. Trochę z litości, trochę dla sprawdzenia mojej wersji zapytał czy mamy paszporty covidowe i czy jesteśmy zaszczepieni. Potwierdziłem, dodatkowo pokazałem bilet lotniczy za dwa dni z Korfu do Warszawy. Widziałem, że zrobiło mu się nas autentycznie żal. Zostały mi kubańskie cygara, zapas Euro na czarną godzinę schowany w pasku i dar przekonywania. Zapaliliśmy po cygarku, tuż obok tego całego granicznego cyrku, odprężyliśmy się i rozmowa zaczęła się kleić. Oficer powiedział, że nawet jakby chciał nas wpuścić to po pierwsze koledzy go podpieprzą, a po drugie jak zeskanuje nasze paszporty to od razu system wykaże że kogoś wpuścił do Grecji i będzie miał kłopoty. Zasugerowałem nieśmiało, że przecież może nas wpuścić nie skanując paszportów, a jedynie zrobić sobie zdjęcia dla potwierdzenia naszej tożsamości, a dla kolegów przyda się jakiś prezent. Z wahaniem, ale się zgodził. Wiedziałem, że ma spore wątpliwości i lepiej nie nadużywać jego życzliwości. Pobiegłem do kolegów, pożegnałem się z albańską panią oficer i podziękowałem jej za pomoc.

Prędko przeszliśmy przez pas ziemi niczyjej i bez kolejki podeszliśmy do okienka celnego wskazanego przez oficera. Sprawdzili naszą tożsamość, paszporty covidowe i na koniec zażądali pokazania PLF (Personal Location Form), formularza wjazdowego do Grecji. Pech chciał, że Borys pokazał swój formularz sprzed dwóch tygodni, gdy lecieliśmy na Korfu, a nie aktualny. Celnik się niemal zagotował, a ja z Jankiem mieliśmy ochotę udusić Borysa na miejscu. W końcu Borys znalazł aktualny PLF, nasz życzliwy oficer pożegnał nas nerwowo i….byliśmy w Grecji.

Nielegalnie wkroczyliśmy do UE. Trzeba było, a jakże, założyć maseczki, przestawić o godzinę zegarki i czekać na autobus z granicy do Joaniny. Spodziewałem się przed wyprawą, że będą kłopoty w związku z epidemią, ale że czeka nas aż taki thriller, to nie. Jeszcze tego samego dnia wieczorem taksówką i promem dotarliśmy na Korfu. Tego dnia najedliśmy się więcej nerwów i strachu niż przez cały czas spędzony na rzece.

Epilog

W tym roku, wiosną 2023 przy okazji zupełnie innego wyjazdu, zwiedzając Muzeum Narodowe w Tiranie zdałem sobie sprawę, jak ważną rzeką jest dla mieszkańców Vjosa. W dziale starożytności stoi rzeźba, wyrzeźbiona już w III wieku przed Chrystusem i przedstawiająca na w pół leżącego, dojrzałego mężczyzny z brodą, będącego antropomorfizacją rzeki Vjosa.

fot. Rafał Król

Rady praktyczne

Rafał Król

ambasador marki Helly Hansen

Fotogaleria (autorami zdjęć są Borys Komander, Jan Faściszewski i Rafał Król):

Exit mobile version