GranGuanche – wymagający wyścig przez Wysypy Kanaryjskie

Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach. Do takich chwil z pewnością należy maraton Audax GranGuanche. Już sama możliwość przejechania ultramaratonu na Wyspach Kanaryjskich jest ekscytująca, a jeśli dołożymy do tego świadomość podróży przez kilka wysp, dystans 700 km i 17 km przewyższenia, mamy gwarancję przygody, która trwale zapisze się w pamięci.

***

Poznajcie potwora, z którym przyszło mi się mierzyć. Na imię ma Audax Granguanche, rozgrywa się na pięciu wyspach. Każdy z odcinków to pokaźna liczba metrów w pionie. Znaczna różnica temperatur, ekstremalna zmienność pogody i wiatr, a do tego solidne wyzwanie logistyczne. Dlaczego? Bo to wyspy. Na każdą z nich trzeba dostać się promem, a prom nie zaczeka. Organizatorzy podają czasy, w jakich uczestnicy powinni się zmieścić, aby zdążyć na pokład. Liczby przyprawiają o zawroty głowy. Przykładowo szacowany czas na pokonanie odcinka na Teneryfie to niecałe 9 i pół godziny dla 170 km w poziomie i 4500 m w pionie. Za drobne grzechy Bóg karze na miejscu, chyba przyszła pora na pokutę. Ale po kolei.

Lanzarote

Po przylocie z Polski Teneryfa przywitała nas fantastyczną pogodą. Dostaliśmy się na Lanzarote z planem odpoczynku i zebrania sił przed wyścigiem, jednak rosnąca ekscytacja nie pozwoliła na relaks.

3, 2, 1 Start! Od tego momentu każdy z nas zaczął zmagania z trasą w formule self-supported. Wraz z nadejściem nocy ruszył wianuszek biało czerwonych światełek. Było dość ciepło, termometr wskazywał 17 stopni. Pierwszy podjazd na Haría rozciągnął stawkę i przez większość nocy każdy sam, ewentualnie grupkami 2-3 osobowymi przemierzał Lanzarote. W górach temperatura spadła do 9 stopni, było komfortowo. Problemy zaczęły się koło północy. Wiatr w okolicy La Santa osiągnął swoje apogeum, a adrenaliny dodawała ścieżka poprowadzona blisko klifu.

GranGuanche (fot. Matteo Minelli)

Do parku De Los Volcanes wjechałem już sam. Lekka mżawka dawała trochę ochłody, a kamienne murki chroniły przed wiatrem. Czułem się dobrze, dotarłem do Uga, gdzie zaczął się zjazd w kierunku oceanu do Playa Blanca. Nabierałem prędkości i chciałem się ścigać, choć wydawało się, że nie ma takiej potrzeby. Prom odpływał dopiero o 6 rano. Intuicja mnie nie zawiodła. Dzięki temu „ściganiu” udało mi się zająć ostatnią ławeczkę w poczekalni i zasnąć. 

Fuerteventura

Tutaj czekało na nas 160 km trasy i 4 potężne podjazdy, z których pierwszy to prawdziwy gigant, ale pozostałe również dają w kość. Aż do Los Lagos droga wije się blisko wysokiego klifu, a gorący i suchy wiatr z Afryki nie odpuszcza.

Po drodze spotkałem Dawida, jednego z pozostałych członków polskiej ekipy. Bukłak Dawida pękł, przez co stracił cały zapas wody. Na całej trasie było tylko jedno miejsce, gdzie zawodnicy mogli uzupełnić wodę. Tego nie doświadczyłem nigdzie na kontynencie: brak rzek, zbiorników, sklepów. Nie było nawet do kogo zapukać, żeby poprosić o wodę. Kto nie wziął zapasu, przegrywał.

GranGuanche (fot. Matteo Minelli)

Ponad klifem ponownie wzmaga się silny wiatr, więc decydujemy się na jazdę pustynią – wolniej, ale bezpieczniej. Wraz z minięciem Tindaya przenieśliśmy się na inną planetę – marsjański krajobraz przecięty wijącą się drogą. Szybki, wymagający zjazd naładował nam baterie. Widok oszałamiał. 

Dotarłem do oceanu w Puertito de los Molinos. Podjazd był znośny, ale koło Baranco de Tao dogonił mnie Krzysiek. Zwrócił uwagę na to, że moje nogi przybrały kolor fioletowy. Na myśl przychodziło tylko jedno: udar cieplny. Kilka chwil później pojawiła się kompletna niemoc. Krzysiek pomógł mi dotrzeć do miasteczka i zacząć się chłodzić. Wiedziałem, że muszę szybko dojść do siebie, bo do pokonania miałem jeszcze 3 przełęcze, w tym słynną Mirador del Risco. Pogoda nie ułatwiała: pod górkę upał, z górki ziąb. Do Costa Cala dojechałem na oparach motywacji i resztkach wody, a przede mną jeszcze 40 km. Do Morro Jable dotarłem o 18.30, na szczęście o 20.00 odpływał ostatni prom. Kolejny przystanek: Gran Canaria.

Gran Canaria

Pierwszy odcinek trasy to seria kocich łbów wielkości wiader. W La Montaneta wjechałem na asfalt, którym dotarłem na pierwszy “szczyt” tego dnia, niecałe 500 m na 20 km. Jednak przede mną jeszcze 50 km podjazdu na Pico del Nievies. Tego dnia również największym wyzwaniem było zdobycie wody. Dopiero po 6 godzinach dotarłem do wykutej w skale restauracji, gdzie uzupełniłem zapasy. Stamtąd do szczytu pozostało mi już tylko bolesnych 15 km. 

GranGuanche (fot. Matteo Minelli)

Po 10 godzinach moja wspinaczka dobiegła końca. Zobaczyłem imponującą dolinę – teraz przede mną 70 km niełatwego zjazdu. Chociaż zaczęło się miło i szybko, wymagający teren i zmienność temperatury szybko dały się we znaki. Uratował mnie dobry strój, kolejny czynnik, który może zdecydować o powodzeniu albo porażce w ultra.

Teneryfa

Do portu dobiłem o 22. Zacząłem działać jak automat: woda do bukłaków i bidonów, jedzenie, w drogę. Zerknąłem na GPS, zegarek pokazywał 46 km i 1250 km przewyższenia. Na dystans 23 km spożytkowałem 3h i 50% zasobów wody. Przy wjeździe do rezerwatu wspaniały szuter początkowo napawał radością, ale w deszczu wszystko wygląda inaczej. Ostatecznie o 3:20 dotarłem do pensjonatu. 

Ultra zaczyna się od trzeciego dnia. Masz ochotę zostać w łóżku. Mózg każe Ci rezygnować i to właśnie na ten dzień przypada 60% wycofów. Byłem w tym miejscu. Ostatecznie zwlokłem się z łóżka i ruszyłem. Po godzinie doszedłem (sic!) do miasteczka Esperanza, gdzie zorganizowałem śniadanie. Pożegnałem Teidę i zniknąłem w lesie, dalej czekała mnie jazda w chmurach i powrót do bardzo dotkliwych przy tej wilgotności 5 stopni powyżej zera. Raz mżawka, raz deszcz i kompletna cisza. 

GranGuanche (fot. Matteo Minelli)

Po 7 godzinach ledwo szedłem, znów zmagałem się z problemem braku wody i zastanawiałem się, w jakim posiłku, który mogę zaimprowizować, jest najwięcej wody. Skórę uratował mi jeden ze współzawodników oddając mi cały swój zapas… czyli jakieś 150 ml. 

Dotarłem na szczyt. Przede mną kolejne 70 km: 2000 m zjazdu i 600 m podjazdu. To bolało. Moje ręce były w złym stanie, a temperatura wymusiła założenie rękawiczek i kurtki. Każdy ruch, każde hamowanie, każda zmiana przełożenia to był ból. 

Kolejnym celem był hotel w Los Cristianos. Chcąc nie chcąc nie mogłem szarżować, jechałem spokojnie w kierunku oceanu. Marzyłem tylko o tym, żeby zjechać, a setki zakrętów przy 4 stopniach i wietrze od oceanu nie pomagały.

El Hierro

O 17 kolejnego dnia wyruszyłem promem na El Hierro. Od razu po dotarciu na wyspę założyłem kurtkę, bo miałem plan jechać całą noc. Po dwóch i pół godzinach w deszczu dotarłem na piętnasty kilometr trasy. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić, wiatr i deszcz wyziębiały mnie tak, że nawet wspinaczką nie byłem w stanie się rozgrzać. Dojechałem do Guarazoca, a przede mną majaczyły trzy liczby 15%, 19% i 24% kanaryjskiego przekleństwa. 

Kolejne szczyty w nocy nie robiły, w przeciwieństwie do zjazdów. Było stromo i niebezpiecznie – w momencie pojawił się zakręt, koniec ubitej drogi, luźne kamienie. Dojechałem do miejsca, przed którym mnie przestrzegano i… przeżyłem. Usiadłem na ziemi, żeby ochłonąć. Zostało jeszcze 10 km zjazdu, dam radę, jadę. Zjazd był bardzo stromy, a hamulce przestały działać. Decyzja była instynktowna, wypiąłem but i jakoś się zatrzymałem, płyn ostygł, odzyskałem hamowanie. 

Na 52 kilometrze dotarłem do oceanu w Playa del Pilato. Czekało mnie jeszcze 5 km w miarę łagodnego kręcenia przy chłodzie znad oceanu, a potem 25 km i 1700 m w pionie podjazdu na Pico Malpaso. Jazda wzdłuż oceanu nie należała do przyjemnych, bo zabezpieczony siatką skalisty klif, zabezpieczony był w teorii, a na drodze leżały fragmenty skał. Pico Malpaso osiągnąłem równo ze wschodem słońca. 11 i pół godziny od startu, byłem wypruty z sił. Na szczycie skończyła mi się woda, nagrałem kilka ujęć i ruszyłem w dół. No, nie do końca w dół, bo przed samą metą czekało jeszcze 600 m podjazdu. 

GranGuanche (fot. Matteo Minelli)

W świetle wschodzącego słońca zobaczyłem niespotykany na innych wyspach, ciemnozielony, tętniący życiem las. W Taibique zjadłem spokojne śniadanie. Czułem już zapach końca tej męczarni i wtedy nie wiadomo skąd za moimi plecami pojawił się inny uczestnik maratonu. Włączyła mi się chęć rywalizacji. Wizja tego, że moje 44. miejsce zostało zagrożone, zdecydowanie nie przypadła mi do gustu. Dojechałem do szczytu widząc za plecami sylwetkę mojego konkurenta. 44. miejsce jest moje. Miałem już tylko 10 km zjazdu. Cieszyłem się jak dziecko, prędkość rosła, licznik pokazywał 70 km/h. Euforia, a chwilę później kara. Podobnie jak poprzedniej nocy hamulce znowu przestały działać, ale wiedziałem już, co robić. Wypiąłem drugiego buta i powtórzyłem przećwiczony manewr. Zatrzymanie. Siad płaski. Ostudzenie emocji. Ostatnie 7 km w dół pokonałem w 30 min tak bardzo przegrzałem hamulce.

GranGuanche (fot. Matteo Minelli)

Meta… wjechałem na metę. Nie było tam nikogo, żadnej flagi, napisu, banneru, nic. Po chwili podjechał jakiś uczestnik, który ukończył maraton dzień wcześniej i powiedział mi, że jest za wcześnie na to, aby tu ktoś był. Podjechał jednak organizator, wręczył mi kurtkę i wskazał port, w którym mogę kupić piwo, żeby poświętować. Na koniec dodał jeszcze: Congrats! It is done!

Marcin Grudziński

Marcin Grudziński podczas wyścigu GranGuanche (fot. Piotr Wujtko)

Galeria zdjęć:

GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Matteo Minelli)
GranGuanche (fot. Piotr Wujtko)
Marcin Grudziński podczas wyścigu GranGuanche (fot. Piotr Wujtko)
Exit mobile version