O nartach, skrzydłach, filmach i życiu

- rozmowa z Piotrkiem „Peru” Chrzanowskim

Dzikie "plemię" ski bamów (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Jeden z ojców freeride’u, wolny duch, wagabunda, buntownik. Niektórzy powiedzieliby wariat, a on? Zapytałem. O czym bał się pisać w polskiej wersji książki? Zapytałem. Czego żałuje? Zapytałem. Piotrek Peru Chrzanowski opowiada o początkach narciarstwa w Kanadzie, życiu ski bumów w Whistler, fałszowaniu skipassów, kromkach z serem i niskobudżetowych produkcjach filmowych, domorosłych lekcjach latania, Indianach w Kolumbii i kokainie, przygodach i niebezpiecznych wypadkach, o dziewczynach, imprezach, pasji, szczęściu, pieniądzach i sporcie. O życiu na własnych zasadach, o życiu dla przeżyć i emocji. Nie wiem czy wyjdziecie z tego cało, ja sam, choć silnie pobudzony i zmotywowany, dochodzę jeszcze do siebie.

***

Mówią o Tobie marzyciel, buntownik, a nawet wariat…

Wariat? Co to znaczy? No wiesz, może trochę (śmiech).

Może tu znajdziemy jeden z powodów: powiedz dlaczego nie możesz jeździć w niskich temperaturach.

Ciało już boli. Dużo wypadków, jeszcze więcej złamanych kości. Dawniej spędzałem na nartach sto dni w roku, teraz wystarcza mi znacznie mniej. Zazwyczaj jeżdżę trochę przed świętami, gdy jest kilka stopni poniżej zera i spadnie dużo śniegu. Ale gdy temperatura spada do 20 stopni poniżej zera, uciekam do Meksyku. Na narty wracam w marcu, gdy dni są dłuższe, a puch najlepszy. Whistler jest otwarte do końca maja, a w kwietniu zaczyna się już sezon na paralotnie.

Peter Peru Chrzanowski
Peter Peru Chrzanowski (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Skąd u ciebie ta żyłka do przygód?

Gdy miałem 14 lat, ojciec miał rok wolnego od zajęć na uniwersytecie w Kanadzie, miał prowadzić wykłady za granicą – cztery miesiące w Brazylii i cztery w Argentynie. Sprzedał jednak bilety lotnicze i zamiast lecieć, pojechaliśmy w 14-miesięczną podróż kamperem z Nowego Brunszwiku do Ziemi Ognistej. Ile emocji, jakie góry! To były ciekawe czasy, w Chile rządził Salvador Allende, lewicowy idealista, którego wkrótce zamordowało CIA do spółki z kanadyjskimi kopalniami. Był 1972 rok, inflacja jak pod koniec komuny w Polsce, 23 eskudo za dolara w banku, 800 na czarnym rynku. W pięciogwiazdkowym hotelu w Portillo za dzień pobytu razem z wypożyczeniem nart płaciliśmy 10 dolarów za dzień za całą rodzinę. Wymiana waluty odbywała się w windzie.

Czternaście miesięcy w podróży, na dodatek w tak młodym wieku, ma olbrzymi wpływ na życie (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Jak po takiej przygodzie wrócić do rzeczywistości?

Po powrocie do Nowego Brunszwiku, to tej dziury, gdzie mieszkaliśmy, nie potrafiłem się odnaleźć. Moi rówieśnicy nie mieli żadnych zainteresowań, tylko piwo i imprezy. Ostatecznie ojciec załatwił mi pracę asystenta przy pomiarach geodezyjnych w Peru. Praca była przyjemna, polegała na pomiarach skał na styku płyt tektonicznych. Zebrane dane pomagały prognozować kolejne trzęsienia ziemi. Dookoła były lodowce, bo to było na wysokości ponad 4000 m, więc w weekendy zacząłem po nich wędrować i zjeżdżać na nartach. O tym właśnie napisałem swój pierwszy artykuł dla Powder Magazine”.

Wtedy ukradli ci buty narciarskie, co miało dość ciekawe konsekwencje…

Tak, pierwszego roku w Peru. Ukradli mi buty i wiązania [dodatkowe wiązania umożliwiające chodzenie – red.]. Ponieważ nie miałem na czym jeździć, stwierdziłem, że zwiedzę Amazonię. Odwiedziłem kilka miejsc i już miałem lecieć do Manaus, ale zatrzymałem się na chwilę w Leticii, miejscu gdzie spotykają się granice Kolumbii, Peru i Brazylii. Miałem siedemnaście lat i nie byłem zbyt mądry. Pewnie właśnie dlatego kupiłem zioło od podstawionego policjanta, tajniaka. Trafiłem do aresztu, gdzie spędziłem trzy dni, po czym wypuścili mnie z wpisem w paszporcie – “narcotrafficante”. Myśleli, że nie ucieknę – wszędzie trzeba było pokazać paszport. Ale wpis był zrobiony piórem, czarnym atramentem. Z aresztu pobiegłem prosto do apteki, gdzie kupiłem jakiś rodzaj alkoholu. Tak… cała strona stała się nieczytelna. Podczas kontroli granicznej powiedziałem, że paszport wpadł mi pod ciężarówkę. Na szczęście uwierzyli. Uciekłem.

Przygoda goni przygodę. Chyba niedługo później odwiedziłeś Chile?

Gdy doleciałem do podnóża gór, okazało się, że drogi powyżej są zamknięte z powodu lawin. Namówiliśmy jednego taksówkarza, by zawiózł nas najwyżej, jak się da. Po nocy w hotelu tuż przed zamkniętym fragmentem drogi, czmychnęliśmy o 5 rano i pod osłoną nocy, już pieszo i z bagażami, przesmyknęliśmy się do Portillo. Tam zacząłem wieść życie ski buma [czyt. ski bam; narciarz włóczęga, nie dba o dobra materialne, wizerunek i to, co zwykło się nazywać „przyszłością” – red.], wynajmując pokój w stacji kolejowej za 5 dolarów za noc. Ale mój los odmienił się niespodziewanie, gdy poznałem piękną modelkę, chyba z trzy lata starszą ode mnie, która chciała nauczyć się jeździć w puchu. Uczyłem ją, a ona przygarnęła mnie do swojego apartamentu w luksusowym hotelu. To były chyba najlepsze dwa tygodnie w moim życiu.

Ski bum, podobnie jak wspinaczkowy dirt bag, nie dba o nic poza swoją pasją, przygodami i relacjami z innymi ski bumami. Pieniądze, dobra materialne, wizerunek – to wszystko schodzi na drugi plan. Liczy się gromadzenie szczęśliwych chwil (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Wielokrotnie wracałeś do Chile, Kolumbii, Meksyku. Skąd “Peru”?

Nie wiem dokładnie, chyba taka moja dawna koleżanka/kochanka wymyśliła mi to imię. W Whistler wszyscy zaczęli mnie tak nazywać. Dowcipne, więc zatrzymałem. Niewykluczone, że miał z tym jakiś związek mój najpoważniejszy wypadek na nartach.

Jak do niego doszło?

Po dużej ekspedycji na Huascarán, podczas której nie udało mi się zdobyć szczytu, ale poznałem świetnych narciarzy Patricka Vallençanta i Jean Marca Boivina (nie mogłem za nimi wydolić). Zainspirowany, w kolejnym sezonie wróciłem do Peru i chciałem zjechać z czegoś poważnego, wiesz, jak oni.

 

 

 

 

Poznałem świetnego wspinacza, Peruwiańczyka Amerigo, który miał wtedy 19 lat i który powiedział mi o dwóch szczytach: Ranrapallca i Ishinca stały się celem naszej wyprawy. Zrobiliśmy zakupy, dojechaliśmy do końca drogi i z pomocą wynajętego osiołka w dwa dni przedostaliśmy się do bazy pod naszymi górami.

Ranrapallca (fot. arch. Peter Peru Chrzanowski)

Na pierwszy ogień łatwiejsza i niższa (około 5200 m) Ishinca. Obaj zdobyliśmy szczyt i zjechaliśmy z niego na nartach, chociaż na raty, bo Amerigo nie miał swoich nart, ale miał podobny rozmiar stopy. Obaj mamy zaliczony pierwszy zjazd z tej góry. Ranrapallca – teraz idziemy na tę poważną ścianę. Nachylenie 55 stopni na długości 1000 metrów. Nie pamiętam, czy to był dzień czy noc, gdy wspinaliśmy się w górę, byliśmy trochę otumanieni przez wysokość. Pamiętam, że na szczycie świecił księżyc w pełni i że Amerigo powiedział: uważaj, jest oblodzone, może zejdź trochę niżej. Zdaje się, że go nie posłuchałem. Zapiąłem narty, zrobiłem cztery szusy i kopyrtnąłem. Myślałem, że to już koniec, więc się zupełnie zrelaksowałem. Leciałem jak piłka, odbijając się i koziołkując przez 900 metrów, niemal do samej bazy.

To twój epizod w stylu Czekając na Joe, bo ocknąłeś się w szczelinie lodowej.

Tak. Przez moment byłem w świecie niebieskich świateł, jakieś głosy namawiały mnie bym został, ale ja im na to: nie, mam za dużo roboty, otwieram oczy! Gdy odzyskałem przytomność, leżałem na półce w szczelinie z bosymi stopami.

Bosymi?

Miałem wtedy takie lekkie buty z jedną klamrą, a wiązania nakręcone na maksa, więc prawdopodobnie, gdy klamry puściły, zerwało mi narty z butami, a razem z nimi skarpetki. Jakoś się wygramoliłem, miałem strasznie zaburzony błędnik. Usiadłem i zacząłem krzyczeć, początkowo nie zdając sobie w ogóle sprawy z tego, gdzie jestem. Amerigo musiał zjeżdżać na linie, więc dotarł do mnie po dwóch godzinach. Zawinął mnie w śpiwór i wsadził do namiotu, zażyłem tabletki nasenne i spałem trzy dni, a on biegł przez 14 godzin, by sprowadzić pogotowie ratunkowe. Po miesiącu wstępnej hospitalizacji wróciłem do Kanady, ale przez ten błędnik jeszcze długo chodziłem jak pijak.

Przykry koniec przygody z Ranrapallca. Ale mogło być gorzej… (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Ale nie chciałeś dłużej zostawać w Nowym Brunszwiku.

Nie! Go west young man (śmiech)! Pojechałem pociągiem do Lake Louise, gdzie od razu zrobiłem kilka pierwszych zjazdów w Górach Skalistych. Tam znowu się rozwaliłem, spadłem z 300 metrów, zerwało mi kask i miałem osiem szwów na głowie. Ale i tak trzeba było się zbierać, bo prognozy na najbliższe tygodnie nie były dobre. Wtedy pojechałem do Whistler.

Wszystko to działo się w ekspresowym tempie. W 77. zjeżdżałeś z lodowców w Peru podczas pomiarów geodezyjnych, w 78. był Huascarán, latem 79. wypadek na Ranrapallce, w listopadzie okolice Lake Louise, a w grudniu dotarłeś do Whistler – dzisiaj to mekka freeridu narciarskiego i rowerowego. A wtedy?

Gdy tam przyjechałem, to był jeszcze taki dziki zachód. Działało tylko kilka wyciągów. Byli Indianie, ski bumy, sporo młodzieży, wiele osób uciekało ze wschodniej Kanady na zachód, żeby przeżyć zimę i spędzić sto dni na nartach. W Whistler stworzyła się fajna komuna, wszyscy się znali i przyjaźnili. Mieszkaliśmy gdzie się tylko dało, byle najtaniej. Wielu z nas budowało cabins (małe chatki w górach), a że wtedy w okolicy było sporo placów budowy… Łapaliśmy co się dało, zbieraliśmy nawet butelki po piwie, żeby mieć na jedzenie. Teraz Whistler nie wolno nawet spać w vanie.

Cabin, czyli chatka. Tak mieszkali narciarze-wyrzutki w okolicach Whistler w latach 70. i 80. (fot. arch. Peter Peru Chrzanowski)

Jak jeszcze zarabialiście na życie? No, oprócz tych butelek.

Byliśmy naiwni i próbowaliśmy różnych interesów. Kiedyś na przykład z pomocą kolegów, którzy pracowali jako drwale, zbudowaliśmy wysoko w górach dużą platformę, na której postawiliśmy namiot pozyskany jakoś od poszukiwaczy złota. To miała być taka baza do prowadzenia ludzi w góry. Mnóstwo pracy. Namiot poszarpała doszczętnie burza i tak to się skończyło. Drugą bazę zbudowaliśmy dużo niżej, to była kopuła z jakiś drutów, szło się tam 45 minut szlakiem, który sami wytyczyliśmy. Innym razem wymyśliłem, że będę oferował ludziom zdjęcia robione podczas wycieczek. To była oczywiście przykrywka, chodziłem z nimi w góry w roli przewodnika i instruktora, czego nie mogłem oficjalnie robić, bo nie miałem kwalifikacji. W końcu mnie złapali. Takie różne hece w tych pierwszych latach w Whistler.

Narty w Whistler. Ach! (fot. arch. Peter Peru Chrzanowski)

Wiesz, że jako jeden z pierwszych ski bumów, miałeś i masz wpływ na całe pokolenia narciarzy? To życie, o którym chodzą legendy, życie, której dzisiaj już chyba nie jest możliwe, nie na taką skalę.

Wtedy w Whistler było około 30 takich nielegalnych kabinek. Później wszystko się skomercjalizowało i rząd zaczął je burzyć. Zanim do tego doszło, przeżyliśmy tam wspaniały kawałek życia. Jeden kolega miał chatkę z sauną i wanną z zimną wodą z potoku tuż obok. Mieliśmy dobre piece, czasami generator elektryczny. Inny kolega załatwił sobie normalny telefon, sam pociągnął kabel przez las, kilka kilometrów. Nikt nie spytał, czy to jego ziemia.

Na pewno widziałeś film Valhalla. Czy takie miejsce mogło faktycznie istnieć?

Jasne, istniało!

Dużo imprezowaliście?

Oj taaak, niesamowicie (śmiech). Wolność, fantazja, wiesz. Zawsze fajnie było podebrać jakieś dziewczyny z miasta na weekend. Bały się wyjść w góry, bo niedźwiedzie, wiesz, fajne czasy, wesoło. Jak squatersi, tylko w lesie. Staje mi teraz przed oczami obraz kolegi kręcącego skręty w swojej wannie obok potoku. Wspominam o tym w książce, ale wiesz, delikatnie [mowa o Szuss, czyli jak przeżyłem samego siebiered.]. A wtedy wszyscy palili i w niczym nam to nie przeszkadzało. Dobrze, że rząd Trudeau to wreszcie zalegalizował. Oczywiście każdy dym jest niezdrowy, ale chyba więcej złego robi alkohol.

Zdaje się, że tym razem udało się „podebrać” jakieś dziewczyny z miasta (fot. arch. Peter Peru Chrzanowski)

A jak radziliście sobie ze skipassami?

Przez jakiś czas trzeba było się odbijać tylko na górnej stacji, więc poprowadziliśmy przez las tajny szlak, który nazwaliśmy Ho Chi Minha Trail – po partyzantach w Wietnamie. Wchodziliśmy chyłkiem, by nikt nie zauważył, później już nikt nie sprawdzał. Kolejnym sposobem było zrzucanie biletu w rękawiczce z wyciągu do innych osób.

Nie pytaj… (fot. arch. Peter Peru Chrzanowski)

A fałszowanie?

Tak, przez długi czas bilety robiliśmy sami, w zasadzie jeden kolega, ten od telefonu. Swoją drogą później został naczelnikiem służb ratowniczych i głównym specjalistą od lawin. Najpierw drukowaliśmy bilet i zdjęcie w bardzo dużym powiększeniu. Sklejaliśmy to w całość i odpowiednio uzupełniali, po czym zmniejszało się to do właściwych rozmiarów. Proces ten eliminował wszystkie wady, wychodziło fantastycznie. Robiliśmy to chyba przez dziesięć lat, każdy płacił tylko za materiały, więc pass na cały rok kosztował nas 15 dolarów. Na koniec nas złapali.

Niby fajnie, ale to jednak oszustwo.

Tak i niektórzy to krytykują. A ja zawsze mówię na to: wiesz, te ski bumy zrobiły Whistler tym, czym jest. To byli tak dobrzy narciarze, że każdy chciał ich zobaczyć. Przyjeżdżali dziennikarze, filmowcy, fotografowie i mieli pełne ręce roboty. Ludzie robili w górach fantastyczne rzeczy i to oni rozpropagowali ten sport. Wszystkie dzieciaki, które zobaczyły artykuły i zdjęcia, ciągnęły rodziców do Whistler, też chciały jeździć. Takie to było życie.

Kolejna historia świadczy o tym, że niektórzy mieli tego świadomość. Wspomniałeś, że w pewnym momencie rząd chciał zburzyć twoją chatkę.

Tak. Gdy się o tym dowiedziałem, zadzwoniłem do takiej znajomej pani, która zajmowała się promowaniem regionu: “Proszę Pani, chcą nam odebrać dom, jesteśmy w połowie filmu, nie mamy gdzie mieszkać”. Oddzwoniła za pół godziny: “Mam znajomego w ministerstwie zagospodarowania lądu. Poprosiłam, by zajął się Twoją sprawą. Odnalazł kartotekę i… ją zgubił”. Tak dostaliśmy jeszcze jeden rok ekstra, w naszej kabince.

Pracowałeś kiedyś na etacie?

Po przyjeździe do Whistler zatrudniłem się jako kucharz, ale wyrzucili mnie po kilku dniach. Nikt tam nie jeździł na nartach, a ja wracałem z gór może zbytnio zadowolony. Później pracowałem przez pewien czas w sklepie narciarskim. Ale chyba tylko raz pracowałem przez rok w firmie kolegi, który wymyślił jeden z pierwszych portali z wideo on-line. To był jedyny rok, kiedy chodziłem trochę do biura w Vancouver. Dlatego książka jest taka długa, ciągle coś się działo, nie straciłem dziesięciu lat dla jakiejś korporacji. Zawsze powtarzam, że czas jest najważniejszy. Na łożu śmierci suma na koncie bankowym będzie bez znaczenia.

Etat? Co to? (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Ty chyba nie lubisz konsumpcjonizmu.

Zrobiłem film w Golden, bardzo polityczny, anty-korporacyjny, o ośrodku narciarskim Kicking Horse, który zbudowali Holendrzy. Byli niezbyt przyjaźni dla miejscowych i chciwi, stąd tytuł Golden Rush. Otwarcie w 2000 roku, przez dwa pierwsze lata w Kicking było tak, jak dawniej w Whistler, 50 ski bumów, zero turystów, gondola i puch do pasa. Zbierając ujęcia do tego filmu mieszkałem w małym pokoju nad orkiestrą. Bywało głośno. Filmy były bardzo drogie, więc jadło się chleb z serem. Przeważnie ludzie zaczynają kręcić, jak mają 100 tysięcy dolarów, a my zaczynaliśmy mając pięć. Całe życie robiłem filmy bez pieniędzy. W którymś momencie ludzie rzucili się na pieniądze – jak na mój gust, trochę za szybko.

Go Pro dawniej (fot. arch. Peter Peru Chrzanowski)

Wróćmy do spraw, które mają znaczenie.

W 1982 roku robiliśmy filmy pod auspicjami uniwersytetu, który właśnie kończyłem. Musiałem dokonać wyboru. Albo rodzina, domek, white picket fence, albo własna droga. Wybrałem tę drugą. Mogłem spać w rowie, w namiocie, jeździć stopem, ale przy takim trybie życia nie możesz mieć rodziny. Chociaż na pewno przydałaby się jakaś fajna partnerka. Rozglądam się.

Słyszałem. Opowiada o tym seria twoich krótkich filmów Paracinderella.

To romantyczna komedia, którą zacząłem strzelać 14 lat temu. Póki co kończy się tak, że moją żoną jest skrzydło [paralotnia – red.]. Chciałem udać, że żenię się w Meksyku i na koniec odlecieć razem z partnerką na paralotni, ale nie mam jeszcze tego zakończenia.

Paracinderella, czyli Piotrek Peru szuka żony (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Trzymam kciuki. Był też film The Good Life. Czy to jest Twoja wizja szczęścia?

Domek w górach, hodowla ziemniaków – przy czym oczywiście nie chodzi o ziemniaki (śmiech) – piękna przyroda, szczęśliwa para narciarzy. Wpadają w kłopoty, ona wyjeżdża do miasta, ale ostatecznie on ją odbija i wszystko kończy się dobrze. Tak, to byłoby szczęście.

 

 

 

 

Wiesz, teraz widać, jak wielu ludzi ucieka z miast. Kataklizm przyjdzie najpierw tam. Ludzie, którzy nie potrafią gotować na ognisku, zginą pierwsi. Moi sąsiedzi w Pemberton żartują, że w takiej sytuacji powinniśmy wysadzić wszystkie mosty w okolicy.

Przerażająca wizja, ale coś w tym jest. No i tempo…

Chyba tak. Przez większość czasu siedzę w lesie, w trakcie pandemii jeszcze więcej. Jeżdżę na południe, żeby latać, ale i staram się trzymać z dala od dużych miast. Tym bardziej przyjazd tutaj, do Europy, to dla mnie szok. Wszędzie coś się dzieje, ogromny ruch, szybkie tempo.

Ilu ludzi mieszka w Kanadzie?

Niecałe 38 milionów.

To niewiele więcej niż w Polsce, a Kanada jest prawie 31 razy większa. Wróćmy jednak do szczęścia. Dla sportu, przygód i przeżyć poświęciłeś wiele. Zyskałeś masę ciekawych wspomnień, ale coś chyba straciłeś? Co byś zrobił inaczej?

Wiesz, nie chcę być zupełnie sam na starość. Dlatego, jak wspomniałem, rozglądam się. Żałuję kilku relacji, które zaniedbałem po drodze. Spotykałem fajne dziewczyny, ale na drodze zawsze stawał jakiś projekt. Film był ważniejszy. Ale ogólnie jest OK, wiesz, filmy to moje dzieci.

Radość przed, czy po? (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

No i nigdy nie wiadomo, co by było gdyby… Celowo omijam niektóre wątki, bo opisujesz je szczegółowo w książce. Nie mogę jednak nie zapytać o Mount Robson.

To był mój najtrudniejszy i najbardziej znany wyczyn. Po fatalnej sytuacji rok wcześniej, gdy pod górę zleciało się 48 dziennikarzy, trzy helikoptery, specjaliści od marketingu i była totalna kaszanka, chciałem się odbić. Pokazać, że robię to dla pasji, a nie dla pieniędzy czy ego. W bazie towarzyszyła mi dziewczyna, a gdy szedłem w górę, jej towarzyszył kotek, którego nazwaliśmy Robson. Porzuciłem pomysł zjazdu północną ścianą, bo była zbyt oblodzona. Przeszedłem na drugą stronę, gdzie spotkałem Amerykanów. Rozbili tam obóz i później mogli potwierdzić mój zjazd. Zrobiłem jeszcze z tuzin pierwszych zjazdów w Kanadzie, ale to był mój największy wyczyn sportowy.

fot. arch. Peter Peru Chrzanowski

Przez dużą część życia zdobywałeś szczyty i zjeżdżałeś z nich na nartach, aż w 1986…

W pewnym momencie odkryłem, że kochałem jazdę w puchu, bo przypomina latanie. A w 86. słynny wspinacz Christophe Profit pokazał światu co można robić na paralotni i to się nam spodobało. Któregoś dnia do Vancouver przyjechał Mark Twight z czterema podróbkami francuskich paralotni. Pogoda była straszna, ale mimo to pojechaliśmy w góry. Znaleźliśmy odpowiednią polanę i zaczęliśmy pierwszy z treningów. Jeden chłopak złamał wtedy dwa kręgi, ale nie doznał paraliżu. To były pierwsze loty w Kanadzie. Przez kolejne 15 lat latałem, kompletnie nie wiedząc o istnieniu prądów termicznych. Latałem tylko w dół, a raz, gdy uniosło mnie w górę ponad Black Tusk [bardzo czarny, skalisty szczyt niedaleko Whistler – red.], byłem raczej zaskoczony. Sami uczyliśmy się sterować, latać, lądować. To cud, że się nie zabiliśmy.

Peru na paralotni, lata 80. (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

Na paralotni miałeś kilka solidnych wypadków. W Pemberton uderzyłeś w dach i złamałeś obie nogi i rękę, wybiłeś zęby. W 2012 roku miałeś straszny wypadek w Peru, w tej samej okolicy co pierwszy wypadek na nartach – poważne złamanie miednicy i uda. Zerkam na twoją nogę, a tam pamiątka jeszcze innej sytuacji – spotkania z drutami wysokiego napięcia… Okresy rekonwalescencji spędzałeś jednak zazwyczaj twórczo, zdaje się, że w takich okolicznościach montowałeś Journey to the Heart of the World. O czym opowiada ten film?

To dokument z naszej wyprawy w góry Sierra Nevada de Santa Marta. Jej celem były zjazdy narciarskie, ale do tego nie doszło. Za to poznaliśmy niesamowity kraj Indian Kogi i Arahuaco, którzy uciekli od Hiszpanów i kościoła i wiodą piękne życie w dżungli. W 1995 roku kolumbijski rząd dał im kraj w kraju. Sami decydują, kto może wejść na ich tereny, tkają ubrania z roślin, noszą białe czapki, symbolizujące białe szczyty. Wpuścili nas, bo widocznie jakoś duchowo odpowiadał im nasz ski bumowski minimalizm. Był z nami też Troy, pół-Indianin, który wyglądem przypominał nieco Kogi. Wpuścili nas, ale nie pozwolili dotknąć śniegów, które uważają za święte – śnieg daje wodę, a więc i życie.

Indianie Kogi w charakterystycznych, białych czapkach (fot. arch. Peter Peru Chrzanowski)

Kogi mają wiele ciekawych zwyczajów. W swojej książce wspominasz między innymi o telepatii.

Co pewien czas wybierają trzyletnie dziecko, nazywają je “Mama” i zamykają na 9 lat w jaskini, by trenowało swój szósty zmysł – umiejętność porozumiewania się z innymi “Mamas” na odległość.

Brzmi drastycznie.

No tak i oczywiście nie wierzyłem temu, ale mieszkańcy każdej kolejnej wioski wiedzieli o nas wszystko, zanim do niej dotarliśmy. Po drodze zatrzymywaliśmy się też od czasu do czasu i przewodnicy medytowali, by dowiedzieć się, czy mogą nas puścić dalej.

Czy może z tym mieć związek kokaina?

Liście koki są legalne w Peru, Boliwii i Kolumbii. Robi się z nich herbatkę, która między innymi pomaga aklimatyzować się na wysokości. Indianie Kogi żują te liście razem z roztartymi na proch muszelkami. Wapień reaguje z kwasem w liściach – mieszanka zabija apetyt i dodaje siły. Wędrują po tym po górach.

Próbowałeś?

Jasne, nic mocnego.

Czy podczas drugiej wyprawy udało się dostać wyżej?

Zabrałem wtedy pięć kobiet i tylko trzech mężczyzn, bo wiedziałem, że Kogi uznają kobiety za znacznie mniej agresywne niż mężczyzn. Ponadto miałem zdjęcia sprzed dziesięciu lat. Dzięki temu nas wpuścili. W jednej z wiosek zrobiłem demonstrację na polance – pokazałem jak wygląda i działa paralotnia. Jeśli chcecie zobaczyć jak latam, musicie wpuścić mnie wyżej, powiedziałem. No i udało się! Dali mi przewodnika, poleciałem i nakręciłem drugi film w Kolumbii, z którego jestem szczególnie dumny, bo dostał się na National Film Festival w Vancouver.

A jego tytuł to Sacred Flight. I takich lotów Ci życzę.

Peter Peru Chrzanowski na paralotni, lata 80. (fot. arch. Piotr Chrzanowski)

***

O książce Szuss, czyli jak przeżyłem samego siebie przeczytacie tutaj:

Peter 'Peru’ Chrzanowski (fot. arch. Piotr Chrzanowski)
Exit mobile version