Siedmiodniowy spływ packraftowy Obrą i Wartą

Siedmiodniowy spływ packraftowy Obrą i Wartą (fot. Robert Bogusz)

Kolejna relacja i rekomendacja ciekawego spływu od naszego rzecznego specjalisty Roberta Bogusza. Tym razem propozycja dla wytrwałych: siedmiodniowy spływ Obrą i Wartą.

***

Rekomendowana trasa

Po zeszłorocznym spływie typu combo (packraft i kajak) po Drawie i Noteci wiedzieliśmy, że jeśli tylko będzie możliwość, wyruszymy na kolejny. Tym razem wybór padł na Obrę i Wartę. Początkowo plan przewidywał start już od Kopanicy. Po wczytaniu się w opisy różnych spływów i rozmowie z osobami, które tego typu sprawami zajmują się profesjonalnie, doszedłem do wniosku, że nasz powinien zaczynać się w Zbąszyniu. Na podjęcie takiej decyzji wpłynęły możliwie trudności na początku trasy, to jest przenoska wkrótce po starcie, możliwość zarośnięcia szlaku wodnego i niebezpieczne fale na jeziorze przy Zbąszyniu, a także monotonny krajobraz przez większość trasy do Zbąszynia

Zwrócić też należy uwagę, że na podstawie dostępnych informacji trudno jest ustalić dobre miejsce do startu w samym Zbąszyniu. Ostatecznie uznałem, że w miarę dogodnym miejscem do zrzucenia packrafta czy kajaka powinien być brzeg przy moście w okolicach ratusza. W tym wypadku „dogodne”, nie oznacza przygotowane. W naszym wypadku oznaczało to zrzucenie sprzętu w miejscu pełnym śmieci, w tym szkła. Pikanterii sytuacji dodawało to, że działo się to tuż przy jednostce miasta, która zdaje się, że na co dzień miała obowiązek utrzymywania w nim czystości. 

Całkowita trasa spływu to około 140 km.

Trudność

Trasa z uwagi na jej długość nie należy do łatwych. Występujące przeszkody są proste do pokonania. Bywa, że ich nagromadzenie w jednym miejscu i na koniec dnia (zwałki za elektrownią wodną w Bledzewie) może być uciążliwe. Tylko raz byłem zmuszony przerzucać sprzęt brzegiem rzeki (blisko ujścia Obry do Warty). Nurt na Obrze jest niewielki, na Warcie odczuwalny i „przyjazny”, co szczególnie było odczuwalne podczas płynięcia pod wiatr. Z uwagi na to, że trasa biegnie jeziorami i szerokim korytem Warty warto przed wypłynięciem konkretnego dnia zapoznać się z danymi dotyczącymi prognozowanej siły i kierunku wiatru.

Czas spływu

Na pokonanie trasy przeznaczyłem 7 dni. Taki czas pozwala na to, by pobyt na wodzie i na biwaku w miarę się równoważyły. Szczegółowe odległości i czasy ich pokonania na dole tekstu.

Noclegi

Wszystkie noce spędziliśmy w miejscach urządzonych do biwakowania. Ich standard był bardzo zróżnicowany. Szczegółowy opis na końcu tekstu.

Opis trasy

Na odcinku do Strzyżewa przepływaliśmy pod dwoma mostami. Nie zdołaliśmy zobaczyć Góry Strzyżewskiej, o której wspominają dostępne opisy. Widoczne bystrza nie dawały frajdy z uwagi na niski poziom wody. Szorowanie sprzętem pod kamieniach szybko zamienialiśmy na jego przeciąganie. 

Stan Jeziora Lutol w mojej ocenie był krytyczny. Piękny akwen, z dwoma wyspami, dzikim ptactwem, ale o bardzo mętnej i niezbyt mile pachnącej wodzie. 

Za Jeziorem Lutol Obra wraca do swej rzecznej postaci. Liczne przeszkody nie stanowiły w tym wypadku jakiegokolwiek wyzwania.

Nocleg po pierwszym dniu zaplanowaliśmy w Trzcielu. Przed nim pokonaliśmy pełne wodnej roślinności Jezioro Młyńskie. Po wpłynięciu na jezioro warto obrać kurs na lewo od wieży kościelnej – ułatwi to znalezienie wypływu Obry.

Pierwotnie nasz biwak mieliśmy założyć tuż za mostem drogowym w Trzcielu (po prawej stronie). Na jego istnienie wskazywały przeczytane teksty, oznaczenia, pośrednio także także wysokie betonowe nabrzeże, bardziej nadające się do dobijania parowców niż packraftów czy kajaków. Dodatkowo potwierdzało to „śledztwo” na miejscu przeprowadzone przez kolegę spływowicza. Ostatecznie ustaliśmy, że prawdopodobnie infrastrukturę pola biwakowego przejął klub sportowy. W tej sytuacji po skorzystaniu z numeru telefonu do lokalnego organizatora spływów, doszliśmy do wniosku, że spróbujemy wynegocjować dostęp do prysznica w klubie sportowym, a namioty rozbijemy 200 metrów dalej, korzystając z zaproszenia organizatora spływów. Na miejscu okazało się, że na polu biwakowym jest nie tylko sporo miejsca, ale też zapas drewna do rozpalenia ogniska i ToiToi. Do tego 200 m od pola był market ze świeżym pieczywem.

Naszym kolejnym celem była Leśniczówka Rańsko. 

Tego dnia od samego początku na trasie spływu zrobiło się interesująco. Pojawiły się „tunele” z trzcin, przeszkody w postaci powalonych drzew i płycizn, dziki, które przebiegły rzekę tuż przed naszym nosem, duże ilości białych czapli, ale także innego ptactwa. 

Po przepłynięciu trzcinowych tuneli ukazała się szeroka przestrzeń Jeziora Wielkiego, wchodzącego w skład rezerwatu przyrody. Jezioro w dużej części pokryte jest kobiercem zielonych liści i kwiatami grzybienia białego, w którym żeruje mnóstwo ptactwa.  Zaraz po wpłynięciu należy uważać na mielizny i płynąć nieco bliżej trzcin po prawej stronie. Jezioro Wielkie po jakimś czasie przechodzi w Jezioro Rybojady. W jego końcu, po jego lewej stronie, znajduje się wypływ Obry. Niedługo po opuszczeniu Jeziora Rybojady (ostatnie naturalne jezioro na szlaku Obry), minęliśmy most, a następnie zniszczony jaz. Za mostem na drodze Trzciel – Pszczew rzeka jest otoczona lasami sosnowymi i licznymi dębami, wije się wąską doliną o wysokich brzegach aż do Policka. Do pokonania jest jaz, który przy wyższym stanie wody pozostaje otwarty. Przeszkody są rzadkie i niezbyt uciążliwe.

Zanim dopłynęliśmy do Leśniczówki Rańsko spotkała nas przygoda – zauważyliśmy psa w szuwarach. Początkowo byliśmy przekonani, że w pobliżu jest jego właściciel. Pies usiłował przepłynąć Obrę, ale niezbyt mu to wychodziło. Ada wraz ze Zbyszkiem wzięli go do kajaka. Pies okazał się głodny, wycieńczony, z ranami na ciele. Ponieważ właściciela nadal nie było, pies został nakarmiony a następnie zasnął na dnie kajaka. Po przypłynięciu Zbyszek wraz z leśniczym i jego żoną rozpoczęli działania, które miały na celu ustalenie właściciela i zapewnienie mu opieki. W międzyczasie pies znikł. Odnalazł się następnego dnia. Z tego co wiadomo, pies ma już stałego opiekuna. 

Pole biwakowe przy leśniczówce Rańsko, poza kranem z bieżącą wodą, „sławojką” i miejscem na rozpalenie ogniska, nie ma żadnych innych wygód. Jego urok polega głównie na tym, że jest położone z dala od zgiełku cywilizacji.

Następnego dnia na szlaku wodnym trzciny przez jakiś czas przestały dominować. Wzdłuż brzegów Obry zaczęły pojawiać się większe ilości drzew, w tym okazałe dęby. Można było zobaczyć bociana czarnego. Tuż przed Międzyrzeczem rzeka zaczęła mocniej meandrować. W efekcie wrażenie było takie, że już dawno powinno się minąć miejscowość, tymczasem wciąż znajdowaliśmy się daleko od jej centrum. Przy moście drogowym w Międzyrzeczu można zrobić sobie przerwę na obiad (w pobliżu jest pizzeria). Niedaleko znajduje się zamek, widoczny także z rzeki (w nim największy w Polsce zbiór portretów trumiennych).

Cel dnia, wieś Święty Wojciech, niby była tuż tuż, ale końcówka, z uwagi na liczne meandry bardzo się dłużyła. Pole biwakowe miało być chwilę za wsią, ale pod koniec dnia ta „chwila” trwała bardzo długo. W poczuciu, że wskazania gps może są mylne, zadzwoniłem do Jaromira, by ustalić, czy jest jakiś charakterystyczny element pola, który będzie widoczny z wody. Ostatecznie okazało się, że pole było dosłownie trzy machnięcia wiosła dalej (tuż za mostem zwodzonym z demobilu – po prawej stronie).

Wybrane przez nas pole biwakowe było dość charakterystyczne – mieściło się na wyspie. Dwie wielkie wiaty z oświetleniem i działającymi gniazdkami elektrycznymi, bez bieżącej wody, z miejscami do rozpalenia ognisk. Toalety były, ale do wykorzystania przez bardzo zdesperowanych. W dogodnym miejscu zbudowano pomost ułatwiający dobicie do brzegu. Po założeniu obozu udaliśmy się na spacer do wsi, by zobaczyć zabytkowy kościół.

Następnego dnia rano, widząc, że na terenie naszego biwaku szykowana jest spora liczba kajaków, sprzęt na wodę zrzuciliśmy już o 8 (zwykle wypływaliśmy o 9, 10). Blisko naszego obozowiska miał się zaczynać (wg paru źródeł) najtrudniejszy odcinek Obry (Święty Wojciech od mostu kolejowego do Gorzycy). Liczba pni w rzece faktycznie była duża, jednakże nie były to przeszkody w jakiś istotny sposób utrudniających poruszanie się w packraftach. Odcinek ten najbardziej przypominał Drawę od Barnimia do Bogdanki, tyle, że bez nurtu Drawy. Zdołaliśmy uciec od wieloosobowych spływów zaczynających się w Świętym Wojciechu, ale już nie w Gorzycy. Grupy te nie były jednak szczególnym wyzwaniem, niewątpliwie jednak wpływały na komfort płynięcia z uwagi na powodowany hałas i kolejki na przeszkodach. Gdzie tylko się dało korzystaliśmy z lekkości packraftów i przerzucaliśmy je na drugą stronę. 

Od Gorzycy do „rury fiuta” (przepustu przed Zalewem Bledzewskim) nurt rzeki jest wolny, zaś przeszkody łatwe do pokonania.

Przenoska przez groblę przy „rurze fiuta” jest dobrym miejscem na odpoczynek. Po jej drugiej stronie znajduje się zalew zwany Jeziorem Bledzewskim. Początkowo płynięcie nim nie różni się istotnie od płynięcia rzeką. Po około 3,5 km wypływamy na mocno otwartą przestrzeń. Od tego miejsca istotne jest jak układa się wiatr. Nam akurat nie sprzyjał, zaś oczekiwanie, że wraz z wpłynięciem do kolejnej części jeziora za „winklem” będzie wiał nam w plecy, okazało się złudne. Po ponad 2 km kluczenia wpłynęliśmy na zalew tuż przed zabytkową elektrownią wodną. Po jej prawej stronie należało wykonać kolejną przenoskę. Teren w żaden sposób nie jest przygotowany na służenie takiej funkcji. Wyjście z wody jest śliskie, zaś oznaczenia na płocie elektrowni trudno zauważyć. Ścieżka do miejsca zrzutu sprzętu jest zarośnięta drzewami i krzewami. Samo miejsce zrzutu jest nie tylko zamulone, ale też brudne. 

Od elektrowni do pola biwakowego w Bledzewie jest nieco więcej niż 2 km. To zdecydowanie najtrudniejszy odcinek spływu. Prawie od startu zaczynają się liczne powalone drzewa, czasami piętrowo. Do tego co rusz pojawiają się płycizny utrudniające płynięcie. W tym momencie ujawnia się z całą mocą wyższość packraftów nad kajakami. Przeszkody, mimo, że dokuczliwe, z uwagi na wagę sprzętu, nie były dużym wyzwaniem. Taki stan rzeki jest na pierwszym kilometrze od elektrowni. Dalej rzeka jest łatwa do pokonania.

W Bledzewie czekało nas zaskoczenie nieco podobne do tego w Trzcielu. Miejsce, które miało być polem biwakowym, w międzyczasie utraciło taki charakter. Pozostało zrobić zakupy w pobliskim markecie i płynąć dodatkowe 4 km. Na spędzenie nocy wybraliśmy pole biwakowe „Hobbiton”. Ta decyzja była strzałem w dziesiątkę. Dopłynęliśmy tam jeszcze przed zmrokiem. „Hobbiton” poza niewielką wiatą nie ma jakichkolwiek udogodnień. Jego jedynym, ale bardzo istotnym walorem jest natura i brak oznaczonych dróg dojazdowych, zaś ostatni odcinek dojazdowy do pola jest nie do pokonania przez samochody nie będące terenowymi. Natura na „Hobbitonie” panuje do tego stopnia, że o miejsce do wylądowania na brzegu należało „powalczyć” z łabędziem. W tym zakresie doskonale wykazał się kolega Zbyszek, który powiedział łabędziowi, że jest wielkim ptakiem (albo ma wielkiego ptaka – dokładnie nie pamiętam). 

Po przedzwonieniu na numer wskazany na tablicy okazało się, że zawiaduje nim ta sam osoba, co biwakiem „Wyspa” w Świętym Wojciechu. Na załatwienia formalności starczyła krótka rozmowa, zaś zapłata nastąpiła przelewem.

Kolejny dzień spływu okazał się wyzwaniem nie z uwagi na stan rzeki, ale z uwagi na grupy głośnych i nie ma co ukrywać, podpitych i zdaje się nieco upalonych, kajakarzy. Pierwszy raz w życiu miałem okazję posłuchać tak głośnej muzyki dochodzącej z kajaka z czegoś większego niż telefon komórkowy. 

Dość szybko dopłynęliśmy do Starego Dworku. Tu zrobiliśmy postój, a dwoje naszych uczestników poszło obejrzeć odległy o 200 m most obrotowy na równoległym do rzeki kanale technicznym, będącym jednym z elementów Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. 

Od Starego Dworku rzeka miejscami nieznacznie przyspiesza i wzrasta ilość powalonych drzew w jego korycie. Utrudnieniem bywają płycizny i roślinność wodna. Na około 100 m przed mostem w Lisiej Górze należy wypatrywać wbitych w dno licznych kołków, prawdopodobnie pozostałości dawnych umocnień. 

Z planowanego w Lisiej Górze noclegu ostatecznie zrezygnowaliśmy z uwagi na zatłoczenie. Nie bez znaczenia dla tego wyboru była chęć skorzystania z gorącego prysznica. Zrobiliśmy jedynie przerwę (po lewej stronie za mostem), by obejrzeć ruiny grupy warownej Ludendorff.

Za Lisią Górą, mimo występujących płycizn, płynięcie nie dostarcza większych problemów, za to im bliżej Skwierzyny coraz mocniej towarzyszy nam dźwięk przejeżdżających samochodów na trasie S3.

Na nocleg wybraliśmy rozbudowane pole biwakowe tuż przy wjeździe do Skwierzyny. Dokucza tam nieco hałas. W zamian mamy rozbudowaną infrastrukturę: parę dużych wiat, w tym z możliwością rozpalenia ogniska pod dachem, bar, łazienki z prysznicami, pobliski sklep (5 minut w stronę miasta).

Szósty dzień płynięcia zaczął się od pokonania ostatniego odcinka Obry. Nurt przyspieszył, ale też wzrosła liczba przeszkód na rzece. W jednym z miejsc zmuszony byłem przenosić packraft brzegiem.

Po około 2 km Obra wpływa do Warty. 

Płynięcie Wartą jest dalece odmienne od płynięcia Obrą. Przede wszystkich brak jest przeszkód w postaci powalonych drzew, nie ma też meandrów. Wzrasta prędkość rzeki, ale też zaskakująco często pojawiają się nieoznaczone mielizny. Do Santoka rzeka płynie generalnie wśród łąk (jest jedynie niewielki las przed wsią o nazwie Borek – po lewej stronie). Przepływając obok Borka warto zwrócić uwagę na sylwetkę kościoła. Za wsią, po lewej stronie, znajduje się jedno z piękniejszych miejsc w okolicy – Rezerwat Przyrody „Santockie Zakole”.

Pojawienie się na horyzoncie skraju Wysoczyzny Gorzowskiej sygnalizuje bliskość celu naszego kolejnego dnia – wsi Santok, która położona jest tuż przy ujściu Noteci do Warty. Wraz z dopłynięciem do ujścia Noteci czeka nas ostatni i zdaje się największy wysiłek dnia – 200 m pod prąd Noteci. Na końcu tego odcinka znajduje się miejscowa marina. 

Marina w Santoku ma wszystkie udogodnienia potrzebne w podróży: spore, czyste pole biwakowe, kontener z toaletami i natryskami, pobliski market, który my traktowaliśmy jak lodówkę w upalny dzień. Na osoby, które mają dość spania w namiocie czy hamaku czekają domki.

Na ostatni dzień przypadł najkrótszy, a jednocześnie najszybciej pokonany odcinek. W czasie płynięcia po prawej ręce towarzyszy nam Wysoczyzna Gorzowska, po lewej ręce łąki. Dość szybko na horyzoncie pojawia się sylwetka kościoła pod wezwaniem Chrystusa Króla w Gorzowie, choć samo miasto jest jeszcze odległe. 

Dla nas płynięcie na tym odcinku było połączone ze zmaganiem się z wiatrem. Kołysanie w packrafcie było miejscami mocne, ale dawałem radę.

Naszą eskapadę zakończyliśmy w Gorzowie, tuż przy granicy klubu sportowego „Admira”.

Podsumowanie

Przed wszystkim nasze combo–packraft i kajak – kolejny rok zdało egzamin. Trasa, mimo że w części znana, okazała się bardzo ciekawa. Pozostaję pod wrażeniem terenów (w szczególności od Jeziora Wielkiego), które mijaliśmy i zwierząt, które mogliśmy zaobserwować. Spływ tylko częściowo miał formułę self-support. Od Rańska do Skwierzyny towarzyszył nam kolega z samochodem, który przewiózł nam bagaże na odcinku od biwaku „Wyspa” do Skwierzyny. W tym czasie packraftowa część spływu powiększyła się nam o jednego, a momentami dwóch uczestników. 

Uwagi praktyczne

Zbąszyń to miasto dobrze skomunikowane, bez problemu można do niego dotrzeć koleją z różnych miejsc w Polsce.

Zarówno Zbąszyń, jak i większość miejscowości, które mijaliśmy, żyją jakby w odwróceniu do rzeki. W tej sytuacji nie ma co liczyć na jakieś większe udogodnienia dla osób, które korzystają z tej drogi wodnej.

W Zbąszyniu w okolicach kładki dla pieszych przez Obrę można znaleźć lepsze miejsce do zrzucenia sprzętu niż to, z którego my startowaliśmy.

Do przepłynięcia trasy posłużył mi packraft Pinpack Amundsen II. Używam go od 4 lat i nigdy mnie nie zawiódł. Warto pamiętać, że powłoka packrafta pracuje, stąd po napompowaniu należy go „zahartować” przez oblanie wodą i dopompować. Warto też dodawać do niego powietrza w trakcie postojów. Napięta tuba packrafta z pewnością pozytywnie wpłynie na prędkość naszego poruszania się. Główny bagaż miałem przymocowany na dziobie packrafta. Bagaż z przodu powoduje, że packraft mniej „kluczy” na wodzie. W tym roku wziąłem też bow bag (torba o pojemności około 20 litrów), w którym trzymałem rzeczy niezbędne bezpośrednio w czasie płynięcia. Umieściłem go na rufie packrafta. Bow bag nie jest niezbędny, ale pomocny. Na czas pobytu na wodzie warto zabrać ze sobą odporne na wodę obuwie z twardą podeszwą. 

Od paru lat na biwakach używam z powodzeniem namiotu Hubba Hubba™ NX firmy MSR. Zapewnia mi bardzo dużo miejsca przy niedużej wadze. Do spania zabieram śpiwór Mysterious Traveller 500 od Cumulus (w tym roku okazał się za ciepły) i matę Therm A Rest Prolite Apex Regular.

Do grzania wody używałem MSR Reactor z garnkiem o pojemności 1 litra, który był zasilany gazem tej samej firmy. Jeden kartusz 450 g starczył dla 3 (momentami 6) osób przez 7 dni, co jest konsekwencją wysokiej sprawności palnika i kaloryczności firmowej mieszanki gazu. 

Jako dania „główne” miałem przygotowane pakiety obiadowe z firm Travellunch i LYOFOOD. Menu było urozmaicone dodatkowo kiełbasą z ogniska i pizzą. Jako „przegryzki” zabrałem ze sobą parę pakietów liofilizowanych owoców od LYO.

Filtr wody okazał się niepotrzebny, gdyż z dużą regularnością mija się miejsca, w których można uzupełnić jej zapas. Podobnie miała się sprawa z zapasami żywności. 

Na czas spływu do podładowania telefonu i zegarka wystarczył mi jeden powerbank o pojemności 30000 mAh (wykorzystany w 65%).

Zdjęcia w trakcie trasy wykonywałem telefonem (ustawiłem domyślnie format raw, co jest pomocne przy późniejszej obróbce).

Trasę każdego dnia rejestrowałem z pomocą zegarka Garmin Fenix 7X Sapphire Solar, wykorzystując jedną z gotowych aktywności tego urządzenia. Wbudowane ładowanie solarne spowodowało, że zegarek podładowywałem jedynie dwa razy i to przez krótki czas. Na zamknięciu trasy dane przesyłane były do telefonu i opracowywane w aplikacji natywnej Garmina, a także Komoot i Strava. 

Dla urozmaicenia spania zabrałem w tym roku hamak Draka Baltic Blue od Lesovika. Użyłem go dwukrotnie, wykorzystując do tego korzystny układ elementów konstrukcyjnych wiat (biwak „Wyspa” i „Hobbiton”). Bez żadnych problemów można było skorzystać z hamaka przy Leśniczówce Rańsko.

Bezwzględnie należy zabrać ze sobą apteczkę. 

Na trasie nie było większych problemów ze znalezieniem zasięgu telefonii komórkowej. 

Dni spływu warto ułożyć tak, by na weekend nie przepływać na trasie Święty Wojciech – Lisia Góra (dużo osób na rzece).  

Dane dotyczące noclegów:

Odległości i czasy:

Odległości i czasy uwzględniają przerwy na wypoczynek i spacery do pobliskich sklepów.

 Robert Bogusz

Exit mobile version