Natury nie powinno się kopiować – rozmowa z Janem Lisieckim

Światowej sławy kanadyjski pianista o silnych polskich korzeniach. Swoją przygodę z muzyką rozpoczął w wieku 5 lat, ale co nie mniej ważne, od najmłodszych lat odkrywał, z wielką pomocą ojca, moc jaka płynie z obcowania z przyrodą. Jego czas wypełniają podróże, koncerty i próby, ale jak tylko może – wyrusza na górskie eskapady

Jan Lisiecki (fot. Christoph Köstlin / Deutsche Grammophone)

Piotr Turkot (Outdoor Magazyn): Urodziłeś się w Calgary, niedaleko pięknych Gór Skalistych. Jak wspominasz dorastanie w Kanadzie, pierwsze kontakty z dziką naturą?

Jan Lisiecki: Spotkanie z naturą zawdzięczam ojcu. Moi rodzicie przeprowadzili się do Kanady jako młodzi ludzie. W Polsce prowadzili relatywnie dobre życie, choć trzeba pamiętać, że lata 80. to nie był dobry czas. Dlatego tata chciał czegoś innego, a przede wszystkim chciał być blisko przyrody. A tego –mimo że często bywał w Tatrach w górach Bawarii, – nie mógł znaleźć w Polsce. Igrzyska Olimpijskie w 1988 roku odbyły się właśnie w Calgary i to była chyba ta iskra – tata zobaczył wtedy, w relacjach telewizyjnych, Kanadę jako takie magiczne, piękne miejsce, gdzie można zacząć wszystko od nowa. Postanowił wtedy, że się tam przeprowadzi (mama przyjechała do niego po jakimś czasie). Wspólnie zaczęli nowe życie, praktycznie od zera.

Zanim nauczyłem się chodzić, to na plecach taty „wędrowałem” po górach (fot. archiwum Jan Lisiecki)

Urodziłem się w 1995 roku i zanim nauczyłem się chodzić, to na plecach taty „wędrowałem” po górach. Byłem bardzo aktywnym dzieckiem. Moje dzieciństwo pełne jest wspólnych z tatą doświadczeń. Latem dużo chodziliśmy, jeździliśmy na rowerach, a zimą na nartach. To wszystko działo się, jeszcze zanim muzyka zawitała do mojego życia, a miałem wtedy 5 lat.

Moje dzieciństwo pełne jest wspólnych z tatą doświadczeń. Latem dużo chodziliśmy, jeździliśmy na rowerach, a zimą na nartach (fot. archiwum Jan Lisiecki)

Pierwsze wspomnienie z wycieczki z tatą?

Wpadłem do strumienia… Oczywiście tata mnie ostrzegał, bo byliśmy na długiej wędrówce. Ale jak to na kempingu, ustawiliśmy namiot, coś tam robiliśmy i oczywiście „chlup!”. A te górskie strumienie są strasznie zimne! Pamiętam też, że bardzo lubiłem ustawiać kamienne murki wokół namiotu. To musiało być dla taty bardzo męczące, bo nie dość że musiał nieść ciężki plecak, potem rozbijać namiot, przygotowywać posiłek, to jeszcze na koniec musieliśmy koniecznie budować ten murek. Zresztą do tych kamieni miałem sentyment. Zdarzyło mi się zostawić jakiś szczególny kamień na górze i przez całą drogę powrotną płakałem. Ludzie na szlaku myśleli, że dzieje mi się jakaś krzywda, a ja po prostu chciałem wrócić po swój kamień…

Pamiętam też, że bardzo lubiłem ustawiać kamienne murki wokół namiotu (fot. archiwum Jan Lisiecki)

Wiele wspomnień związanych jest z nartami – w różnych warunkach, w pięknej pogodzie, ale zdarzały się również zjazdy, gdy nic nie było widać. Wiadomo, że w Kanadzie zima jest bardzo surowa, temperatury spadają nawet poniżej -30°C. W takich warunkach to może nie jeździliśmy, ale przy -15°C też wszystko zamarzało. Ja lubiłem jeździć na nartach od otwarcia stoków do zamknięcia. I jeździliśmy, jeździliśmy, aż zamykali już wyciągi. Jak byłem trochę starszy, to zgadzałem się wyłącznie na zimowe koncerty w Snowmass, bo mogliśmy wtedy jeździć na nartach w Aspen – to były kontrakty, w których były wpisane skipassy.

Swoją przygodę z muzyką rozpocząłeś w wieku 5 lat. Z biegiem czasu ćwiczenia zajmowały ci pewnie coraz więcej wolnych chwil. Czy odskocznią od ćwiczeń, stresu, pracy było dla ciebie spotkanie z naturą?

Jak najbardziej, to właśnie w otoczeniu przyrody łatwiej znaleźć chwilę, aby pomyśleć o pracy. Gdy pracuję dużo z muzyką, bardzo potrzebuję odprężenia, chwili ciszy, spokoju. Zdarza mi się wtedy, że o niczym nie myślę – po prostu idę przed siebie, a dookoła jest pięknie. Żyję z muzyką, żyję w muzyce, więc ona jest ze mną zawsze, towarzyszy mi nawet w górach. Ale nigdy nie wziąłbym w góry słuchawek. Tu nie chodzi nawet o dosłowną ciszę: cisza jest piękna, oczywiście, zwłaszcza zimą, jak jest śnieg, który tłumi wszystko i wtedy absolutnie nic nie słyszysz. Ale cisza to również dźwięki natury, lasu, szum wiatru, odległych wodospadów i brak ludzkiej aktywności. Akurat w Kanadzie bardzo łatwo znaleźć odludne miejsca. Natura zawsze pozwalała mi uciec od hałasu codzienności.

Jan Lisiecki (fot. Peter Rigau / peterrigaud.com)

Karierę rozpocząłeś jako młody chłopak. Szybko zaowocowała ona współpracą z prestiżową wytwórnią Deutsche Grammophon. W dorobku masz nagrania Mozarta, Beethovena, pojawia się Mendelssohn, Chopin, Schumann – klasycy, romantycy. Jak fascynacja przyrodą wpływa na twoją wrażliwość muzyczną?

Najlepsza jest muzyka, która sprawia wrażenie naturalnej, taka, która płynie z jakiegoś źródła. Wiadomo, że każdy kompozytor ma własne inspiracje, ale oczywiście muzyka pochodzi z natury. Ludzie wymyślili muzykę – najpierw był śpiew, potem zaczęto używać instrumentów. Fortepian może nie jest do końca naturalnym instrumentem (został przecież skonstruowany), ale w dalszym ciągu potrafi oddać piękno przyrody. Wspomniani kompozytorzy tworzyli muzykę najwyższej jakości – Mendelssohn, Chopin, Mozart, Beethoven czy Bach. Ich muzyka jest niezwykle szczera, elegancka.

Te wyżyny osiąga się wtedy, gdy muzyka jest najbardziej organiczna. Zawsze mówiłem w wywiadach, że Kanada potrafiła wydać na świat wielu artystów, muzyków. Wydaje mi się, że jednym z najważniejszych powodów jest właśnie bliskość natury i wielkich przestrzeni. Przede wszystkim ta ogromna przestrzeń jest dla mnie czymś, czego nie spotkałem nigdzie indziej na świecie, i którą bardzo kocham.

Zawsze mówiłem w wywiadach, że Kanada potrafiła wydać na świat wielu artystów, muzyków. Wydaje mi się, że jednym z najważniejszych powodów jest właśnie bliskość natury i wielkich przestrzeni (fot. Jan Lisiecki)

Czy ta refleksja płynąca z przyrody otwiera cię na pewien rodzaj muzyki? Pozwala ci dokonywać muzycznych wyborów?

Wszystko zależy od tego, czy czuję się komfortową z określonym rodzajem muzyki, czy potrafię ją przyswoić i, co nie mniej ważne, czy mogę coś przez nią wyrazić. Mam już coś do powiedzenia, mam swoje opinie, jakąś wizję. Chyba ważne jest również to, że podczas nagrań staram się znaleźć jej piękno, unikalną chwilę i własny język. Chcę, aby moja gra była możliwie najbardziej naturalna. Bez niepotrzebnej egzaltacji czy zbędnego romantyzmu. Chodzi o pozostawienie muzyki w jej najczystszej formie.

Tego samego doświadczam, kiedy idę na przykład w góry. Nie chodzi mi o to, żeby zobaczyć jakiś słynny wodospad, gdzie są barierki, ścieżka i schody. Wolę zwykłą wijącą się ścieżkę, którą będę pamiętał przez całe życie. To przeciwieństwo tłumu turystów, z selfie sticks, kamerami, którzy robią sobie zdjęcia przy jakimś słynnym wodospadzie w Islandii. Jest tam znane, piękne miejsce – Złoty Krąg. Miałem kiedyś koncert w Reykjavíku, wynająłem potem samochód i przejechałem z rodzicami całą Islandię. Złoty Krąg, owszem, przepiękny – gejzery, wodospad Gullfoss, tereny jak z Marsa. Ale czujesz się, jakbyś był w Disneylandzie, bo wszystko skupione jest jednak na małym obszarze. A potem, gdy pojedziesz dalej, to naprawdę zobaczysz piękno tych terenów. Tam już nikogo nie ma. Masz wrażenie, że to miejsce jest tylko twoje. Tak samo jest w muzyce. Nie dążę do tego, żeby po prostu zrobić to, co już wszyscy zrobili, coś powielić. Chcę zrealizować własną wizję, a jednocześnie chcę, aby była ona możliwie najprostsza, bez żadnych niepotrzebnych dodatków.

Niektórzy kompozytorzy odnoszą się bezpośrednio do dźwięków płynących z natury. Jednym z nich był Olivier Messiaen, który w jednym z cykli użył języka ptaków, tworząc „Catalogue d’oiseaux”. To bardzo konkretne wykorzystanie języka natury. Czy zmierzyłbyś się z takim dziełem, czy w ogóle fascynacja taką explicite muzyką natury byłaby dla ciebie interesująca?

Inspiracja to coś zupełnie innego niż kopiowanie, czy bezpośrednie nawiązanie do czegoś. Tak samo jest w interpretacjach muzyki. Można powiedzieć, że Messiaen wykorzystał śpiew ptaków. Ale wydaje mi się, że najlepszym słowem będzie właśnie inspiracja. Jest mi ono najbliższe, bo właśnie tak interpretuję utwory. Jak widzę partyturę, która już była wykonywana, nagrana setki razy, to zadaję sobie pytanie: po co ja mam w ogóle grać taki utwór, jak choćby I koncert fortepianowy Chopina? Każdy pianista w finale Konkursu Chopinowskiego gra ten koncert, i trzeba powiedzieć, że gra bardzo dobrze. Ale dlaczego ja mam to grać? Sięgam po taki utwór, bo czuję natchnienie, mam jakąś wizję. I wydaje mi się, że tak samo było w przypadku Messiaena – śpiew ptaków był dla niego przykładem ideału. W tym miejscu trzeba jednak uważać, bo zawsze jak próbujesz coś skopiować, to może się to stać karykaturą. Gdy w grę wchodzi inspiracja czymś, to ostateczny efekt jest jednak własnym dziełem – to nie jest już kopia.

Na Youtube można znaleźć filmik ze słynnego festiwalu BBC Proms w Londynie. Publiczność na Promsach jest bardzo entuzjastyczna i mimo że atmosfera panująca w Royal Albert Hall wydaje się luźna, to jednak czeka ona na wirtuozowski występ. Debiut w takim miejscu powoduje chyba duży stres. Czy miałeś takie myśli, aby stamtąd uciec, aby zamiast kilkutysięcznej publiczności otoczyło cię wiele tysięcy drzew? 

Trema nie jest mi obca, ale ja chcę być na scenie, potrzebuję scenicznych wyzwań. Ale opowieść o Promsach jest bardzo piękna. Bardzo lubię jeździć komunikacją miejską, nawet na koncerty, i tak było również w tym przypadku w Londynie. Jechaliśmy na koncert metrem – było wtedy strasznie gorąco. Wychodzimy z metra i przechodzimy przez Kensington Gardens do Royal Albert Hall. Wszyscy siedzą na trawie, bawią się z psami, spacerują albo jeżdżą na rowerach, opalają się, spędzają miło czas. A ja idę i czuję ten ogromny stres. Wtedy pomyślałem, że dla tych ludzi nie ma absolutnie znaczenia, że idę grać koncert, na którym będzie kilkutysięczna widownia i który będzie transmitowany na żywo przez telewizję i radio. Każdy ma swoje życie, swoje zmartwienia, swoje problemy.  Zdałem sobie sprawę, że to, co robię, nie jest aż takie istotne, jest po prostu tym, co lubię. Oczywiście czułem zobowiązanie w stosunku do tych pięciu tysięcy widzów, którzy będą na koncercie, ale to nie jest przecież takie ważne dla świata. Ten spacer dał mi dużo siły, dzięki której mogłem wyjść na scenę i zagrać. Pamiętam tę chwilę do dziś, bo wiadomo, to był ważny etap w moim życiu, debiut w BBC Proms.

Stres przychodzi w ciekawych chwilach, niekoniecznie wtedy, kiedy się go spodziewamy. Niektóre ważne, mające wpływ na karierę koncerty nie powodują u mnie żadnego stresu. A potrafi zdarzyć się prosty koncert, który z jakichś powodów wywołuje zdenerwowanie. Wtedy staram się sobie przypomnieć, że umiem grać na fortepianie i potrafię sobie z tym poradzić. W takich momentach ważna jest również świadomość, że mam normalne życie i inne zainteresowania – poza muzyką, którą oczywiście kocham i poza codziennymi ćwiczeniami.

Powiem szczerze, że nie mogę mieć wielkich planów wyprawowych, trudno mi pójść na wielodniową wycieczkę, bo po prostu nie mam na to czasu. Raczej zdarza mi się krótki trekking czy spacer w górach (fot. Jan Lisiecki)

To wróćmy do tych alternatywnych dla muzyki aktywności. Czy gdy odwiedzasz różne miejsca na świecie, to starasz się również wybrać się na jakieś leśne spacery, górskie wędrówki? 

Bardzo lubię miasta, lubię zwiedzać muzea i galerie, przede wszystkim lubię chodzić po miastach, bo wtedy można zobaczyć tyle ciekawych rzeczy. Mogę przejść 15 km dziennie, po prostu oglądając coś. Ale też bardzo lubię wyjść poza miasto. Powiem szczerze, że nie mogę mieć wielkich planów wyprawowych, trudno mi pójść na wielodniową wycieczkę, bo po prostu nie mam na to czasu. Raczej zdarza mi się krótki trekking czy spacer w górach.

Poza tym próbuję być odpowiedzialny w tym, jak podróżuję, oczywiście muszę być na koncertach w konkretnych miastach, dniach i o ustalonych godzinach. Ale w międzyczasie, zamiast wracać do domu, do Kanady (czyli latać długie dystanse), potrafię po prostu pojechać, często pociągiem, by zobaczyć coś w pobliżu. Odwiedzam miejsca w zasięgu ręki, takie, które mnie interesują. Zdarza mi się zwiedzać kolejne miejsca w Europie, sąsiednie kraje. Mam to szczęście,  że podróżuję cały czas. Na przykład w zeszłym roku byłem w czasie pandemii w Bułgarii, gdzie zwiedziliśmy jeden z pięknych parków narodowych. Odwiedziliśmy również Finlandię na północy, w Rovaniemi. W jakimś stopniu ten kraj przypomina Kanadę, patrząc na krajobraz i mentalność ludzi.

To są piękne chwile, które pozwalają odpocząć, odciąć się od codzienności i od świata. Cały czas żyję życiem pianisty, w którym muszę być skupiony, w którym trzeba myśleć o następnych krokach, planować karierę. Trzeba zawsze mieć bardzo konkretne plany. Nie brakuje mi również zmartwień, są rzeczy, które nie wychodzą, wtedy taka ucieczka w naturę pozwala nabrać dystansu, daje poczucie siły – moja kariera nie jest przecież aż tak istotna, są inne wspaniałe rzeczy do zrobienia i zobaczenia.

Wszystkie skitourowe zdjęcia robione były w Kanadzie, bo tam mam sprzęt i tam jeździmy z tatą (fot. Zbigniew Lisiecki)

Jednym z pretekstów do naszej rozmowy w Outdoor Magazynie były właśnie zdjęcia z eskapad skitourowych. Skąd pochodzą choćby zdjęcia z twoich ostatnich zimowych wpisów?

Wszystkie skitourowe zdjęcia robione były w Kanadzie, bo tam mam sprzęt i tam jeździmy z tatą. On zna bardzo dużo tras i zabiera mnie w swoje ulubione miejsca. Nie dość, że mam najlepszego przewodnika, jakiego mógłbym sobie wymarzyć, to jeszcze spędzam czas z tatą i w naturze. W Kanadzie możemy być cały dzień na nartach i nie zobaczyć ani jednego człowieka. Aby być samemu, nie trzeba jechać pięciu godzin z Calgary, wystarczą dwie. Te narciarskie tury to są chwile, które ze sobą potem noszę, te wspomnienia są ze mną, kiedy podróżuję i gram koncerty.

W Kanadzie możemy być cały dzień na nartach i nie zobaczyć ani jednego człowieka (fot. Zbigniew Lisiecki)

Czy masz doświadczenie w zimowej turystyce? Znasz się na sprzęcie, wyborach tras, zagrożeniu lawinowym?

Oczywiście zagrożenie lawinowe zawsze z tatą studiujemy. Potrafię bardzo łatwo rozpoznać, gdzie jest niebezpiecznie, ale wiadomo, że do końca nie da się wszystkiego w górach przewidzieć. Można tylko wybrać najbardziej rozsądne opcje i zawsze próbujemy to robić. Obaj posiadamy pełen sprzęt lawinowy i umiemy się nim posługiwać. Wybór tras w terenie to nasza wspólna, zawsze przemyślana decyzja. Muszę jednak dodać, że tata ma lepszą formę ode mnie. To jest niewiarygodne, bo oczywiście jestem młody, więc to ja powinienem ją mieć, ale on spędza ogromną ilość czasu w górach – tej zimy przeszedł na nartach 450 km. Jego forma jest niesamowita, czasami ledwo za nim nadążam. Ale mamy wspaniałe wspólne przeżycia i świetnie spędzamy czas.

Gdzie byliście na ostatniej turze?

Na ostatnią wycieczkę pojechaliśmy do Parku Narodowego Yoho w British Columbii, w sąsiedniej prowincji. Tata zapowiedział, że to będzie krótka tura – miał mały zabieg w szpitalu i zakazali mu większego wysiłku. No i była krótka… 30 km tam i z powrotem. Ja byłem zmęczony, a dla taty to była „taka prosta, mała wycieczka”. Chodzimy w różne miejsca, na przykład do Skoki Lodge –  jest to bardzo słynne miejsce. Większość ludzi chodzi tam na kilka nocy, bo trasa jest długa. Potem najczęściej „liżą rany” i zbierają siły na powrót. My z tatą przeważnie robimy tę trasę w jeden dzień. Jak wracamy, inni dopiero zaczynają wchodzić. Jest zabawnie, jak nas mijają i mówią: „o, już wyjeżdżacie”, a my odpowiadamy: „nie, nie, my tu tylko na dzień”. W dodatku tata wszystkich pracowników doskonale zna, czyli to on jest „słynny”, a nie ja – super uczucie.

Podczas jednej z narciarskich tur z tatą – Zbigniewem Lisieckim (fot. arch. Jan Lisiecki)

Czy uprawiasz jakieś inne sporty?

Bardzo lubię jazdę na rowerze. Mamy wspaniałe „touring bikes”. Choć znowu, dla mnie największym problemem jest brak czasu… Tak naprawdę wychodzi na to, że co trzeci dzień mam koncert… Kiedy czasu na aktywności jest mało, korzystam z hotelowych basenów. Jako dziecko trenowałem pływanie i podobno zapowiadałem się na olimpijski talent (śmiech).

Biwak podczas letniej wycieczki w góry Kanady (fot. Jan Lisiecki)

W jednym z wywiadów wspomniałeś, że jak pracujesz w domu, to jedną z twoich odskoczni jest praca w ogrodzie. W ustach młodego człowieka brzmi to trochę zaskakująco.

Moi rodzice ukończyli Akademię Przyrodniczą, więc mam najlepszych nauczycieli. W zeszłym roku założyliśmy nowy ogród, z czym oczywiście wiązało się dużo pracy. Mamy teraz dużo trawy do koszenia oraz wiele różnorodnych kwiatów do pielęgnacji. Znam się dosyć dobrze na kwiatach i drzewach. Bardzo lubię wszystko, co jest związane z ogrodem. Latem, po ćwiczeniach na fortepianie, resztę dnia spędzam na dworze albo pracując w ogrodzie.

Krzysztof Penderecki miał wielkie arboretum, był pasjonatem swojego pięknego ogrodu…

To właśnie natura potrafi najpiękniej kształtować krajobraz. Jest mi bliskie takie podejście, żeby w miejskich realiach jak najbardziej odwzorować naturalne środowisko. Dobieramy rośliny, które są tutejsze, a nie jakieś wymyślne, egzotyczne. Oczywiście w Europie jest dużo łatwiej niż w Kanadzie, mamy dosyć surową zimę oraz bardzo duże skoki temperatury. Gdy przychodzi wiatr fen, to potrafi nagle zrobić się 15°C w środku zimy. Wiatr wieje od Pacyfiku i gór. Większość drzew nie przetrwałaby tego (na przykład lipy czy dęby), więc nie mamy aż takiej różnorodności natury. Ale nasza lokalna flora oczywiście też jest piękna.

Bardzo lubię jazdę na rowerze. Mamy wspaniałe „touring bikes”. Choć znowu, dla mnie największym problemem jest brak czasu… (fot. Jan Lisiecki)

Mamy kryzys pandemiczny, cały czas żyjemy w kryzysie klimatycznym. Jak postrzegasz ten wielki problem?

Po pierwsze, wydaje mi się, że przede wszystkim musimy zredukować konsumpcję. To jest chyba najłatwiejsze. Każdy z nas może to zrobić. Staram się nie marnować jedzenia, minimalizować zużywanie plastików i rzeczy, których nie można poddać recyklingowi.

A jeśli chodzi o podróże, wiadomo, podróże samolotami są teraz na cenzurowanym. Ja też, jeśli mogę, wolę podróżować pociągiem – uwielbiam nocne pociągi. Ludzie jednak chcą i będą podróżowali. Wydaje mi się, że trzeba po prostu robić to świadomie. W Polsce wciąż, z różnych względów, często czysto ekonomicznych, pali się w piecach węglem, albo nawet śmieciami. Tego nie spotyka się w Kanadzie i w innych krajach Europy. Wciąż brakuje świadomości wielu problemów. Powinniśmy być odpowiedzialni i świadomi tego, co robimy. Bardzo ważne są też ustawy na poziomie rządowym, które pomagają środowisku.

Czy zdarza ci się o podczas rozmów, wywiadów wskazywać na te problemy?

Poza pracą dla UNICEFu, gdzie pełnię funkcję Ambasadora od wielu lat, staram się być apolityczny, wszak muzyka powinna łączyć. Rozumiem, że ludzie mają różne opinie. Ale sala koncertowa powinna być miejscem, gdzie wszyscy mogą połączyć się w przeżywaniu muzyki, a nie narażać na sytuację, która mogłaby prowadzić do polaryzacji. Świat dostarcza nam wielu okazji do konfliktów, podziałów. Niestety, bardzo łatwo temu ulec i stracić kontakt, choćby z sąsiadami. Muzyka to naprawdę jedna z nielicznych sfer życia, gdzie można znaleźć spokój.
Może kiedyś będę bardziej aktywny na polu publicznym i będę się starał zabierać głos w różnych kwestiach, ale teraz jestem po prostu muzykiem i robię to, co potrafię najlepiej. Moje najważniejsze motto brzmi: muzyka powinna łączyć ludzi, a nie dzielić.

Jeden z chopinowskich nokturnów z ostatniej płyty Jana Lisieckiego wydanej przez Deutsche Grammophon:

Rozmawialiśmy o związkach muzyki i natury. Jakie tropy muzyczne byś zaproponował osobom, które chciałyby szukać ciekawych powiązań muzyki z naturą?

Bardzo trudne pytanie i ciężko coś zarekomendować. No bo wiadomo, możemy dążyć do Oliviera Messiaena, który Matkę Naturę ma po prostu spisaną, ale jednak sądzę, że im bardziej elegancka i prosta muzyka tym lepiej, akurat w tym kontekście. I wydaje mi się, że można to znaleźć w muzyce Bacha. Oczywiście jako Kanadyjczyk zasugerowałbym „Wariacje Goldbergowskie”, które nagrał słynny Glenn Gould – jedno z dwóch nagrań, niezależnie które, bo jest to chyba po prostu ta chwila, kiedy on i muzyka tworzą jedność. A dzięki temu ta muzyka jest prosta, przenikliwa i zrozumiała. Daje nam coś ważnego – chwilę piękna i spokoju, możliwość zatopienia się we własnych myślach.

I wydaje mi się, że gdybyśmy posłuchali Goulda i Bacha w naturze, w lesie, to „Wariacje…” nie będą „zaśmiecały” naszych doznań. To taka muzyka, która oferuje nam coś ważnego, pięknego. Dzięki temu jest najbardziej bliska naturze…

Wywiad pochodzi z Outdoor Magazyn nr 14, Lato (2021)

Exit mobile version