Ciągle się dziwię temu światu

– rozmowa z Markiem Kamińskim

"Razem na bieguny", 2004 (fot. Wojciech Ostrowski)

„Gdyby nie wytrwałość i upór, nigdzie bym nie dotarł.  Cała reszta to tylko dodatkowe narzędzia” – mówi podróżnik i polarnik Marek Kamiński. Swoje niezliczone podróże określa hasłem „will-powered”, czyli „napędzane wolą”. O ciągłym odkrywaniu świata, podróżach bez pozostawiania śladów, celach i wychodzeniu poza strefę komfortu opowiada w rozmowie z Barbarą Suchy.

***

Barbara Suchy: 35 lat temu pewnie inaczej wyglądałyby Pana podróże przez pół świata. Jak od tego czasu zmieniła się ta wizja podróżowania?

Marek Kamiński: Podróżowanie jest odkrywaniem świata, ale ta definicja jest bardzo szeroka. To nie tylko odkrywanie świata geograficznego sensu stricto. Im bardziej odkrywamy świat, tym bardziej go rozumiemy, pojawiają się nowe narzędzia i nowe spojrzenie na eksplorację. Jeszcze nie tak dawno część eksploracji odbywała się bez liczenia się z jej kosztami dla środowiska – dziś podejście jest zupełnie inne. Odkrywanie świata ma też wymiar wewnętrzny. To nie tylko docieranie do konkretnych punktów na Ziemi. Może 35 lat temu, w zupełnie innych realiach, chciałbym po prostu dotrzeć do Afryki czy Ameryki. Dziś bardziej liczy się to, co odkrywam podczas podróży do tego miejsca (lub do celu). Kiedyś ważniejszy był punkt, teraz liczy się droga do niego. Będąc uważnym, więcej można odkryć, siedząc dwa tygodnie w pustelni niż lecąc do Stanów Zjednoczonych i zwiedzając atrakcje turystyczne.

Widzi Pan dziś jeszcze miejsce na rozwój eksploracji? Z jednej strony świat stoi otworem, pojawiają się coraz śmielsze pomysły, a z drugiej coraz mniej jest nietkniętych miejsc.

To kwestia wyobraźni. Miejsc nietkniętych jest na świecie bardzo dużo, ale nie to ma największą wartość. Nie ma przecież w przyrodzie takich punktów, jak „Korona Himalajów” czy „samotne opłynięcie świata”. To twory człowieka. Im więcej się odkrywa, tym więcej jest do zrobienia. Odkrycie czegoś nowego zawsze wymagało i zawsze będzie wymagało wysiłku. Kolumb nie wiedział przecież, że płynie odkryć Amerykę. To, co jest do odkrycia, zawsze pozostaje niewidoczne, nawet jeśli wokół znamy już wszystko. Jeśli uważamy, że to co poznane nas ogranicza, to najpierw trzeba zmienić sposób myślenia.

„Vistula Expedition” – pierwsze przepłynięcie Wisły zimą kajakiem (fot. Maciej Moskwa)

Żeby pozostać eksploratorem, a nie jedynie odtwórcą, potrzeba niemałej kreatywności w stawianiu sobie kolejnych celów. Skąd Pan ją bierze?

Eksplorację rozumiem jako poznawanie możliwości człowieka, i to ma dużo większą wartość niż samo dotknięcie stopą jakiegoś punktu po raz pierwszy. Podstawą jest ciągłe zadawanie sobie pytań. Ja wciąż się dziwię temu światu, a im więcej człowiek się dziwi, tym większa jest jego kreatywność.

Ubiegłoroczny projekt „No Trace Expedition”, zakładający pokonanie 30 tys. km do Japonii i z powrotem, podróż przez 9 krajów świata miejskim samochodem elektrycznym Nissan LEAF, zdecydowanie różnił się od wcześniejszych wypraw. Większość z nich to długie piesze lub narciarskie wędrówki. Tu w roli głównej, obok podróżnika, wystąpiła maszyna.

Zawsze, w mniejszym lub większym stopniu, używałem technologii w swoich podróżach. Wyprawa wzięła się z refleksji, że na bieguny docierałem nie zostawiając po sobie śladów, idąc po śniegu, zabierając ze sobą śmieci. Zacząłem się zastanawiać, czy pomiędzy biegunami też można się tak przemieszczać. Japonia i Mongolia od zawsze mnie fascynowały. Zacząłem więc myśleć, w jaki sposób tam dotrzeć. Na nartach się nie da. Pieszo pokonałem już trasę do Santiago de Compostela, a „powtarzanie siebie samego” nie jest rozwijające. Postanowiłem więc spróbować zrobić to z pomocą technologii, ale wciąż bez zostawiania śladów. Najlepszy byłby do tego samochód solarny, ale taki niestety jeszcze nie istnieje, więc dobrym rozwiązaniem okazało się auto bezemisyjne. Wiadomo, że produkcja czegokolwiek zostawia ślad w środowisku, ale takie przemieszczanie się ma nieporównywalnie mniejszy wpływ niż w przypadku innych mechanicznych środków transportu.

Polska – Japonia, „No Trace Expedition” (fot. Marek Kamiński)

Czy „elektrykiem” naprawdę można, nie będąc Markiem Kamińskim, pojechać na daleką wyprawę, nie martwiąc się o dostępność stacji ładowania?

To kwestia stylu podróżowania. Tak samo jak fast food i slow food. Prąd jest prawie wszędzie, więc wszędzie można samochód naładować, ale wiadomo, że trwa to dłużej niż zwykłe tankowanie. To nadaje wartość tej podróży, jest czas i okazja do spotkań z ludźmi. Często musiałem prosić o pomoc w naładowaniu samochodu, gdyby nie to, daleko bym nie zajechał.

Jak wyglądało przygotowanie i zasilanie samochodu w takich miejscach, jak Syberia czy Pustynia Gobi?

Najtrudniej było w Mongolii. To dość hermetyczny kraj. Za Ułan Bator wszyscy mówią już tylko po mongolsku. A ja nie mogłem się wcześniej do tej podróży przygotować, wszystkiego przewidzieć. Z dnia na dzień planowałem noclegi i miejsca ładowania. Miałem oczywiście odpowiedni sprzęt, szybką ładowarkę i przejściówki, ale to tylko element. Gdyby nie wytrwałość i upór, to by się nie udało.

W Japonii z kolei było mnóstwo stacji ładowania, ale wszystkie na japońskie karty kredytowe. Znów bez wytrwałości i pomocy życzliwych ludzi nic bym nie zdziałał. Po angielsku można to ładnie określić jako podróż will-powered, napędzana wolą, a nie prądem (electric-powered). Tak samo było z wyprawą na bieguny. Można mieć najlepsze sanki, narty, przygotowanie technologiczne, ale jak nie ma napędu do tego wszystkiego, to się nie uda.

Czym jeszcze różnią się przygotowania do dzisiejszych wypraw? Na pewno duży udział ma tu technologia i cały arsenał sprzętu?

Jak wspomniałem, technologie są tylko dodatkiem, ale rzeczywiście istotnym. Podstawą wszystkich moich podróży są ładowarki służące do zasilania urządzeń energią słoneczną. Wielkim ułatwieniem są systemy nawigacji, aplikacje mobilne, internet. Zakres ich wykorzystania zależy od celu i sposobu podróżowania.

Preludium do japońskiej wyprawy była 200-kilometrowa piesza wędrówka wokół Tatr w październiku 2017 r. pod hasłem „No Trace Tatra”. Jak przebiegała ta wędrówka?

Myślałem już wtedy o wyprawie do Japonii. W rozmowach z Przemkiem Powalaczem, prezesem firmy Geberit, i Szymonem Ziobrowskim, dyrektorem TPN, powstał pomysł wyprawy przygotowawczej w Tatrach, żeby przetestować koncepcję „no trace”. To zresztą nawiązanie do bieguna. Przed tamtą wyprawą trenowaliśmy właśnie w Tatrach, na Morskim Oku. Ta wędrówka bardzo mi pomogła sformułować koncepcję „no trace” i stworzyć gotowe rozwiązania: jakiego sprzętu używać, jak sobie radzić z wodą. Jest wiele prostych, łatwo dostępnych rozwiązań, jak butelka z filtrem, panel słoneczny do ładowania baterii, ubrania z micro wełny, których nie trzeba co chwilę prać.

Tatry nie są wielkimi górami, ale małą wyspą natury w morzu cywilizacji. Byłem w nich oczywiście wcześniej dziesiątki razy, ale tym razem zyskałem zupełnie inną perspektywę. Mogę powiedzieć, że bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem przez te osiem dni. Zrozumiałem, że dużą wartością jest też chodzenie dolinami, po prostu bycie w górach, a nie tylko zdobywanie szczytów.

Niepozostawianie śmieci, a wręcz zbieranie ich po innych, robi się modne. Co najbardziej motywuje do bycia „eko”?

W Mongolii czy na Syberii zaskoczony byłem, jak bardzo dba się tam o naturę. Myślę, że ludzie coraz bardziej dbają o swoje zdrowie, a żeby być zdrowym, trzeba żyć w zdrowym otoczeniu. Niszcząc przyrodę, zabijamy siebie. Świadomość tego jest coraz większa.

Co jest dla Pana kwintesencją wyprawy – sama realizacja ambitnego celu czy bardziej inspirowanie innych?

Zawsze autentyczność. Inspirowanie, budzenie zapału u innych to rzeczy, na które nie mamy wpływu. Nie wiadomo, jak ludzie zareagują na nasz pomysł. Ważne są idee, którym się poświęcamy. To, na ile projekt ma sens dla człowieka i coś ze sobą niesie. Gdybym, planując wyprawę, zaczął myśleć, jaki będzie jej odbiór, to byłoby sztuczne, dla poklasku. Podobnie jest przy pisaniu. Kiedy piszę książkę, nie staram się nadawać wydarzeniom sensu, który ktoś ma w określony sposób odczytać. Piszę, jak było.

Pierwsze przejście pustyni Gibsona w Australii (fot. arch.)

W przypadku wypraw na bieguny zagrało jedno i drugie. Najpierw, w 1995 r., była realizacja niezwykle ambitnego projektu. Dziewięć lat później powtórzenie tego przedsięwzięcia z Jankiem Melą niosło mocny przekaz.

Chodziło wtedy przede wszystkim o to, żeby pomóc Jankowi. Żeby wrócił zmieniony z tej wyprawy. To on był tym biegunem. Skupiliśmy się na celu i tym, co „tu i teraz”. Nie sądziliśmy, że to może jakoś zainspirować innych. Okazało się, że wyprawa dała nadzieję wielu ludziom z niepełnosprawnościami, i nie tylko. Ale nie to było podstawą.

Świetnie przedstawił to Tołstoj: „najważniejszy człowiek na świecie – to ten obok ciebie, a najważniejsza chwila – ta obecna”. Tak staram się żyć i podróżować, tłumaczyć to moim dzieciom.

W drodze na biegun północny z Jaśkiem Melą (fot. Wojciech Ostrowski)

Jaka jest teraz Pana definicja odwagi?

Kiedyś była to cecha fizyczna – zrobić coś, zrealizować cel, zaryzykować. Teraz odwaga jest bardziej odwagą myślenia. To porzucenie schematów myślowych wymaga największej odwagi.

„Podążanie za marzeniami wiąże się z trudnościami, niewygodami i ryzykiem. Jeżeli człowiek stawi temu czoła, to uda mu się je zrealizować. Jeżeli wybiera wygodną drogę, będzie bezpieczny, ale nigdy nie spełni swoich marzeń” – to Pana wypowiedź. Gdzie kończy się strefa komfortu i kiedy zaczyna się wyjście poza nią?

Lubię opuszczać strefę komfortu, bo dzięki temu sprawdzamy swoje możliwości. Często okazuje się, że wiele z rzeczy, które traktujemy jak konieczność, jest tylko przyzwyczajeniem. Wyprawy na bieguny, wyczerpujące psychicznie i fizycznie, naładowały moje akumulatory na wiele lat. Ale wcale nie trzeba tego robić w czasie długich podróży. Codziennie rano pod prysznicem zmieniam wodę na zimną. Wolę oczywiście ciepłą, ale to takie pierwsze ćwiczenie w ciągu dnia, żeby opuszczać strefę komfortu. Podobnie z bieganiem z rana albo postem raz na jakiś czas. Zbyt duży komfort w życiu jest niezdrowy. Brak ruchu, jedzenie tego, co nam smakuje, spanie tyle, ile chcemy, nicnierobienie – to wszystko dla wielu ludzi jest synonimami komfortu.

Czy podążanie za trudnymi, wręcz ekstremalnymi marzeniami nie oznacza samotności?

Ludzka przyjaźń ma różną wartość. Dla mnie w tym zakresie mniej znaczy więcej. W czasie podróży poznaję mnóstwo ludzi. Ale nigdy, kiedy nie było ich wokół mnie, nawet na Antarktydzie, nie czułem się samotny. Bo samotność to według mnie brak więzi ze światem, z samym sobą. Paradoksalnie można być bardzo samotnym w otoczeniu mnóstwa osób.

Trawers Grenlandii (fot. arch.)

Jednym z Pana pomysłów był też cykl wypraw „Z Polą przez świat”? Jak wyglądają te wyjazdy rodzinne? Czy tam też jest miejsce na element eksploracji?

Projekt podróży dookoła świata z córką wtedy nie wyszedł, bo w naszym życiu pojawił się Kay, ale nie przestaliśmy podróżować. Już trzy razy byliśmy w Japonii, na Islandii. Ostatnio syn powiedział, że chciałby, żebyśmy zdobyli razem biegun, czym mocno mnie zaskoczył. Jest pomysł na wspólne przejechanie Route 66. Najgorzej, kiedy rodzice próbują zrobić z dzieci kopię siebie. Ale warto w nich zaszczepiać ciekawość i dzielić się doświadczeniem, żeby znalazły swoją drogę.

Wspominał Pan kiedyś, że zarówno Pola, jak i Kay mówią, że nie chcą być podróżnikami.

Dzieci faktycznie mówią, że nie chcą być podróżnikami, ale to one mnie motywują. Wyjazd na Islandię i Grenlandię w tym roku to był pomysł Poli. Dzieci chciały zobaczyć zorzę polarną. Później Kay wymyślił podróż pod hasłem „Autostopem przez Galaktykę” – polecieliśmy do Hongkongu, dalej do Tokio, na Polinezję Francuską, odwiedzając mniej dostępne wyspy, do San Francisco i w Yosemity. Kay kupił tam kapelusz i złożył strój Indiany Jonesa, z którym teraz śpi. Często mnie więc zaskakują.

Yosemity – dookoła świata z Kayem, 2009 (fot. rch.)

Czyli jednak gen podróżnika daje o sobie znać. To coś, co się w sobie ma? Czy raczej zainteresowanie, które w młodym człowieku kształtują rodzice i otoczenie?

W genach każdego człowieka jest chęć poznawania świata. Każdy dotyka go w inny sposób. Tak naprawdę dalekie podróże są najłatwiejszą formą. Świat poznajemy każdego dnia. Najważniejszy jest ten, który jest w zasięgu naszego wzroku.

I to niech będzie puentą. Dziękuję za rozmowę.

***

Rozmowa ukazała się w 8. numerze OM (#8 / jesień 2019).

Więcej wywiadów z ciekawymi ludźmi, znajdziecie TUTAJ. Polecamy również nasz cykl „Kwestionariusz OM„.

***

„Krzyk” Edwarda Muncha (fot. arch.)
„Solo Transantarctica” – trawers Antarktydy (fot. Wojciech Ostrowski)
Hiva Oa, Polinezja Francuska z Kayem (fot. arch.)

 

Exit mobile version