Kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym spadaniem – rozmowa z Martyną Wojciechowską

Kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym spadaniem - rozmowa z Martyną Wojciechowską

Po raz pierwszy spotkaliśmy się w Warszawie podczas Wolfskin Stories Event. Rozmowa od razu potoczyła się wartkim nurtem, zasilanym charakterystyczną dla Martyny zrównoważoną i ciepłą energią. Po niedługim czasie podróżniczka i reporterka przeprosiła mnie i wyszła – spotkania z sympatykami, którzy rozumieją, wspierają i dzielą jej pasję są dla Martyny bardzo ważne, poświęca im cały dostępny czas. Na szczęście w ciągu kolejnych miesięcy mieliśmy okazję kilkukrotnie wrócić do naszej rozmowy, podczas której udało mi się dowiedzieć nieco więcej o pasji, pracy i misji Martyny Wojciechowskiej. Spróbowałem także dotrzeć do źródeł tej niesłychanej energii. Dlaczego w tytule skorzystałem z pomocy słynnego poety starożytnego? O tym przekonacie się już za chwilę.

Narodziny pasji

Michał Gurgul: Jakaś niewidzialna siła popychała Cię w kierunku najróżniejszych wyzwań chyba już od najmłodszych lat. Co było pierwsze?

Martyna Wojciechowska: Na sportową drogę wkroczyłam, gdy miałam 6 lat. Podczas gdy wszystkie dzieciaki siedziały na ławce pod blokiem, ja codziennie spędzałam czas na treningach gimnastyki artystycznej. Myślę, że to mnie ukształtowało. Od najmłodszych lat wiedziałam, że dyscyplina i determinacja to kluczowe składowe sukcesu. Później te doświadczenia przeniosłam na motoryzację, bo praktycznie wychowałam się w warsztacie samochodowym mojego taty. Ojciec przed moimi narodzinami był zawodnikiem, ścigał się samochodami rajdowymi oraz na żużlu. Śmieję się, że dzięki niemu mam benzynę we krwi. Już w wieku 10 lat zakomunikowałam wszystkim, że zostanę wyścigowym kierowcą motocyklowym. W głębokich latach 80. było to nie do pomyślenia: bo dziewczynka, bo nie ma takiego zawodu… Nie było też sprzętu i możliwości. Długo wszystko to pozostawało w sferze dziecięcych marzeń, ale byłam uparta. W wieku 17 lat, kilka miesięcy po zrobieniu prawa jazdy, zdałam egzamin na licencję wyścigową. Poczułam wtedy, że mogę spełniać marzenia. To mnie ośmieliło do realizacji kolejnych planów.

Początkowo były to plany związane z motosportem. Później jednak zwróciłaś się w stronę outdooru?

Różne aktywności outdoorowe towarzyszą mi od dzieciństwa. Zawsze byłam bardzo „sportowa”, stroniłam jedynie od sportów zespołowych, w których widzieli mnie inni z racji mojego wzrostu i naturalnych predyspozycji (np. siatkówka, koszykówka). Jednak na długi czas to wyścigi i rajdy pochłonęły mnie najbardziej. Punktem przełomowym był moment, kiedy ukończyłam rajd Dakar i zrozumiałam, że to jednak nie mój świat.

Dlaczego?

Motosport polega na tym, że pomiędzy człowiekiem a naturą – podłożem, terenem, trudnymi warunkami – jest maszyna. Może być dobra albo raczej kiepska, może się popsuć i to tak naprawdę często determinuje wynik. Czasami nic nie zależy od ciebie – po prostu miałeś awarię sprzętu. Zdałam sobie sprawę z tego, że to jest bardzo nie fair. Któregoś dnia podczas rajdu Dakar jechaliśmy przez ponad 20 godzin non stop. Byliśmy totalnie zmęczeni, a do tego przydarzyła nam się kolejna awaria samochodu. To nie była doba telefonów komórkowych, żeby zadzwonić po pomoc. Utknęliśmy. Dookoła nie było nikogo, tylko cisza. I wtedy, gdzieś pośrodku pustyni, gdy zgasły silniki, poczułam się najszczęśliwsza.

To był ten przełomowy moment. Później wystartowałam jeszcze w rajdzie Transsyberia, zajęłam nawet drugie miejsce w klasyfikacji generalnej, ale wiedziałam już, że potrzebuję przestrzeni, natury, ciszy. Że rywalizacja, kto pierwszy ten lepszy, też mnie nie interesuje. Chciałam rywalizować już tylko z własnymi słabościami.

Tych okazji do stawiania czoła własnym słabościom było później w Twoim życiu bardzo wiele. Pozwól, że przeskoczę do czasów Twojego Mount Everestu. Okres poprzedzający wyprawę był dla Ciebie szczególnie trudny. Czy możesz przypomnieć naszym Czytelnikom, dlaczego?

W 2004 r. podczas zdjęć do programu „Misja Martyna” w Islandii mieliśmy wypadek samochodowy, w którym zginął mój przyjaciel i operator, a ja złamałam kręgosłup. Utknęłam na 8 długich miesięcy w gorsecie ortopedycznym, czyli w metalowym stelażu, który sięgał mi od spojenia łonowego aż do szyi. Poczułam się jak w klatce, zatrzaśnięta. Jednocześnie borykałam się z obiektywną niepełnosprawnością, bo jeździłam na wózku inwalidzkim. Jednak największym wyzwaniem było pogodzenie się ze śmiercią przyjaciela, który siedział obok mnie w samochodzie. „Dlaczego to ja przeżyłam?” – wciąż zadawałam sobie to pytanie.

Czy to wydarzenie wpłynęło w jakiś sposób na Twoją decyzję, aby zdobywać Koronę Ziemi?

Przed wyprawą na Everest wspinałam się, ale pomysł, żeby realizować projekt Korona Ziemi, czyli wspiąć się na najwyższe szczyty na siedmiu kontynentach, rzeczywiście zawitał w mojej głowie dopiero wtedy. Po wypadku szukałam po prostu motywacji, większego celu, który sprawi, że będzie mi się jeszcze chciało żyć. Wtedy też zapadły we mnie dwie decyzje. Pierwsza, że przeżyję dwa życia – za siebie, i za Rafała. Że zrobię dwa razy więcej. I to nie dla siebie, ale przede wszystkim dla innych. To był moment, kiedy zdecydowałam, że będę pracować charytatywnie. Do podjęcia drugiej decyzji zmotywowali mnie lekarze, od których usłyszałam, że to niemożliwe, żebym wróciła do wspinania, że nie będę w stanie dźwigać plecaka i wchodzić na wysokie góry, a wtedy na tym właśnie zależało mi najbardziej. Więc, w ramach motywacji, wyznaczyłam sobie ważny cel.

Trochę z przekory?

Dokładnie tak. Powiedziałam głośno, że w kolejnym sezonie zamierzam zdobyć Mount Everest.

W osiągnięciu między innymi tego celu wspierał Cię Artur Hajzer. Jaka łączyła Cię z nim relacja?

Artur Hajzer był moim najlepszym przyjacielem, trenerem, mentorem. Bez Artura prawdopodobnie nie zrealizowałabym projektu Korona Ziemi. Przez 7 lat, czyli ostatnie lata Jego życia, towarzyszył mi codziennie, podczas treningów, podczas wyznaczania kolejnych celów, planowania strategii, taktyki… Radziłam się Go także w sprawach prywatnych. Z każdej mojej wyprawy gorąca linia, jeśli była, łączyła mnie z właśnie z Nim. Artur czasem mnie opieprzał, czasem chwalił, ale zawsze wiedziałam, że bardzo dużo mu zawdzięczam.

Czy Artur miał wpływ na Twoje postrzeganie gór, wypraw, alpinizmu, czy może różniliście się w tym względzie?

Artur, wbrew pozorom, bo wywodził się przecież ze starej szkoły, miał dość praktyczne podejście do gór. Uważał, że szczyty trzeba po prostu zdobywać i bezpiecznie wracać do domu. Nie szukał w tym jakiejś szczególnej mistyki i filozofii. Natomiast ja zawsze traktowałam góry jak metaforę życia, jak najlepszy poligon doświadczeń na sobie samym. Dla Artura to był sport, wyzwanie, mnie bardziej interesuje to, co dzieje się w mojej głowie, miałam i mam do gór bardziej duchowe podejście. W tym względzie się różniliśmy, ale nie zmienia to faktu, że cel i dla Niego, i dla mnie, był taki sam: wspinać się, ale przede wszystkim wrócić bezpiecznie do domu. Dlatego Jego śmierć zaskoczyła mnie tak bardzo – Artur był w górach bardzo ostrożny, przykładał niezwykłą wagę do bezpieczeństwa.

Martyna podczas wyprawy na Mount Everest (fot. Dariusz Załuski)

Alpiniści zazwyczaj pozostają skupieni mocno na jednej rzeczy. Ty natomiast jesteś „dziesięcioboistką” – próbujesz różnych aktywności sportowych, ale nigdy nie poświęciłaś się żadnej w pełni. Dlaczego? Jak sama to oceniasz?

Nie ma cudów. Po prostu nie ma możliwości, żeby robić kilka rzeczy i wszystkie je robić dobrze. I oczywiście tak jest w moim przypadku. Nigdy nie czułam, że mam jakiś wybitny talent w jednej dziedzinie i nie mogę go zaprzepaścić. Z natury jestem bardzo ciekawa, głodna życia i niezaspokojona w tym głodzie. Więc nigdy nie umiałam, ani nawet nie chciałam, ograniczyć się do jednej aktywności, w której mogłabym szlifować swoje umiejętności i dojść do poziomu mistrzowskiego. Jeżdżę na nartach, chodzę na skitourach, nurkuję, chodzę po górach, skaczę ze spadochronem. Każda z tych rzeczy mnie pociąga i przez jakiś okres życia potrafię się jej oddać, może nawet otrzeć się o profesjonalizm. A potem cieszę się, że mam tę umiejętność i możliwość, aby się realizować i szukać wyzwań na zupełnie nowym polu.

Skoki spadochronowe to Twoja ostatnia pasja. Skąd ona się wzięła? Marzenia o lataniu czy walka ze strachem?

Podczas realizacji jednego z odcinków programu „Kobieta na krańcu świata” poznałam kobietę, która jest rekordzistką w kilku dziedzinach skoków spadochronowych, m.in. w B.A.S.E. jumpie. Już wtedy zaświtał mi w głowie ten pomysł. Z powodu różnych kontuzji – dwa razy złamany kręgosłup, nie tak dawno temu przeżyłam wypadek motocyklowy i teraz mam obojczyk z tytanu – musiałam odkładać realizację tego planu. Ale teraz, kiedy już nie ma przeciwwskazań zdrowotnych, zawzięłam się i postanowiłam skakać. Szybko odkryłam, że to fascynujące zajęcie. Oczywiście, że robisz to wbrew instynktowi samozachowawczemu, i chyba dlatego skoki dają taką niesamowitą satysfakcję – bo robisz to pomimo lęku. I na tym właśnie polega odwaga. Jestem zachwycona skokami spadochronowymi, sprawiają mi wielką frajdę i teraz długo w tej dziedzinie nie odpuszczę. Szczególnie, że skaczę w kobiecym teamie, i to daje mi dodatkowe zadowolenie.

Ty, oczywiście, zapracowałaś na swoją pozycję i łatwiej Ci realizować kolejne pasje. Wiele osób zainteresowanych outdoorem ma jednak ograniczone możliwości. Co byś im doradziła? Może mikrowyprawy? Dzisiaj są nawet ludzie, którzy zajmują się ich organizowaniem?

Nie od razu mogłam realizować te wszystkie zwariowane pomysły. Zaczęłam jakieś 27 lat temu, kiedy, mimo dobrych wyników w nauce, zamiast na studia dzienne poszłam na zaoczne i od razu do pracy. (śmiech). Chciałam zarabiać i być samodzielna. Na początku wydawałam niemal każdą zarobioną złotówkę na realizację moich pasji, czyli na „głupoty” – jak mówiła wtedy większość. Pierwsze dalsze wyjazdy, a przede wszystkim pierwsze próby realizacji „programów” telewizyjnych, finansowałam z własnych środków. Dziś wspominam to z uśmiechem, ale wtedy to były dla mnie sprawy „najważniejsze na świecie”. Nawet po wielu latach pracy w telewizji za wyjazdy motoryzacyjne czy górskie płaciłam z własnej kieszeni. Uważałam, że jeśli media pokażą moją wyprawę, to dużo i więcej oczekiwać nie mogę. Zresztą ani gazety, ani telewizja nie były wtedy zainteresowanie inwestowaniem w coś tak niszowego jak podróże. Dziś to się już zmieniło.

W sumie spędziłam ponad 22 lata przed kamerą, w mediach jestem niemal od początku mojej zawodowej drogi, i dziś – masz rację – to procentuje, i jest mi łatwiej. Ale wiem też, że od czegoś trzeba zacząć, a żeby przeżyć przygodę, nie trzeba od razu ruszać na kraniec świata. Sama regularnie jeżdżę w góry albo na Podlasie, żeby spędzić czas blisko natury i z dala od cywilizacji. Można pojechać pod namiot na dwa-trzy dni i świetnie spędzić czas, wypocząć, zresetować się. Nie tak dawno temu pływałam w środku dnia kajakiem po Wiśle, zwiedzając szuwary i doszłam do wniosku, że mikrowyprawa może być naprawdę mikro i dać wielką satysfakcję. Polecam wszystkim!

Misja reporterska

Martyna i Kabula (fot. Bartłomiej Zackiewicz)

Drugą dziedziną – obok aktywności outdoorowych, z której znamy Cię najbardziej – jest Twoja działalność reporterska, szczególnie program „Kobieta na krańcu świata”, który prowadzisz już od 11 lat. Co dla Ciebie jest najważniejsze w realizacji tego cyklu?

Ciągłe poszukiwanie i odkrywanie: innych kultur, miejsc, zwyczajów i ludzkich historii – dla siebie, ale też dla innych. Dla siebie, bo tak po ludzku jestem ciekawa moich bohaterek i dlatego ta praca nigdy mi się nie znudzi. Dla innych, bo wierzę, że widzowie odbierają to w ten sam sposób. W tym projekcie ważna jest też prawda o tym, co nas otacza. Czasem dowiaduję się rzeczy zabawnych i rozrywkowych, a czasem takich, o których gdybym nie wiedziała, pewnie spałabym lepiej. Ale świat też taki właśnie jest, i warto, żebyśmy wyjrzeli trochę dalej niż Polska, czy nawet dalsze rejony, które jednak są dla nas łatwo dostępne. I nie chodzi tu tylko o geografię. Można podróżować po Tanzanii, nie mając świadomości, że kilka kroków dalej ludzie są okaleczani i zabijani na potrzeby czarnej magii. W Salwadorze można skupić się na zwiedzaniu i nie mieć pojęcia, że za poronienie ciąży kobiety odsiadują tam 30-, 50-letnie wyroki więzienia. Można nawet pojechać do Paryża i nie mieć świadomości o skali przemocy wobec kobiet, łamania praw człowieka w tym najpopularniejszym wśród turystów mieście na świecie.

Czy Twoje filmy mają wyłącznie wpływać na świadomość ludzi (w Polsce, ale też w ponad 50 krajach świata, gdzie program jest emitowany), czy też podczas ich realizacji udaje Ci się faktycznie zmieniać świat?

Cały nasz zespół ma wspólną misję: dokumentować, pokazywać świat, zachęcać do tolerancji, otwartości, inspirować do zmiany. Inaczej prawdopodobnie nie bylibyśmy w stanie tworzyć tego dokumentalnego cyklu z niesłabnącym entuzjazmem od 11 lat. Więc tak, wciąż jestem w gronie dziennikarzy, którzy wierzą, że mogą zmieniać świat. Oczywiście wiem, że nie zmieni go nasz jeden film dokumentalny, ale wierzę, że kropla drąży skałę. Pokazując odmienność, oswajasz z nią ludzi, zmieniasz ich nastawienie do różnych spraw. Nagłaśnianie trudnych tematów przyczynia się do tego, że rośnie świadomość. A wraz z nią rosną naciski na władze państw – tak było w Tanzanii czy Salwadorze. A w rezultacie podejmowane są konkretne działania.

Równocześnie wierzę w pozytywistyczną pracę u podstaw. Wiem, że nie muszę i nie jestem w stanie zbawić wszystkich, ale jeśli spotykam na swojej drodze choćby jedną osobę, której mogę pomóc, to to robię. Wierzę, że zmieniając życie jednego człowieka, zmieniamy świat.

Wiemy już trochę więcej o Twoich motywach, a efekty Twojej pracy są wszystkim dobrze znane. Myślę, że Czytelników OM może zaciekawić to, w jakich warunkach podróżuje ekipa „Kobiety na krańcu świata”? Jak to wygląda poza kadrem?

Wyjeżdżając na realizację, mamy oczywiście plan, ale piękno naszych podróży polega na tym, że często nie do końca wiemy, w jak skrajnie różnych sytuacjach przyjdzie nam funkcjonować. Dlatego ekipa, z którą pracuję, równie dobrze radzi sobie w ciężkim i niedostępnym terenie, co „na salonach” – a sytuacja czasem i tego wymaga. Wszystko zależy od tematu, nad którym pracujemy. Zdarza nam się spać w wygodnych hotelach, w domkach, chatach, szałasach, jeden na drugim lub wraz z naszymi bohaterami – w ich domach. W zeszłym sezonie, gdy byliśmy na Borneo, spaliśmy całą ekipą na korytarzu u naszych gospodarzy i to było świetne rozwiązanie, bo mieliśmy naprawdę blisko do pracy. Zdarza się nam również rozbijać obozy z dala od cywilizacji i wtedy największym wyzwaniem jest ładowanie baterii. Ze względu na cały sprzęt filmowy potrzebujemy prądu, dlatego musimy ciągnąć ze sobą agregat. On niestety zaburza nam ciszę i kontemplację natury, przynajmniej przez parę godzin w ciągu dnia.

Czyli musicie być niezależni.

Tak. Na przykład w trakcie podróży po Afryce często jest problem z jedzeniem – dostępnością, jakością, czystością. Oczywiście, jedzenie wspólnie z bohaterami zawsze jest dobrym doświadczeniem kulturowym, ale nie zawsze się dobrze kończy w sensie zdrowotnym. W trakcie takich wyjazdów mamy też żelazne porcje liofilizatów i potrzebny sprzęt turystyczny, gotujemy na gazie, a czasem też na ognisku. Warunki bywają bardzo spartańskie.

Jak udaje Ci się porozumieć z bohaterami, czy przełamanie lodów bywa trudne?

Chyba nie… Wiesz, wypracowałam system, który mi pomaga: zaczynam od opowiadania o sobie, mówię skąd pochodzę, po co tu jestem, czasem mówię nawet o swoich bardzo intymnych doświadczeniach – uważam, że to jest fair, bo każde spotkanie to wzajemna wymiana myśli i doświadczeń, a nie przepytywanie bohaterów. Zapewniam też bezpieczną przestrzeń do wypowiedzi. Zdarzało nam się być w miejscach, w których przewidywaliśmy duże trudności, ale nawet tam udało mi się nawiązać bliską relację z bohaterami moich programów. Do tego stopnia, że gdy wyjeżdżamy, to płaczemy, ściskamy się, a potem przez wiele, wiele lat jesteśmy w kontakcie. Więc jeśli kiedyś ruszę swoimi własnymi śladami, prywatnie i bez kamery, to na każdym krańcu świata będę miała lokum, żeby się zatrzymać (śmiech).

Czy jednym z takich spotkań o trudnych początkach było to z Kabulą?

Tak, to była właśnie taka historia, i może dlatego tak bardzo zapadła mi w pamięć i serce. Kabula była kompletnie zablokowana, zamknięta, widziałam wręcz, że mnie nie polubiła. Skruszenie tego muru zajęło mi wiele czasu. Dzisiaj obie się z tego śmiejemy, ale wtedy czuć było, że niechętnie ze mną rozmawia i spędza czas. Nie można się dziwić, takie miała doświadczenia – wszyscy słuchali jej trudnej historii o tym, jak odrąbano jej rękę na potrzeby czarnej magii, mówili, jaka jest biedna, robili sobie zdjęcia i… znikali. Była przekonana, że jestem kolejną taką osobą. Pomimo, że to było opłakane, dramatyczne i urągające ludzkiej godności miejsce, w oczach Kabuli zobaczyłam jakiś niesamowity płomień, determinację, śmiałość, odwagę, żeby marzyć. Poczułam, że jeśli ona dostanie szansę, to ją wykorzysta. Dlatego wróciłam do jej życia i ciągle wracam. Mamy szczególną więź.

Czy to, że jesteś kobietą, w niektórych sytuacjach ułatwia, a w innych utrudnia nawiązanie porozumienia?

Bohaterkami mojego programu są kobiety i dzielimy wiele wspólnych i uniwersalnych na całym świecie doświadczeń. Tematy takie jak dojrzewanie, rola kobiety czy macierzyństwo, szalenie nas zbliżają do siebie. Mężczyźnie pewnie trudno byłoby uzyskać taką atmosferę. Ale, oczywiście, bywa różnie. Wkrótce jedziemy realizować program w miejscu, gdzie do świata kobiet będziemy mogły wejść wyłącznie w zespole kobiecym – operatorem i dźwiękowcem będą również kobiety. Ja natomiast nie zostanę wpuszczona do świata mężczyzn – tym zajmie się zespół męski. Bywa też tak, że jako kobieta jestem lekceważona i nietraktowana poważnie. To bywa trudne, ale zbytnio mnie nie zniechęca.

W takich sytuacjach starasz się przezwyciężyć opór czy respektujesz zasady danej społeczności?

Są momenty, w których oczywiście trzeba je respektować. Są obszary i światy zarezerwowane dla mężczyzn i nie chodzi o to, żebym ja starała się przekonać kogoś, że mój „biały” punkt widzenia jest lepszy. Czasami jednak opór wynika ze zwykłej ludzkiej niechęci. A ja jestem dociekliwa i uparta, więc w sytuacjach, gdy mi na czymś zależy – próbuję. Z reguły z każdej realizacji wracamy wszyscy z poczuciem, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy.

Czy zdarzyło się, że się nie udało, że z musiałaś zrezygnować z jakiegoś tematu, pod wpływem presji – instytucjonalnej lub emocjonalnej?

Oczywiście. Pracuję w terenie od ponad 20 lat i wiele razy nie zdołałam zrealizować materiału, który zaplanowałam. Tylko, że o tym zwykle się nie opowiada w mediach (śmiech). Regularnie nie dostaję wiz albo zgód na filmowanie – ostatnio nie mogłam pojechać do Tanzanii. Byłam tam wcześniej 11 razy i najwyraźniej nie wszystkie moje działania spodobały się oficjelom. Z Myanmy (kiedyś Birma) zostaliśmy deportowani, w Pakistanie wywiad wojskowy nas aresztował, skonfiskowano nam sprzęt i nagrany materiał. Długo mogłabym jeszcze opowiadać, ale tak naprawdę to jest część mojego reporterskiego życia, więc nie przejmujemy się tego typu „wypadkami przy pracy” i po prostu dalej robimy swoje.

Źródła i delty energii

Martyna Wojciechowska (fot. Marek Arcimowicz / Jack Wolfskin)

Gdzie leżą źródła Twojej energii? W Twoim wnętrzu, czy może zasilają je najbliżsi, przyjaciele, fani?

Daj spokój… Właśnie wróciłam z pracy i jedyna rzecz, o jakiej marzę to, żeby się położyć i leżeć tak resztę dnia. O jakiej Ty energii mówisz (śmiech)? A tak na serio: rzeczywiście, jestem ponadnormatywnie energiczna. Wynika to w dużej mierze z… niekombinowania. Obieram cele i po prostu je realizuję. Nie zastanawiam się nad tym, czy danego dnia chce mi się bardziej, czy mniej. Każdy człowiek z natury jest trochę leniwy. Wiele osób pomimo ogromnego talentu czy potencjału nie zrealizowało swoich planów. Dlaczego? Bo czekali „na wenę”, a zabrakło im zwykłej determinacji, konsekwencji. Szczególnie ważna jest ta druga cecha, to, aby pomimo chwilowej lub nawet przeciągającej się słabości nie szukać wymówek. Wstawać i iść do przodu. I tyle.

A gdy już zagłuszysz to naturalne lenistwo, wstaniesz, ruszysz…

Wtedy z reguły się nakręcam i nic nie jest w stanie mnie zatrzymać. Nie wykluczam, że to może być męczące dla niektórych osób z mojego otoczenia, ale jestem też przekonana, że mój zapał potrafi być paliwem dla wszystkich wokół. To działa oczywiście w dwie strony. Dlatego staram się otaczać ludźmi, którzy generują dobrą energię, którym się chce, którzy nie narzekają. Mówię to zupełnie serio i świadomie – dobieram sobie grono ludzi, z którymi spędzam czas i z którymi rozmawiam. Ludzie potrafią podciąć nam skrzydła albo w odpowiednim momencie pomóc nam je podnieść. Wierzę, że wszystko, co mówimy, ma na nas wpływ. Gdy mówimy złe, przykre, destrukcyjne rzeczy, to po prostu nasze życie takie właśnie się staje. Może zaciąga to nieco coachingiem, ale nie ma w tym jakieś wielkiej filozofii, to po prostu działa.

Czy do osób pomagających Ci rozwijać skrzydła zaliczają się Twoi rodzice? Gdzieś słyszałem, że Twój tata jest Twoim największym fanem.

Tak, pod tym względem jest wręcz niemożliwy. Ale też odważny, odpowiedzialny, pracowity i uparty. Nigdy nie widziałam, żeby siedział i przysypiał czy marudził. Od zawsze jest bardzo aktywny. To mój największy fan, pewnie dlatego, że widzi we mnie swoje odbicie. Przynajmniej tych cech, które ceni najbardziej. Kolekcjonuje każdy najmniejszy wycinek na mój temat. Oboje rodzice bardzo mnie wspierają, co jest na pewno bardzo trudne, gdy dziecko lata w kółko po świecie. Są ze mnie dumni i często dają temu wyraz, ale jak wszyscy kochający rodzice – chcieliby dla mnie łatwiejszego życia. Pytają, kiedy w końcu przestanę się szarpać i zacznę „korzystać z życia”, kiedy odpocznę od zarwanych nocy, ciągłych podróży i pracy. Odpowiadam im wtedy ze śmiechem, że na tym właśnie polega moje korzystanie z życia, to jest mój żywioł.

Skoro rozmawiamy o relacji rodziców z dzieckiem, powiedz proszę, jak pojawienie się Marysi wpłynęło na Twoje życie?

Kiedy zaszłam w ciążę, stwierdziłam, że będę tą jedną, jedyną osobą na świecie, w której życiu nic się absolutnie nie zmieni (śmiech). Stąd zaklinanie rzeczywistości: wspinaczka na Elbrus w trzecim miesiącu ciąży (śmieją się, że Marysia jest najmłodszym zdobywcą tej góry), wyprawy na kolejne góry Korony Ziemi – na Antarktydę wyjechałam, gdy moja córka nie miała jeszcze roku. Dotychczasowe życie może nie kończy się, ale mocno zmienia. Do tamtej pory nic mnie nie ograniczało: jechałam, gdzie i kiedy chciałam, ekscytowałam się światem. Pojawienie się dziecka kompletnie zmienia zasady gry. Przeróżne obowiązki to jedno, ale poznałam nagle takie przedziwne uczucie – tęsknotę. To sprawiło, że nie byłam już tak wolna jak kiedyś. Na szczęście Marysia od najmłodszych lat dzieli ze mną moje pasje. W góry chodziła ze mną najpierw w nosidełku, później już sama. W wieku 3 lat dostała kask, linę i buty wspinaczkowe. Teraz ma 11 i świetnie się wspina. Bardzo to lubi, ma naturalną potrzebę ruchu. Razem robimy wiele zwariowanych rzeczy, często chodzimy w góry, również na via ferraty, gdzie radzi sobie bez problemów nawet, gdy ekspozycja jest spora.

Znamy Cię wyłącznie ze strony profesjonalnej. Czy podczas tych wyjazdów, w roli mamy, zachowujesz się w pewnej mierze inaczej?

Potrafię być zaskakująco „kwokowatą” matką. Na pewno bardziej martwię się o Marysię niż kiedykolwiek o siebie. Ludzi absolutnie rozbawia też olbrzymia waga, jaką przywiązuję do jedzenia na naszych wspólnych wyjazdach. Pakuję kanapki, jajka na twardo, jabłuszka… sama normalnie bym tego nie robiła. Staje się to dla mnie jakąś misją. Potrafię w skalnej szczelinie rozłożyć niemal kosz piknikowy. Trochę mnie to wzrusza u mnie samej (śmiech). Czasem odczuwam lęk, ale wiem, że gdy jesteśmy razem, ona jest bezpieczna. A Marysia mi ufa. I to jest bardzo duże zobowiązanie.

Twoja energia znajduje ujście w różnych deltach. Teraz mówisz o macierzyństwie, wcześniej pytałem o działalność reporterską i o Kabulę. Wiem, że jest wiele osób, którym pomagasz, jak chociażby przyszywana siostra Kabuli. Czy w którymś momencie nie wyczerpią się Twoje „zasoby”?

Ponad rok temu Kabula zwróciła się do mnie z prośbą, czy inna dziewczynka mogłaby dostać taką samą szansę jak ona, zostać jej przybraną siostrą. Tatu również cierpi na albinizm. Teraz razem uczą się w szkole Montessori w Mwanzie, w północno-zachodniej Tanzanii. Rozmawiamy właśnie z Kabulą o kolejnej dziewczynce, którą bardzo dobrze pamiętam z realizacji programu i wierzę, że nią też zdołam się zająć i umieścić w bezpiecznym miejscu. Mam wielu przyjaciół, którzy mi pomagają, ale brakuje nam po prostu rąk do pracy. Dlatego jestem właśnie w trakcie rejestrowania fundacji, która będzie pomagać kobietom, które osobiście spotkałam na „krańcu świata” – w myśl mojej zasady: zmieniając życie jednego człowieka, zmieniasz świat. To jedyna droga, aby robić to na nieco większą skalę, a przede wszystkim – bardziej systemowo. I żeby moje własne zasoby się nie wyczerpały, bo przecież całkiem inaczej jest, kiedy działa się w sprawdzonym zespole.

Jak będzie się nazywać ta fundacja?

Fundacja będzie nosić nazwę Przesunąć Horyzont, czyli tak, jak tytuł mojej książki, bo de facto o przesuwanie horyzontu w tej mojej działalności chodzi. Kiedy jesteśmy w terenie, eksplorujemy świat czy angażujemy się w pomoc dla innych, to wszystko opiera się na idei przesuwania horyzontu dużo dalej niż to, co jest dziś i jutro. Chodzi o to, aby cel ustawiać sobie wystarczająco daleko – za horyzontem, nie poruszać się ciągle w przestrzeni, którą wielokrotnie eksplorowaliśmy i dobrze znamy. Posuwać się dalej, głębiej, wyżej – i to też jest najbardziej zgodne również z ideą outdooru.

Martyna, dziękuję Ci za tę kapitalną klamrę spinającą naszą rozmowę. Niech pozostanie ona jej podsumowaniem i zakończeniem. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Tobie oraz wszystkim naszym Czytelnikom owocnego przesuwania horyzontów!

***

Rozmowa ukazała się w 7. numerze Outdoor Magazynu

Najnowszy, 8. numer naszego czasopisma znajdziecie w Empikach. Więcej informacji:

Exit mobile version