Zima w górach. Pułapki współczesności

W góry Polski zawitała zima, w związku z czym byliśmy świadkami kilku ciekawych wydarzeń. Dość szybko okazało się, że zima to nie wiosna, ani lato, ani jesień. Zima to zima: jest surowa i nie rozpieszcza. Nie w górach.

Ale ponieważ w zamian za cierpienia i mozoły oferuje piękno i poczucie spełnienia (wyluzowane lato w japonkach nie stanowi pod tym względem konkurencji dla zimy) wiele osób chętnie zapuszcza się w spowite śniegiem Beskidy, Bieszczady, Gorce, czy Tatry. I nic dziwnego!

Słyszeliśmy już jednak o pierwszych problemach turystów: bardziej doświadczonych i mniej doświadczonych, lepiej lub gorzej przygotowanych, skitourowców, bokserów, turystów z psami i bez. Media szumią, bo tego typu „wpadki” to tematy ogrzewające zimową atmosferę. Natomiast ci spośród nas, którzy regularnie odwiedzają góry o tej porze roku obserwują wielu amatorów zimowych przygód, którzy o własnych siłach wloką się w zaspach śniegu, a ze swoich wędrówek powracają bez asysty ratowników GOPRu. Problem jest więc raczej marginalny.

Pomimo tego daje do myślenia. Skoro wszyscy jesteśmy (z racji obywatelstwa) lodowymi wojownikami i wojowniczkami, to dlaczego już pierwsze dni prawdziwej zimy zdołały kilkoro z nas sprowadzić do parteru?

Kwestia sprzętu, przygotowania fizycznego, wiedzy, zdolności poruszania się w trudnym terenie, umiejętności planowania wycieczki, odczytywania czasu z tarczy zegarka czy prognoz pogody? W czasach dobrobytu, mody na zdrowy tryb życia i hiperłatwego dostępu do informacji nie powinniśmy mieć przecież z tymi sprawami problemu. A może w tym właśnie tkwi szkopuł?

Szybko stajemy się specjalistami, uzbrojeni w smartphony rozwiązujemy wszystkie zagadki, samodzielnie odnajdujemy na szklanych ekranach odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania – tam też szukamy inspiracji. Scrollując media społecznościowe raz po raz natrafiamy na kolejne pomysły, które szybko realizujemy, niewykluczone, że w obawie przed goniącym nas czasem.

Na przykład, kilka dni temu natrafiłem na zdjęcie facebookowego znajomego. Selfie z siłowni – trening uzupełniający dla wspinacza. Pomyślałem: fajnie. Mapa na stronie Benefit System, Google, kilka paraporadników na stronach sklepów internetowych, filmik z przykładowym treningiem, aplikacja, shake, baton… jestem.

Poszedłem na siłownię i, pomimo że znawcy tematu patrzyli na mnie z politowaniem, nawet nie zrobiłem sobie krzywdy. Przekładając ten sam schemat działania na zimowe wyjście w góry wchodzimy jednak w strefę poważnego ryzyka. Tu nie chodzi już tylko o to, aby nie zrzucić sobie hantelki na palec u stopy. Jak pokazało kilka ostatnich wydarzeń najlepsza kurtka, buty, sprawność fizyczna z ringu, siłowni czy biegania po parku, a nawet skrupulatne przygotowanie wędrówki za pomocą aplikacji, pełna bateria i stałe podłączenie do internetu, nie są gwarancją bezpieczeństwa w górach. Może nawet tylko jego iluzją?

Wierzymy, że sprzęt nas uratuje, że smartwatch wskaże nam drogę, a w ostateczności przyjdą po nas czerwono-niebiescy. A gdyby nie było ratowników? Gromadzony przez lata na dnie szafy sprzęt nie spełniałby nawet wymogów Instagrama, a telefon byłby w górach bezużyteczny z racji braku zasięgu? Może wtedy rzadziej pakowalibyśmy się w tarapaty?

Doświadczenie i wyobraźnia to dwie aplikacje, których jeszcze nikt nie wymyślił. A pokusa jest coraz większa, dociera do szerokich kręgów. Dostępne narzędzia wprawiają nas w zachwyt, nęcą i dają poczucie bezpieczeństwa. To dzięki nim często lądujemy w drzewnych studniach (ang. tree well), głową w dół. A wtedy sama wiara nie wystarcza.

Michał Gurgul

Exit mobile version