Ostatnie takie Święta

Utknąłem na cztery dni. Wiało powyżej 50 km/h i musiałem przeczekać aż zejdzie poniżej. Siedziałem na końcu chilijskiej Patagonii. Tu urywała się długa na 1240 km Carretera Austral, tu dojeżdżały zdeterminowane niedobitki turystów, tu zaczynał się osławiony szlak „Rutas de los Pionieros” (Szlak pionierów). Nietypowe przejście graniczne łączące Chile z Argentyną, które dzieliły gigantyczne jezioro San Martin i ok. 20 km szutrowej, a potem górskiej ścieżki. Siedziałem w Villa O’Higgins, miasteczku, w którym wtedy (2015 r.) były dwa sklepy, dwa hotele i hostel, nieczynna stacja benzynowa i pas startowy obok którego wypasały się krowy. Plus: 612 mieszkańców. Wieczorami, kiedy prawie puste ulice pustoszały jeszcze bardziej, siadałem w jadalni hostelu „El Mosco” i włączałem kawałek Otisa Reddinga „White Christmas”. Grałem go do zdarcia płyty i gapiłem się przez okno na hulający po ulicy wiatr. Ottis śpiewał o białych świętach, bo przecież Boże Narodzenie było tuż-tuż.

Fot. Łukasz Długowski, www.mikrowyprawy.com.pl

W dzień Wigilii, chyba w ramach prezentu od losu, wiatr zelżał i mogliśmy wypłynąć na jezioro żeby przedostać się na drugi brzeg i rozpocząć trekking w kierunku Argentyny. To, że wiatr osłabł oznaczało tylko tyle, że nie miał siły wichury. Wychodząc na pokład nadal trzymałem się relingu żeby nie zwiało mnie do wody. Pasmo ziemi niczyjej pomiędzy Chile a Argentyną przeszedłem z Edytą, spotkaną po drodze Polką. Po kilku godzinach na zmianę pchania i ciągnięcia jej roweru w bagnie, stanęliśmy w Argentynie, nad jeziorem Lago del Desierto (Pustynne jezioro). Rozbiliśmy namiot i z pożyczoną wędką nałowiliśmy pstrągów. Upiekliśmy je w ognisku i usiedliśmy nad brzegiem jeziora do kolacji wigilijnej. Poza rybami, w menu mieliśmy truskawki z puszki, czekoladę, banany, wino z kartonu i gumy do żucia. Jedliśmy i gapiliśmy się na oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Fitz Roya (3405 m). Bliżej nas, z jeziora wyrastały bezimienne góry, z których miejscami spływały jęzory Lądolodu patagońskiego. Wtedy już wyglądały marnie, jak okruszki dawnej świetności. A dwa lata później, kiedy ponownie oglądałem je z żoną, ciekło z nich jak z wyżymanego ręcznika. Podobnie było z jęzorem lodowca w Parku narodowym Queulat, którego wielki jęzor oglądałem w 2004 r. Jedenaście lat później głęboko się cofnął i łatwiej było zobaczyć zostały szare skały i wodospad. Taki sam los spotkał lodowiec spływający z wulkanu Michimahuida i setki innych. Patagonia topnieje w oczach.

Tę wigilię spędzę w domu. Będę myślał także o tym, co dzieje się w Patagonii: co zostało z tej dzikości, którą tak pokochałem? Ile z niej uda mi się jeszcze pokazać moim bliskim? Czy zdążą zachwycić się lodowcami? Czy będą mieli okazję zaobserwować słonie na sawannie? Czy wieloryby wypłyną im przed kajakami zanim je wybijemy do nogi albo udławią się plastikiem? Czy zdążą postawić stopę na wyspach Mikronezji zanim te utoną w oceanie? Czy moje dzieci za 20-30 lat będą cierpieć z głodu? Czy będą miały dostęp do czystej wody pitnej?

Będę zazdrościł rodzicom mojej żony, którym może się poszczęści i nie dożyją Polski roku 2050. Kraju targanego suszami, powodziami i huraganami. Będę żałował siebie, że ja jej dożyję, a jeszcze bardziej moich dzieci, które ucierpią najwięcej. Będę żałował, że nie zrobiłem więcej. Że nie krzyczałem głośniej, za mało przekonywałem i za często ustępowałem.

Życzę Wam wszystkiego najlepszego! Cieszcie się. To jedne z ostatnich tak dobrych Świąt. Każde następne będą gorsze.

Łukasz Długowski

Exit mobile version