Dotykaj, smakuj, wąchaj – zatop się w tym lesie. Rozmowa z Łukaszem Długowskim

„Mój znajomy mówi, że uczę ludzi na nowo oddychać” – w taki sposób definiuje modny ostatnio fenomen mikrowypraw Łukasz Długowski, propagator świadomego kontaktu z przyrodą, a także przygód, które można przeżyć nie tylko w Patagonii, ale również „tutaj”, choćby pod Warszawą.

Aneta Żukowska (outdoormagazyn.pl): Mikrowyprawy istniały długo zanim zostały w ten sposób zdefiniowane. Obecnie to temat trochę modny i popularny, choć nadal trudny do określenia. Czym dla Ciebie są mikrowyprawy?

Łukasz Długowski: Mój znajomy mówi, że uczę ludzi na nowo oddychać. Wydaje mi się, że to jest najlepsza definicja. Bo, rzeczywiście, ludzie wyjeżdżają za miasto, robią weekendowe wycieczki. Ale różnica między wyjazdem weekendowym, czy wyjściem do parku, a mikrowyprawą, jest dla mnie gigantyczna. Najlepiej zobrazuję to na przykładzie. Jakiś czas temu wybrałem się na wyprawę rzeką Świder. Wszedłem do koryta na wysokości Otwocka i szedłem nim aż do ujścia do Wisły. To było latem i wzdłuż rzeki była masa ludzi. Zazwyczaj wyglądało to tak, że siedział pan z panią, dzieci, a obok nich sterta śmieci. A jeszcze dalej była kolejna sterta odpadków, które wyrzucili inni wczasowicze. Jeszcze dalej była kolejna sterta, zostawiona przez kolejnych wczasowiczów. Mnóstwo śmieci było też w korycie rzeki, do tego bawiły się w nim dzieci. Można to potraktować jako wypoczynek, ale w żadnym wypadku nie można tego potraktować jako mikrowyprawę. Dlatego, że z mikrowyprawą wiąże się bardzo duża świadomość siebie i swojego wpływu na przyrodę, głęboki kontakt z przyrodą i nietraktowanie przyrody jak kopalni odkrywkowej. Ludzie w Polsce, i nie tylko, mają podejście – przyjdziemy, wykopiemy, co cenne, zniszczymy i pójdziemy w nowe miejsce. To nie jest kontakt z przyrodą, to nie jest mikrowyprawa. To jest gospodarka rabunkowa.

„Lasu nie należy zwiedzać – to nie muzeum – tylko doświadczać” (fot. Joanna Długowska)

Czyli chodzi o nastawienie – jak się zachowujemy i czego oczekujemy?

Tak. Chodzi o kontakt z przyrodą. Japończycy wymyślili na początku lat 90. Shinrin-yoku. Chcieli nakłaniać ludzi do tego, żeby wybierali się coraz częściej do lasu. Shinrin-yoku oznacza „kąpiel w lesie”. Gdy tradycyjna polska rodzina idzie do lasu, to pani z panem idą ścieżką, a gdy ich dziecko pobiegnie gdzieś w bok, od razu krzyczą: „Jordanek, nie ubrudź się”, „Jordanek, nie wchodź na drzewo”, „Jordanek, nie dotykaj tego!”, „Jordanek, nie kładź się na ziemię”. A Japończycy mówią co innego. Dotykaj, smakuj, wąchaj – zatop się w tym lesie. I to jest dla mnie pokrewne z mikrowyprawami. Chodzi o doświadczenie tego lasu, tej przyrody. Mówiąc nieco bardziej flozofcznie: nie ma granicy pomiędzy nami a przyrodą.

Czyli, Twoim zdaniem, podział na kulturę i naturę nas gubi? Stworzyliśmy sobie bariery, wydaje nam się, że pójście do lasu jest wyprawą, a tak naprawdę jest to dla nas naturalna przestrzeń.

To jest naturalna przestrzeń, ale spójrzmy chociaż na naszą historię. Od kiedy żyjemy w blokach z wielkiej płyty? Od lat 50.? Od kiedy żyjemy w domach z cegły? Od kilkuset lat? Zależy, jak liczyć, ale historia ludzkości ma blisko 200 tys. lat. W tym czasie żyliśmy przy ognisku, w szałasach, w jaskiniach, na drzewach. Ten okres, w którym żyjemy w budynkach, to ułamek naszej historii. Więc to stan, w którym jesteśmy obecnie, jest nienaturalny, a nie ten, w którym żyliśmy wcześniej. Odgrodziliśmy się od przyrody, bo nie potrafliśmy nad nią zapanować, baliśmy się jej, ona nam zagrażała. Oczywiście, nie będę nikogo nakłaniał, żeby z powrotem wlazł na drzewo. To byłby absurd. Natomiast ten podział, jaki sobie stworzyliśmy, to, w jaki sposób staramy się oddzielić od natury, widać też na przykład w sposobie ochrony przyrody. Hasło „Musimy chronić przyrodę” jest bzdurą. My musimy chronić nas samych. Dlatego ta ochrona przyrody jest traktowana po macoszemu. Uważa się, że to jest taka flozofa narwańców, ekologów, itd. Ludzie nie rozumieją, że to jest absolutna podstawa. Nie ma ważniejszego problemu niż ochrona przyrody. Rozumiem i szanuję prace chociażby nad rozwiązaniem problemu malarii w Afryce, jednak nie jest to problem fundamentalny. Można to porównać do wymiany rdzewiejącej barierki na moście, pod którym rozpadają się fundamenty. Fundamentem jest ochrona przyrody, ochrona nas, środowiska, w którym żyjemy. Bo jeżeli nie będzie środowiska, nie będzie planety, nie będzie żadnych innych problemów.

„Ognisko ma niesamowitą moc, mogę się w nie gapić godzinami” (fot. Łukasz Długowski)

Rozumiem, że mikrowyprawy mają na celu również zwiększenie tej świadomości. Mamy zbliżyć się do natury na nowo?

Dla ludzi, którzy są zainteresowani mikrowyprawami, którzy przeczytali moją książkę „Mikrowyprawy w wielkim mieście”, którzy piszą do mnie na Facebooku, ten cel jest dalej nieuświadomiony albo daleki. Oni w większości chcą przeżyć przygodę, zobaczyć coś fajnego. I dobrze. Mikrowyprawy temu służą. To jest mój haczyk, za pomocą którego chcę ich wyciągnąć w outdoor, a przy okazji chcę go im pokazać w głęboki sposób. Więc bardzo ważną częścią mikrowypraw jest właśnie przygoda, ale przygoda raczej nie w Patagonii, lecz pod Warszawą, Poznaniem czy Łodzią. Przygoda we własnym ogródku, a nie w Amazonii. Dzieje się tak też dlatego, że większość z nas nie może być podróżnikami, nie może rzucić rodziny, kredytu, kosztów życia codziennego i pojechać sobie na miesiąc, albo rok, w podróż. Każdy ma jakieś zobowiązania i mikrowyprawy są sposobem, by móc przeżyć przygodę. Spełniać marzenia, ale w mikroskali. Mam nadzieję, że gdy zasmakuje się przyrody, pozna się środowisko pod swoim miastem, czy za rogiem swojego domu, to w dalszym rozwoju dojdzie się do samoświadomości, nazwijmy to, głębokiej ekologii.

Czy Ty też przeszedłeś tę ewolucję?

Na początku byłem takim totalnie nieświadomym turystą, podróżnikiem, który sobie jeździł w różne miejsca, uważał, że w Polsce nie ma nic ciekawego do zobaczenia, że trudno jest tu coś przeżyć, że trzeba pojechać do Patagonii albo Norwegii czy Afryki. W tej chwili mam prawie 35 lat, czyli tak na poważnie podróżuję od 17 lat, a historia z głębokim przeżywaniem, doświadczaniem przyrody, zaczęła się dla mnie dopiero jakieś sześć lat temu. Próbowałem przejść Norwegię na nartach z Bergen do Oslo. To miał być początek mojej „wielkiej” podróżniczej kariery. Chciałem być eksploratorem jak Fridtjof Nansen czy Marek Kamiński. Wielki podróżnik, który będzie jeździł po festiwalach i opowiadał, jakich wspaniałych rzeczy dokonał. Po kilku dniach w Norwegii, ze względu na zagrożenie lawinowe i przez to, że szedłem samotnie, zawróciłem. Stwierdziłem, że moje życie nie jest warte tego, żeby je narażać tylko po to, żeby przejść od punktu A do B. Mam syna, mam dziewczynę, mam dla kogo żyć. Chcę być zdrowy. Dlatego zawróciłem. Zanim zacząłem tę podróż, myślałem „dojdę nawet po własnym trupie”. Wtedy bałem się, że jeśli mi się nie uda, to będzie największa porażka w moim życiu. Rzeczywiście, to była największa porażka w moim życiu, a jednocześnie najważniejsza porażka, bo ona właśnie przekierowała moje myślenie z wielkich wypraw na te mniejsze. Przestałem być egoistą, myśleć o sobie, a zacząłem myśleć o innych, o mojej rodzinie. Ale jednocześnie bakcyl podróżowania we mnie pozostał. I zastanawiałem się, jak go realizować, żyjąc normalnie, płacąc rachunki itd. Trafłem wtedy na brytyjskiego podróżnika Alastaira Humphreysa, który wymyślił microadventures. Przejechał świat dookoła rowerem, wreszcie, gdy wrócił, zaczął się zastanawiać, co robić dalej, jak podróżować, a jednocześnie nie wyjeżdżać na dwa lata z domu. No i wymyślił microadventures. Pierwszą mikrowyprawą, jaką ja zrobiłem, był wypad z moim kumplem pod Warszawę. Wcześniej nie mogliśmy się długo spotkać. Każdy miał mnóstwo ważnych rzeczy, spotkania, maile… Normalne życie w pracy. Alastair swoimi mikrowyprawami zasugerował mi, że przecież można się spotkać w nocy. Pojechaliśmy pod Warszawę, wzięliśmy śpiwory, przeszliśmy w bród Wisłę, aby dostać się na wyspy. Rozłożyliśmy śpiwory, pogadaliśmy i położyliśmy się spać. Rano wstaliśmy i pojechaliśmy na godz. 9 do pracy. To totalnie przewróciło mi w głowie. Nagle okazało się, że ta przygoda rzeczywiście jest na wyciągnięcie ręki. Dojechaliśmy tam autobusem podmiejskim. Nie kosztowało nas to 10 tys. dolarów tylko 8,80 zł – tyle, ile kosztowały nas bilety. Nasza wyprawa nie musiała trwać miesiąc. Na tej wyspie naprawdę czułem się, jakbym był gdzieś w Bieszczadach, na Mazurach, w jakimś totalnie dzikim zakątku Polski, a byliśmy 25 min samochodem od centrum Warszawy. Później zacząłem organizować kolejne wyprawy, i to się rozwinęło, i zaowocowało książką „Wyprawy w wielkim mieście”.

„Nie trzeba jechać nad Amazonkę, żeby zobaczyć puszczę, wystarczy wybrać się pod Poznań, czy Warszawę (fot. Maciej Baranowski)

Czym się różni mikrowyprawa od zwykłej wycieczki, poza świadomością ekologii? Nie wymaga pieniędzy, ale wymaga kreatywności, a na to trzeba się otworzyć. Jeżeli chcemy trafć do ludzi, którzy mają nawet problem, żeby spotkać się z kumplem, jak mogą przejść na kolejny etap i zaplanować sobie wyprawę?

Najtrudniejszym elementem mikrowyprawy wcale nie jest realizacja, a wyjście poza schemat. Pracując nad książką, uświadomiłem sobie, że żyjemy w kanionach. Codziennie chodzimy do tych samych sklepów, podobnych restauracji, spotykamy się z tymi samymi ludźmi. Idziemy do pracy tą samą ścieżką, po dzieci, do szkoły, przedszkola. Codziennie ją wydeptujemy. Po roku jest zauważalna, po pięciu latach jest malutkim rowkiem, a jak przechodzisz na emeryturę, to się okazuje, że idziesz głębokim kanionem i nic nie widzisz poza swoją ścieżką. Nikogo nie ma, tylko słońce gdzieś tam z góry dochodzi. Idziesz bezmyślnie swoim schematem. Najtrudniej jest wyjść z tego kanionu. To nie jest tak, że ja jestem jakimś wielkim mistrzem Zen i potrafię sobie to codziennie zorganizować. To nie jest prawda – ja też się do tego zmuszam. Często robię rzeczy, których się boję, np. pływam w rzece, a boję się rzek.

Mówimy też do ludzi, których zaskakuje zmrok nad Morskim Okiem. Jak przeskoczyć ten etap?

Przez to, że ja żyję mikrowyprawami i robię to od lat, to mi jest łatwiej wskoczyć do Wisły, niż komuś, kto raczej zajmuje się oglądaniem telewizji z fotela. W książce mówię o tym, że warto zacząć od rzeczy małych, choćby od biwaku w lesie. Bez żadnej ochrony, tylko w śpiworze i z karimatą. To jest proces. Sam zaczynałem od spania w namiocie i też miałem cykora. Zawsze coś mi zaszeleściło, złamał się jakiś kijeczek – „O Boże, coś mnie idzie zabić”. Miałem dokładnie te same lęki. Jeśli na początku boisz się spać w lesie, to rozłóż sobie śpiwór w ogródku. Połóż się ze swoim mężem albo przyjaciółką, zróbcie sobie ognisko. To już będzie pierwszy krok, który wyciągnie cię z tej rutyny i dostarczy niesamowitych przeżyć.

Największy park narodowy w Polsce – Biebrzański – najlepiej zwiedzać z tratwy (fot. Maciej Baranowski)

Jak byś zdefiniował outdoor?

Kiedyś na moim Facebooku zadałem ludziom pytanie, jaki jest polski odpowiednik tego słowa. Było kilkadziesiąt różnych odpowiedzi. Teren, przyroda, na polu, na dworze… Jak bym ja to zdefniował? Słowo kojarzy mi się bardzo technicznie. Trochę jako taka przestrzeń pozbawiona wartości, podporządkowana zyskowi. Bo tym terminem głównie posługuje się branża outdoorowa.

W języku angielskim to słowo jest dużo bardziej oczywiste i raczej bez negatywnych skojarzeń.

W języku angielskim to bardzo szerokie, wieloznaczne pojęcie.

 

„Nocleg pod gwiazdami robi wrażenie na wszystkich. Niezależnie czy jesteś prezesem wielkiej firmy, czy sprzątaczką. Wszyscy kochają tajemnicę”. (fot. Łukasz Długowski)

Może uznajmy, że o aktywnościach outdoorowych mówimy wtedy, gdy wykonujemy je siłą własnych mięśni, na łonie przyrody. Niekoniecznie poza miastem.

Słusznie. Mieszkam w Warszawie, więc siłą rzeczy najlepiej znam rejony podwarszawskie. Tych miejsc outdoorowych jest tutaj multum. To nie są tak spektakularne miejsca jak Himalaje, Kanion Kolorado, Wielkie Równiny albo Dolina Serengeti, ale mamy na np. bagno Pulwy pod Warszawą. Obszar ponad 60 km2, płaski jak stół, na którym nie ma prawie żadnych zabudowań. Mamy bagno Całowanie, które rzeczywiście wciąga, łaziłem tam – można się utopić. Wisłę, która jest częściowo dzika, nawet w granicach Warszawy. Ale takie same miejsca są pod Poznaniem – Puszcza Zielonka, pod Łodzią – Park Krajobrazowy Wzniesień Łódzkich, Trójmiasto – genialny park krajobrazowy. Każde miasto ma dookoła siebie te przestrzenie. Niestety, często uważamy, że przygoda wymaga wielkich ekspedycji i wielkich pieniędzy, pomijamy te miejsca wokół nas, traktujemy je po macoszemu i zostawiamy na emeryturę, jak już będziemy ledwo chodzić. One stwarzają możliwości do przygody, tak samo jak każde inne miejsce. Trzeba tylko trochę zmniejszyć sobie skalę. Nie oszukujmy się – większość z nas nie jest w stanie wejść na Meru Peak czy przepłynąć Kanion Kolorado. Większość z nas jest w stanie wejść do rzeki Rawki, która ma szerokość 3 metrów i głębokość 20 centymetrów.

„Nie ma takiej restauracji, na którą zamieniłbym kolację w outdoorze” (fot. Joanna Długowska)

To myślenie jest też dobre, biorąc pod uwagę perspektywę czasu. Jesteśmy zabiegani.

Przeciętny pracownik korporacji ma chyba 26 dni urlopu. Wykorzystasz je na święta, żeby gdzieś wyjechać z dzieciakami i zostajesz już tylko z weekendami. A mikrowyprawy można przeżyć nawet w ciągu godziny.

Zrealizowałem mikrowyprawę, jedną z najkrótszych, gdy chciałem udowodnić, że można sobie urozmaicić podróż do pracy. Kiedyś mieszkałem w Norwegii nad fordem Hardanger. Hotel, w którym pracowałem był na końcu tego fjordu, a moje miejsce zamieszkania kilka kilometrów dalej. Chodziłem tam, jeździłem rowerem, ale w końcu znudziło mi się to i stwierdziłem, że zacznę pływać kajakiem do pracy. Do tego, podczas kilkugodzinnych przerw w pracy, nieraz podpływałem pod górę, wchodziłem na nią, schodziłem i wracałem do pracy. I w Warszawie też to jest możliwe.

Zrobiliśmy taką mikrowyprawę z deskami SUP. Wskoczyliśmy na nie na wysokości Wilanowa i spłynęliśmy do centrum Warszawy. Całość zajęła nam około 45 minut. Czyli tyle samo, co jazda autem z Wilanowa do centrum w porannych korkach. W tym czasie nic nas nie denerwowało, był to czysty relaks. Mieliśmy sesję medytacyjną. Dzięki temu, że na SUP-ie wykonujesz powtarzalne czynności, mózg wchodzi w podobny stan jak podczas medytacji. Równocześnie zrobiliśmy trening jak na siłowni. W ciągu godziny na SUP-ie spala się 400–500 kcal. Oprócz odprężenia, medytacji i ćwiczeń, urozmaiciliśmy sobie też drogę do pracy. Przeżyliśmy przygodę na dość dzikim odcinku Wisły. Naprawdę nie potrzeba urlopu ani wielkich środków, żeby przeżyć przygodę.

Mikrowyprawy to taki „cosy outdoor” – maksimum przyjemności, zero cierpienia (fot. Joanna Cieślikowska)

Zwracasz uwagę na sprzęt, czy może nie jest to temat, który Cię pociąga?

W mojej książce jest rozdział o sprzęcie, i przytaczam tam taką anegdotę mojego znajomego himalaisty, który miał syna i ten syn też chciał się wspinać. Razem z kumplem zaczęli się obkupywać w sprzęt. Śpiwory, kurtki, buty, wydali kilkanaście tysięcy złotych. Pewnego dnia ojciec ich zapytał: „Chłopaki, ale co wy osiągnęliście?” Okazało się, że wydali pieniądze, ale niczego szczególnego nie zrobili, bo też nie mieli już za co. Są dwie drogi, jeśli chodzi o sprzęt. Jedna jest następstwem poprzedniej. Pierwsza jest taka, że jeżeli nie masz sprzętu, to nie ma sensu inwestować w jego zakup wszystkich pieniędzy. Sprzęt outdoorowy dużo kosztuje, szczególnie, jeśli chcesz wysokiej jakości produkty. Możesz wydać albo 1000 zł na kurtkę albo 200 zł na kurtkę i 800 przeznaczyć na mikrowyprawy. Jeżeli wydasz całe 1000 na kurtkę, to nie masz wyjazdu. Więc po co Ci ta kurtka? Po to, żeby chodzić w niej po Warszawie? Szkoda kurtki. Są second handy, w których czasami można kupić sprzęt outdoorowy, jest allegro, ja sam kupuję sprzęt używany, np. koszulki z wełny merynosów Devolda. Czy jest to dla mnie ujma? Nie, nie czuję nic takiego.

Mówi też o tym Patagonia. Sprzęt, który jeszcze nadaje się do użytku, przekazujemy dalej.

Tak, sam też to uprawiam. Mam np. taką zieloną puchówkę, której używam od 2012 roku. Jest ściorana i poszyta w wielu miejscach, obklejona srebrną taśmą tam, gdzie się podarła. Będę ją reperował tak długo, aż się totalnie nie rozpadnie. Bo cały czas spełnia swoją funkcję.

Największy park narodowy w Polsce – Biebrzański – najlepiej zwiedzać z tratwy (fot. Maciej Baranowski)

Koszulki i kurtka to dwie różne sprawy. Jakie są ekologiczne konsekwencje kupowania nowego, drogiego sprzętu?

Sprzęt za 200 zł jest ryzykowny. Może Cię zawieść w każdych warunkach. Kurtka to jeszcze pół biedy. Ale buty mogą cię kosztować złamaną nogę, skręconą kostkę. Druga konsekwencja jest ekologiczna. Tanie ciuchy są po prostu źle produkowane, z tanich materiałów, z gigantyczną szkodą dla środowiska, a pracownicy, którzy je produkują, pracują w warunkach niemal niewolniczych. Jeżeli więc chcesz rzeczywiście aktywnie spędzać czas w outdoorze, to zainwestuj w dobry sprzęt – taki, co prawda, dużo kosztuje, będzie jednak służył ci latami. Wybierz firmę, która stosuje świadomą ekologicznie produkcję i dobrze traktuje swoich pracowników. Są firmy, które zwracają na to uwagę. Jestem zwolennikiem dwóch firm i żadna z nich mnie nie sponsoruje, więc to nie będzie reklama: Patagonia i Fjällräven. Patagonia przeznacza 1% swojego obrotu na działania ekologiczne. Wytacza procesy sądowe, teraz np. Donaldowi Trumpowi za zmniejszenie powierzchni pomników przyrody w USA. Wspiera organizacje ekologiczne, produkuje filmy proekologiczne – kultowy „180 stopni na Południe”. Ma też przejrzysty łańcuch dostaw – można sprawdzić, od początku do końca, co i gdzie produkują, skąd pochodzą materiały itp. Wspierają też badania naukowców mające na celu wynalezienie barwników i środków jak najmniej szkodliwych dla środowiska. To marka, która uważana jest za bardzo drogą. Pytanie jednak, co to znaczy? Kurtka puchowa kosztuje 1000 zł. Raz, że to jest porównywalna cena do innych topowych marek, dwa, że w cenie tej kurtki dostajemy godne płace pracowników, godne traktowanie zwierząt, mniejszy wpływ na środowisko i walkę o to, żeby to środowisko istniało. Oczywiście, jeśli ktoś weźmie dwie kurtki i zobaczy, że jedna kosztuje 1000 zł, a druga 500 zł, to powie, Patagonia jest za droga – Patagonia to Patagucci. Dla mnie ta cena ma sens. To są też ceny, które mają powstrzymywać ludzi przed kupowaniem zbyt dużo, to też ma swój sens. Fjällräven z kolei jest jedną z pierwszych marek, która zrezygnowała z GORE-TEX-u i wprowadziła w swoich wodoodpornych kurtkach Ecoshell.

Podobne podejście ma Jack Wolfskin.

Jack Wolfskin, który postawił sobie superwyśrubowane normy, jeżeli chodzi o materiały, standardy, barwniki. Szacuneczek dla nich. Pozostaje pytanie do pozostałych frm z przemysłu outdoorowego: co robi polski 4F? Co robi The North Face, największa frma outdoorowa na świecie? Ostatnio chwalą się tym, że otworzyli w Stanach jeden sklep zgodny z certyfikatem poświadczającym, że powstał z naturalnych materiałów i jest przyjazny środowisku. A co z tonami rzeczy, które ta marka produkuje? One mogą wyrządzać szkodę?

To prawda, lider w branży powinien wyznaczać standardy.

Dokładnie. Co robią inne marki? Mammut, Marmot, co robią producenci butów? To jest tak samo gigantyczny przemysł jak odzieżowy. Rozumiem, że korporacje myślą kategoriami zysku, muszą jednak pamiętać, że wchodzimy w epokę biznesu odpowiedzialnego. Możemy realizować biznes z lat 90. – rzućmy cokolwiek, i tak kupią. Tylko że za chwilę to już nie będzie działało. To widać w porównaniu wyników finansowych Patagonii i The North Face. Patagonia jest najszybciej rosnącą marką na rynku outdoorowym. Realia są takie, że millenialsi i kolejne pokolenia są coraz bardziej świadome, a jednocześnie żyją w środowisku, które jest coraz bardziej zanieczyszczone. Ci ludzie będą więc wymagali od firm, aby misja, która widnieje na stronach internetowych, rzeczywiście miała sens, a nie była tylko pustosłowiem. Więc jeśli ktoś chce robić duże pieniądze, to powinien wyznawać te wartości. Szczególnie przemysł outdoorowy, który bazuje na kontakcie z przyrodą.

Sprawa jest oczywista: jeżeli ten przemysł zniszczy outdoor, nie będzie biznesu.

Tak, to też jest kwestia odpowiedzialności za środowisko, nie tylko przy procesie produkcji czy wymyślaniu nowych materiałów. Mamy raporty Greenpeace’u, które od roku 2011 dowodzą, że Gore-Tex i inne membrany wodoszczelne są prawdopodobnie rakotwórcze. Że prawdopodobnie wpływają na gospodarkę hormonalną i są szczególnie szkodliwe dla płodów. Matka, która jest w ciąży i nosi kurtkę „goretexową”, prawdopodobnie funduje swojemu dziecku raka już na etapie jego rozwoju. W Polsce tej dyskusji w ogóle nie mamy, na Zachodzie już jakaś tam jest. Dziwi mnie, że te frmy niewiele z tym robią. Znam dosłownie kilka (Jack Wolfskin, Patagonia, Mountain Hardwear i Fjällräven), które wzięły się za ten problem. Może jest ich więcej, może krzywdzę niektóre frmy, ale przemysł jest gigantyczny – to są setki frm. EOCA – organizacja, której celem jest ochrona środowiska, istnieje bodaj 7 lat. Skupia 130 frm outdoorowych i chwali się na swojej stronie internetowej tym, że przez te 7 lat przeznaczyła na ochronę środowiska 2,4 mln Euro. To jest komedia. Wyliczyłem, że każda z tych 130 frm w ciągu 7 lat przeznaczyła w ramach EOCA 17 tys. euro na ochronę środowiska. Sprawdzałem raporty fnansowe korporacji VF (The North Face, Timberland, Vans, Smartwool, Icebreaker, itp.). Co kwartał mają czysty zysk na poziomie 200 mln dolarów. Nie ma danych na temat tego, ile polskie frmy przeznaczyły na ochronę środowiska. Żadna frma w Polsce nie próbowała wytoczyć procesu Szyszce za tę wycinkę, żadna nie zrobiła kampanii „Brońmy Puszczy”, nie organizowała wycieczek uświadamiających do Puszczy, żadna z firm z Polish Outdoor Group, która chwali się swoim Winter Campem, nie zorganizowała żadnej akcji uświadamiającej. POG też nie organizuje np. czyszczenia gór, lasów, rzek. A powinien. Wracamy do tego samego problemu. Można robić biznes na zasadzie lat 90., wystawiam sprzęt i kupujcie, tylko za chwilę nikt nie będzie zwracał uwagi na ten towar. Myślę, że w interesie nas wszystkich, i biznesu, i użytkowników, jest dbanie o to środowisko. Jak to zrobić? Czy robić to na modelu Patagonii i 1%, czy wymyślić jakieś inne formy? Myślę, że stowarzyszenie Polish Outdoor Group, które jest liderem opinii w środowisku, powinno usiąść w swoim gronie i zacząć się nad tym zastanawiać.

Przyłączyłbyś się do Polish Outdoor Group, żeby wspierać taką inicjatywę?

Jeśli będę mógł się na coś przydać, to bardzo chętnie. Nie krytykuję branży outdoor ze względu na niechęć do marek, ale ze względu na miłość do przyrody i świadomość, jaką krzywdę produkcja sprzętu może jej wyrządzić. W procesie ochrony środowiska potrzebujemy działań także ze strony branży outdoorowej.

Póki co jednak głosisz dobrą lub złą nowinę o świadomości dotyczącej ochrony i kontaktu ze środowiskiem za pomocą mikrowypraw.

Dokładnie – dlaczego w ramach mikrowypraw wyciągam ludzi w outdoor i dlaczego chcę żeby się brudzili, wspinali na drzewa, wskakiwali do rzek, spali bez namiotu w lesie? Dzięki temu przyroda w nich „wchodzi”. Im mniej jest granic pomiędzy tobą a przyrodą, tym bardziej jej doświadczasz. Tym bardziej uświadamiasz sobie łączność z przyrodą. Dla mnie przekłada się to stricte na ekologię. Możesz być ekologiem Facebookowym. Możesz przelać dychę na Greenpeace, udostępnić post, zmienić zdjęcie. A później weźmiesz w sklepie siatkę foliową, cukinię pakowaną w osobne folie, będziesz jeździć dieslem i palić parszywym ekogroszkiem. Wierzę w to, że ten głęboki kontakt z przyrodą zapewnia, że ludzie zaczną zmieniać swoje życie i że na co dzień będą starali się dbać o środowisko.

***

Łukasz Długowski (fot. Justyna Cieślikowska)

Łukasz Długowski

Podróżnik, autor książki „Mikrowyprawy w wielkim mieście”. O mikrowyprawach pisze w „Gazecie Wyborczej” i magazynie „Poznaj świat”, prowadzi program w Dzień Dobry TVN „Mikrowyprawy z Łukaszem Długowskim”.

***

Tekst ukazał się w 4. numerze Outdoor Magazynu, który dostępny jest w wersji elektronicznej oraz tradycyjnej.

Exit mobile version