Skupiam się na mikroświatach – rozmowa z podróżnikiem, Mateuszem Waligórą

Mateusz Waligóra to specjalista od wyczynowych wypraw w najbardziej odludne miejsca naszej planety. Podczas swoich ekspedycji nie tylko dokumentuje miejsca i kultury, które właśnie ulegają nieodwracalnym przemianom, ale również testuje sprzęt outdoorowy. W wywiadzie dla Outdoor Magazynu zdradza motywacje dla swojej pasji oraz szczegóły dotyczące sponsorskiej współpracy z markami outdoorowymi.

Aneta Żukowska: Skąd pomysł na projekt „Before it’s gone”?

Mateusz Waligóra: Po raz pierwszy pomyślałem o tym by skupić swą uwagę na miejscach, które ulegają bardzo intensywnym przemianom w trakcie kolejnej wyprawy w góry Kordyliery Królewskiej w Boliwii. To właśnie tam, u podnóża sześciotysięcznika Huayna Potosi zobaczyłem lagunę polodowcową. Nic nadzwyczajnego. Szkopuł jednak w tym, że dwa lata wcześniej, gdy byłem tam po raz pierwszy w tym samym miejscu znajdował się piękny lodowiec. To tempo zmian było dla mnie szokujące i zdałem sobie sprawę z tego, że fotografie, które mam na twardych dyskach, mają już wartość historyczną i dokumentalną. To było przygnębiające. Ponadto swój rekonesans świata mam już za sobą. Długie, pozbawione sprecyzowanego celu wyprawy są fajne, tak jak półtoraroczna rowerowa wyprawa przez Andy. Teraz szukam jednak konkretnych historii, które chciałbym opowiedzieć. Skupiam się na niewielkich wycinkach globu, w zasadzie na pewnych mikroświatach.

Mateusz Waligóra podczas wyprawy do Peru (fot. Michał Dzikowski / clearskiesahead.com)

Co konkretnie Was interesuje, na jakiej podstawie wybieracie kolejne miejsca na podróż?

Chcemy wraz z Michałem Dzikowskim – fotografem, który towarzyszył mi w Indiach i Peru – dokumentować miejsca i kultury, które właśnie ulegają nieodwracalnym przemianom. Nie zmieniały się i nie będą się zmieniać, zmieniają się teraz. Interesują nas wszystkie przemiany: społeczne i kulturowe, związane z degradacją środowiska czy przekształcaniem natury przez człowieka. Ruszamy w drogę nie po to, by odkrywać coś, co dawno zostało odkryte lub ocalić coś, co z góry skazane jest na zagładę. Jedziemy tam, by wysłuchać historii ludzi, a następnie przekazać te historie dalej. Chcemy dokumentować zmiany, wykorzystując przy tym jak najlepiej swoje doświadczenie dziennikarskie i fotograficzne. W Himalaje Indyjskie ruszyliśmy w związku z kilkusetletnią tradycją wędrowania po zamarzniętej rzece Zanskar. Wędrówka, ta którą nazywa się Chadar, zostanie prawdopodobnie zaprzestana w związku z inwestycjami drogowymi prowadzonymi przez rząd Indii. W Peru, w trakcie drugiej wyprawy obiektem naszych zainteresowań był wpływ topniejących andyjskich lodowców na życie mieszkańców niewielkich wiosek, których głównym źródłem utrzymania jest uprawa roli. Każda wyprawa projektu Before It Is Gone składa się z dwóch charakterystycznych części – historii, którą chcemy opowiedzieć, ale też przygody. Z tego powodu szliśmy po zamarzniętej rzece ciągnąc za sobą polarne pulki albo przemierzaliśmy Andy ścieżkami wytyczonymi przez Inków. Ten przygodowy aspekt ma dla nas ogromne znaczenie. 

Co jest w tym projekcie najtrudniejsze?

Czas. Przygotowanie dwóch pierwszych wypraw zajęło nam osiem miesięcy, w trakcie których Before It Is Gone stał się moim pełnowymiarowym etatem – niestety bez wynagrodzenia. Począwszy od pomysłu, przez zainteresowanie mediów, pozyskanie finansowania, zdobycie niezbędnych pozwoleń po samą wyprawę i pracę nad przywiezionym materiałem – wszystko to robimy sami. Oczywiście fakt, że te dwie wyprawy wyszły tak dobrze, daje nam wiele satysfakcji, bo projekt ten powstał z naszej pasji przemierzania świata, fotografii i pisania. Przychodzi jednak taki moment, że czujesz, że to zbyt dużo. Pomysł zaczyna cię całkowicie pochłaniać. Dla mnie ten moment przyszedł właśnie teraz, dlatego zdecydowaliśmy o odwołaniu trzeciej wyprawy, na co wpływ miał też problem ze zdobyciem wymaganych pozwoleń. Miejsca, w których się poruszamy są bardzo często trudno dostępne lub chronione prawnie, w związku z czym zdobycie niezbędnych pozwoleń trwa miesiącami i nie zawsze kończy się powodzeniem.

Co cieszy Was w tym najbardziej? Co jest najprzyjemniejszego?

Uwielbiam moment, gdy po tych długich przygotowaniach wysiadam z samolotu w miejscu docelowym i wiem, że właśnie teraz zaczyna się prawdziwa przygoda. Tak jak ta w trakcie Victorinox Qhapaq Ñan – to była wyprawa, o której czyta się w książkach, latami marząc o tym, że może kiedyś też uda się coś takiego przeżyć. Udało się. Czuję też satysfakcję, gdy osoby ze środowiska podróżniczego wpierają nas w tym co robimy – wystarczy dobre słowo, potwierdzenie, że ten projekt ma sens. I choć sami to wiemy, to taka reakcja zawsze nas cieszy. Niestety czasem też rzuca nam się kłody pod nogi.

Którą ze wszystkich Twoich podróży oceniasz jako najtrudniejszą?

Zdecydowania samotny rowerowy trawers Canning Stock Route w Australii. To była przygoda wyczerpująca w każdym tego słowa znaczeniu. To właśnie wtedy zakochałem się w pustyniach, a tak naprawdę myślę, że po prostu uzależniłem się od adrenaliny.

Jak udaje Ci się łączyć życie rodzinne z podróżowaniem?

Nie wiem czy mi się udaje, bo nie istnieje w tym przypadku coś takiego jak dobry kompromis. Za każdym razem gdy jestem gdzieś na drugim końcu świata bardzo brakuje mi rodziny, a jej brakuje mnie. Musimy pamiętać o tym, że ja nie jadę na jedną wyprawę w roku, lecz na pięć lub sześć. Moja żona rozumie moją pasję, bo dla niej podróżowanie jest równie ważne. Z tą jednak różnicą, że ja z tej pasji zrobiłem zawód – podróżuję by żyć.

Jak oceniasz ostatnią Waszą wyprawę – Victorinox Qhapaq Ñan. Czy osiągnęliście swoje cele?

Tak jak już mówiłem – to taka przygoda, o której czyta się w książkach. W ciągu dwóch tygodni przeszliśmy z Michałem, Wilfredo – tłumaczem języka keczua – oraz Richardem i Edwinem odpowiedzialnymi za konie z Cusco – dawnej stolicy Inków do Machu Picchu, siecią starożytnych inkaskich dróg Qhapaq Ñan. W tym czasie pokonaliśmy ponad 200 kilometrów i 16 przełęczy, których wysokość przekracza 4200 m n.p.m., była to zatem wyprawa bardzo eksploatująca fizycznie. Poruszaliśmy się ścieżkami, których jeszcze w Polsce nie byliśmy w stanie odnaleźć w Google Earth, ba – już idąc po nich nie zawsze zdawaliśmy sobie sprawę z ich istnienia, bo porasta je gęsta andyjska trawa nazywana ichu. Reasumując – nie udało nam się jedynie uzyskać pozwolenia na nocne wejście do Machu Picchu, o co staraliśmy się wiele miesięcy, niemniej jednak wróciliśmy szczęśliwi.

„Victorinox Qhapaq Ñan – to była wyprawa, o której czyta się w książkach” (fot. Michał Dzikowski / clearskiesahead.com)
Wyprawa do Peru (fot. Michał Dzikowski / clearskiesahead.com)

Od lat podczas swoich wypraw testujesz sprzęt outdoorowy, współpracujesz także z markami, które wspierają Twoje projekty. Różnie patrzy się na tę sprawę, jak Ty do tego podchodzisz?

Niespecjalnie mnie obchodzi to jak się na to patrzy. Mamy w kraju jakieś skrzywienie polegające na ocenianiu tego w jakim stylu podróżują inni. Tworzenie tego kodeksu „prawdziwego podróżnika” nie jest jednak moim udziałem. W powszechnym przekonaniu osoby, które podróżują wykorzystując własne oszczędności są w porządku, a te, które współpracują ze sponsorami są leniwe i wszystko jest im podane na tacy. Uśmiecham się tylko pod nosem słysząc takie komentarze. Bo gdzie w tej klasyfikacji znajduje się miejsce na granty eksploracyjne albo bańkę od ministerstwa na zimowe Karakorum? Uważam, że współpraca z markami, w moim przypadku głównie outdoorowymi, to duży przywilej, ale jednocześnie zobowiązanie, z którym radzą sobie tylko osoby kreatywne, dla których podróżowanie i fotografia to coś więcej niż wyjazd na urlop. Praca jak każda inna.

Ostatnia wyprawa ma sponsora w nazwie – markę Victorinox. Jakie macie wsparcie od tej firmy?

Ta wyprawa nie odbyłaby się bez udziału marki Victorinox. Dzięki finansowaniu mogliśmy skorzystać z usług tłumacza języka keczua, co było dla nas szalenie ważne oraz wykorzystać zwierzęta juczne do transportu ekwipunku. Nie uznajemy pracy za darmo – bardzo zależało nam na tym aby osoby, które pomagały nam na miejscu otrzymały za swoją pracę i poświęcony czas wynagrodzenie. Dzięki Victorinox było to możliwe. Ponadto korzystaliśmy z produktów marki – scyzoryków, w tym mojego ulubionego, dużego noża Rangergrip 78 oraz odpornych na najtrudniejsze warunki zegarków wykonanych z tytanu – Inox Titanium. W Peru dostały niezłą szkołę przetrwania.

Dlaczego właśnie Victorinox?

Bo był to sponsor idealny, z którym mamy wspólną wizję outdooru i podobne rzeczy są dla nas ważne. My nie lubimy chodzić na żadne kompromisy w tym co robimy – fotografii i pisaniu, Victorinox – podobnie tyle, że w produkcji noży i zegarków. Scyzoryków tej marki używaliśmy długo przed tym zanim nawiązaliśmy współpracę, ręka w górę kto nie ma choć jednego czerwonego noża z krzyżykiem na okładzinie? Wiedzieliśmy, że możemy na ich produktach polegać w związku z czym nasza współpraca przychodziła nam w sposób naturalny. 

Co jest najtrudniejsze we współpracy sponsorskiej z markami?

Oczekiwania obu stron. Jeśli w którymkolwiek momencie jedna ze stron czuje, że coś jest robione w sposób nienaturalny, to prędzej czy później taka współpraca zacznie uwierać i jej efekty nie będą satysfakcjonujące. Te oczekiwania musi łączyć wspólna wizja, którą chcemy osiągnąć. Potem już jest z górki. To była jedna z rzeczy, które sprawiały nam dużą trudność w trakcie wyprawy do Peru – chcieliśmy przywieźć profesjonalne fotografie przedstawiające wykorzystanie noży Victorinoxa w praktyce. Zastanówmy się jednak ile razy wykorzystujesz nóż do spektakularnych czynności, od których zależy powodzenie wyprawy? No właśnie. Scyzoryków używaliśmy codziennie – obieraliśmy nimi ziemniaki, otwieraliśmy piwo albo dokręcaliśmy śruby w statywie – innymi słowy ich przydatność na wyprawie była niezaprzeczalna. Problem polegał jednak na tym jak atrakcyjnie przedstawić na fotografiach te z natury nieatrakcyjne czynności.

Cenię sobie też elastyczność marki – niewiele rzeczy jest gorszych w trakcie takiej współpracy od korporacyjnych słupków, które muszą się zgadzać. Jeśli marka proponuje mi współpracę rozpoczynając rozmowę od pytania o jakiekolwiek statystyki, zazwyczaj zostaje odprawiona z kwitkiem, to nie jest bowiem styl w jakim pracuję. Najlepszym potwierdzeniem tego, że to słuszna taktyka jest sytuacja, w której sponsorzy zamiast wystawić mi referencje po prostu sami proponują kolejną współpracę. 

Jak taka współpraca wygląda krok po kroku? Od czego się zaczyna, na czym się kończy?

Każdy przypadek jest indywidualny – nie ma jednego schematu. Zawsze punktem wyjścia powinno być to CO chcemy zrobić. Gdy odpowiemy sobie na to pytanie zastanówmy się nad tym JAK chcemy to osiągnąć, i czy sponsor nam w tym pomoże czy wręcz odwrotnie. Gdy jesteśmy już pewni, że udział sponsora w wyprawie jest niezbędny, wówczas przystępujemy do pracy, którą równie dobrze moglibyśmy wykorzystać na pracę na etacie. Musimy wyszukać na rynku marki, których profil i wizja są podobne do naszych planów i dotrzeć do odpowiednich osób w firmie, co najczęściej jest najtrudniejszym elementem układanki. Gdy uda nam się nawiązać kontakt i zainteresować sponsora naszym pomysłem, ustalamy warunki współpracy i zobowiązania obu stron. Następnie realizujemy umowę i wywiązujemy się z niej najlepiej jak to możliwe. Tak jak w każdej pracy obowiązują warunki i terminy – nie ma w tym przypadku nic za darmo, bo sponsor to nie filantrop.

Wyprawa do Peru (fot. Michał Dzikowski / clearskiesahead.com)

Czego marki oczekują zazwyczaj za wsparcie wyprawy?

Najczęściej czegoś co w umowie określane jest jako „budowanie pozytywnego wizerunku marki”. Tak jak mówiłem – jeśli podpisujesz umowę sponsorską to twoim zadaniem jest jak najlepsze wywiązanie się z niej: wykonanie profesjonalnych fotografii, przygotowanie reportażu na zamówienie, branie udziału w firmowych eventach i spotkaniach dla pracowników oraz przedstawienie roli sponsora w trakcie komunikacji medialnej związanej z wyprawą.

Czy zdarzyły Ci się jakieś nieprzyjemne sytuacje podczas współpracy z markami outdoorowymi? Poczułeś się na przykład oszukany?

Nie. Staram się bardzo starannie dobierać marki, z którymi współpracuję. Zabawna była natomiast sytuacja w trakcie przygotowywania jednej z wypraw. Próbowałem przekonać polskiego przedstawiciela wiodącej marki outdoorowej do mojego pomysłu na wyprawę – niestety zostałem odprawiony z kwitkiem i słowami: „nie wzbudziło to naszego zainteresowania”. Jestem jednak uparty, a już szczególnie wówczas gdy jakaś koncepcja wydaje mi się strzałem w dziesiątkę. Niespełna dwa tygodnie później miałem już podpisaną umowę bezpośrednio z producentem i zapewnieniem, że mój pomysł „idealnie pasuje do planów marki”.

Czy możesz doradzić innym podróżnikom jak się do tego zabrać – jak pozyskać wsparcie od marek outdoorowych na wyprawę?

Musisz być dobry w tym co robisz i cały czas pracować nad swoim warsztatem, szczególnie fotograficznym. Kreatywność jest w cenie. Czasem warto znaleźć nowy punkt widzenia na coś, co przez wszystkich robione jest tak samo – tak jak miało to miejsce w trakcie mojej wyprawy przez solną pustynię w Boliwii. Przemierzają ją tysiące ludzi w ciągu roku. Ale to właśnie moje zdjęcia z tego miejsca opublikowały takie media jak The Guardian czy Daily Mail oraz szereg innych tytułów prasowych i internetowych w 40 krajach na świecie. Co jeszcze? Mierz siły na zamiary i bądź pokorny – nie wszystko przychodzi od razu.

Jak podchodzisz do testów sprzętu? Czy masz jakąś wypracowaną przez siebie metodologię?

Patagonia, pustynia Gibsona czy płaskowyż Hardangervidda to najlepsze miejsca do testu ekwipunku – żadne laboratorium nie zapewni takich warunków. Uważam, że wyprawy – szczególnie w miejsca, w których od jakości ekwipunku może zależeć twoje życie, to jedyny w swoim rodzaju test, w którym nie ma miejsca na kompromisy. Albo coś zdaje egzamin albo nie. Nie ma nic pośrodku.

Jak podchodzisz do sprzętu, który się nie sprawdził? Jak reagują marki, gdy to opisujesz?

Od niemal pięciu lat odpowiadam za testy ekwipunku w magazynie National Geographic Traveler. W przeciągu ostatnich lat odbyłem kilkanaście wypraw na pięciu kontynentach. Przez mój dom przewinęły się olbrzymie ilości ekwipunku większości marek dostępnych na rynku. Jeśli coś nie zdało egzaminu, to w taki sposób jest przez mnie przedstawiane. Oczywiście to tylko rzeczy, a jeden produkt nie może świadczyć o całej ofercie marki. Jeśli któryś z producentów lub dystrybutorów broni swojego produktu za wszelką cenę, przedkładając swoją wiarę weń nad to co mam na jego temat do powiedzenia, to zazwyczaj kończymy współpracę. Wielu producentów bierze sobie jednak do serca moje opinie i przyznam, że czuję dużą satysfakcję widząc na rynku produkt z wprowadzonymi zgodnie z moimi uwagami poprawkami

Jak oceniasz ofertę marek outdoorowych pod względem Twoich potrzeb – zaawansowania technologicznego i funkcjonalności. Czy na rynku jest wszystko czego potrzebujesz, czy wciąż oczekujesz czegoś więcej?

Myślę, że tak jak w każdej innej branży, tak i w outdoorze, jest zbyt wiele marketingowego bełkotu. Jestem wyczulony na marki, których wizja rozwoju polega głównie na tworzeniu fast-fashion – wciskaniu konsumentom tego, że muszą sobie kupić nową kurtkę tylko dlatego, że kolor tej z ostatniego sezonu jest już niemodny. To oczywiście duże uproszczenie, ale obrazuje to co jest w branży dobrze widoczne – dużo gadania mało roboty. Myślę, że innowacyjne produkty zdarzają się naprawdę rzadko. Z drugiej strony po co komplikować coś co powinno pozostać proste? Dotychczas jak ognia unikałem współpracy z producentami na wyłączność. Zmieni się to jednak od listopada, gdyż zostałem ambasadorem marki Fjällräven w Polsce. Jej kolekcja wydaje mi się kompletna i całkowicie zaspokaja moje sprzętowe potrzeby w trakcie zaplanowanych przeze mnie na najbliższe miesiące wypraw. Ponadto od zawsze imponowało mi podejście tego producenta do kwestii ekologii oraz fakt, że niektóre z dostępnych w jej ofercie produktów nie zmieniły się zbyt wiele na przestrzeni kilkunastu lat. Mógł je nosić mój ojciec, noszę ja i będą mogli nosić moi synowie. O to chodzi.

Zazwyczaj szczegółowo opisujesz swój ekwipunek – czy już doskonale wiesz czego potrzebujesz i się nie wahasz, czy wciąż czasem brak czegoś lub nadmiar w Twoim plecaku Cię zaskakuje?

Każda wyprawa jest okazją do zdobycia nowych doświadczeń, szczególnie jeśli przyjrzymy się temu co robiłem w ciągu ostatnich kilku lat: rowerowe przeprawy przez pustynie, wchodzenie na wysokie góry, marsz na rakietach i z polarnymi pulkami – mam dosyć szerokie horyzonty i lubię próbować nowych rzeczy. Nie jestem wielkim zwolennikiem filozofii fast and light, ale jednocześnie lubię gadżety. Zostawiam jednak tylko te, które spełniają określone funkcje. Może ciężko w to uwierzyć, ale uważam, że im mniej sprzętu tym lepiej. Wyprawy to nie pokaz mody.

Ile waży Twój standardowy podróżniczy plecak ze wszystkim czego potrzebujesz w środku?

Nie wiem. Rzadko go ważę. Każda z wypraw wymaga innego rodzaju ekwipunku.

Czy jest jakiś element Twojego outdoorowego ekwipunku, z którym nigdy się nie rozstajesz?

Czapka z daszkiem i butelka Nalgene – są ze mną w zasadzie na każdej wyprawie.

Jakie są Twoje kolejne plany?

Skupiam się obecnie na działaniach tuż za progiem domu – to równie inspirujące jak wyprawy na krańce świata.

***

Mateusz Waligóra (fot. Michał Dzikowski / clearskiesahead.com)

Mateusz Waligóra – specjalista od wyczynowych wypraw w najbardziej odludne miejsca naszej planety. Szczególnym upodobaniem darzy pustynie, od Australii po Boliwię. Na koncie ma rowerowy trawers najdłuższego pasma górskiego świata – Andów, samotny rowerowy przejazd przez najtrudniejsza drogę wytyczoną na ziemi – Canning Stock Route w Australii Zachodniej oraz samotny pieszy trawers największej solnej pustyni świata – Salar de Uyuni w Boliwii. Za swoje wyprawy wyróżniany jest na największych polskich festiwalach podróżniczych. Jest także jedynym polskim współlaureatem grantu eksploracyjnego Polartec Challenge. Na co dzień stały współpracownik National Geographic Traveler oraz przewodnik wypraw trekkingowych na kilku kontynentach. W 2017 roku ukazała się jego najnowsza książka: „TREK”. Ambasador marki Fjällräven w Polsce. Fotografie z wypraw można odnaleźć na stronie www.mateuszwaligora.com.

 

Exit mobile version