Kolejny fragment książki „Niewidzialne granice” Kiliana Jorneta

Kilian Jornet

13 kwietnia ukaże się druga książka hiszpańskiego biegacza długodystansowego i skialpinisty Kiliana Jorneta – „Niewidzialne granice”. Prezentujemy kolejny fragment tej publikacji. Poprzedni znajduje się TUTAJ. Zapraszamy do lektury!

***

Kilian Jornet, „Niewidzialne granice”, fragmenty

niewidzialne-granice_front_1000px

W dolinie zaczynał się upał i warunki do uprawiania narciarstwa ekstremalnego były fatalne. Oprócz trzech czy czterech startów w owym czasie najczęściej wchodziłem na czterotysięczne szczyty i wspinałem się samotnie po ścianach od południowej strony, na Les Aiguilles Rouges. W tamtych dniach wchodziłem na grzbiety Aiguille de Bionnassay, Forbes en Chardonnet, Frendo na Aiguille de Midi czy Innominata na południowej stronie Mont Blanc wystrojony tylko w buty sportowe, krótkie spodenki albo legginsy, kurtkę przeciwwiatrową, czasem miałem też ze sobą aluminiowy czekan albo lekkie raki. Nie były to trasy o dużej skali trudności; będąc wyposażonym w sprzęt, jaki mieli ze sobą mijani alpiniści (dwa czekany techniczne, stalowe raki, sprzęt zabezpieczający, karabinki wspinaczkowe, sprzęt do spania, jedzenie i tym podobne), pokonywało się je bez problemu, a poza tym stanowiły dobry trening wspinaczki wysokogórskiej dla kandydatów na przewodników. Jest to teren, który określam jako interesujący i niebezpieczny, średnio łatwy, choć trzeba na nim uważać, żeby nie spaść. Chroni cię tam szybkość, musisz w ciągu kilku godzin wyjść z gór, a twoje życie zależy od twoich palców, od krawędzi twoich nart albo od tego, jak stawiasz stopy na śniegu. To absolutna wolność, to poszukiwanie maksymalnej kontroli nad ciałem, bez sztucznych ingerencji. Ale taka wolność oznacza też, że nie ma prawa do błędu: zatrzymanie się, brak wystarczających umiejętności technicznych czy fizycznych albo najmniejszy problem oznaczał poważne, bardzo poważne konsekwencje. Później razem z Thomasem zdefiniowaliśmy ten sport jako alpinrunning, połączenie biegania z alpinizmem. Polegał na pokonywaniu najpiękniejszych ścieżek, najsmuklejszych szczytów i najbardziej kształtnych grzbietów; wybiegało się z najbliższego miasteczka, nie korzystając nigdy z kolejek linowych, schronisk ani dróg, trzeba jedynie biec jak najszybciej do stóp góry, wspiąć się na nią z użyciem możliwie najmniejszej ilości sprzętu, który oczywiście mamy na plecach od początku, a kiedy wreszcie znajdziemy się na szczycie, wrócić do miasteczka na obiad. Proste, prawda? Lubię proste rzeczy, dyscypliny sportu, które można wyjaśnić jednym zdaniem. Esencją tej aktywności była prostota, logika trasy. Lubię szybko biegać, czuć swój przyspieszony oddech; lubię szybkość, lubię nie tracić czasu. Nie lubię natomiast chodzić po mieście… Dlaczego mam chodzić, skoro można biegać? Lubię czuć się jak zwierzę, jak gazela wyznaczająca ścieżkę, albo wspinać się z lekkością, czuć, jak męczą się mięśnie, a płuca pełną parą dostarczają tlen. I lubię się wspinać, kiedy jest mi lekko, bez liny ani wyposażenia. Chce się wtedy skończyć jak najszybciej, gdyż istnieje pewna obawa, ale jednocześnie chce się iść w nieskończoność, ponieważ kiedy czujesz, jak życie płynie w twoich palcach, w twoich ruchach i w całym twoim ciele, masz wrażenie, że naprawdę żyjesz. Kiedy jesteś skoncentrowany na poszczególnych ruchach, na tym, gdzie położyć rękę, jak ułożyć stopę, wówczas istnieje tylko to, a cała reszta znika. Życie i świat ograniczają się do ruchu tu i teraz; idziesz dalej, żeby przeżyć, niczym w mydlanej bańce, w której zapominasz, że wszystko to, co znajduje się na zewnątrz, istnieje albo istniało. Jest tylko to, co dzieje się między twoim umysłem a twoim ciałem: ręka się poci, ramiona zaczynają drżeć. Schodzę kilka kroków aż do dobrego uchwytu i pozwalam, żeby moje mięśnie się rozluźniły, oddycham głęboko, sapię. To niemożliwe, że teraz się trzęsę! Tak, tak, dasz radę! Dokonałeś już najtrudniejszego! Znów nabieram powietrza i kolejny raz zaczynam się wspinać, ostrożnie, uważając na każdy wykonywany powoli, ale płynnie ruch. Moje dłonie upewniają się, że każdy uchwyt jest solidny; oddycham głęboko; strach nie istnieje, przeszłość ani przyszłość też nie. Istnieje tylko teraźniejszość, tu i teraz. To mnie relaksuje, powoduje, że o wszystkim zapominam, pozwala mi się skoncentrować na psychicznym wysiłku, tak olbrzymim, że po zakończeniu czujesz się pusty i rodzisz się na nowo. To aktywność, którą lubię, ale z umiarem; jest ekscytująca i absolutnie wypełniająca, jak bardzo głęboki, lecz wycieńczający orgazm; i wiem, że bycie w stuprocentowej formie i tak nie wystarcza.

Był koniec sierpnia, upalny, dość skwarny dzień na dnie doliny. Fala zanieczyszczenia płynąca z kominów oraz ciężarówek i samochodów, które w tamte świąteczne dni przejeżdżały autostradą, zatrzymała się na wysokości dwóch tysięcy metrów, pozostawiając żółte i gęste powietrze. Ponad tą chmurą zanieczyszczenia krążyło czyste powietrze, które delikatnie głaskało lasy i ściany najwyższych skał po obu stronach doliny w Chamonix. Od strony południowej letnie słońce grzało wystarczająco, żeby powietrze było przyjemne i jednocześnie niwelowało ciężar letniego upału. Pastwiska wciąż były zielone, z uwagi na intensywne lipcowe deszcze, a woda płynęła radośnie we wszystkich strumieniach. Niebo w intensywnym niebieskim kolorze, bez ani jednej chmurki, a także biały śnieg, który jeszcze pokrywał szczyty, sprawiały wrażenie, że jest późna wiosna. Wspinałem się po ziarnistej granitowej ścianie o czerwonawym zabarwieniu, słońce ogrzewało mi plecy oraz skałę, którą chwytałem dłońmi.

Właśnie tam poznałem Thomasa. Zatrzymałem się w połowie ściany, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od podnóża, na przesmyku. Nie wiedziałem, jak go pokonać. Był krótki, miał dwa lub trzy metry, z dołu nie wyglądał na trudny, wydawał się o wiele krótszy albo ja wydawałem się większy. Ale utknąłem w tamtym punkcie. W prawej ręce miałem bardzo dobry uchwyt, a stopy oparłem na wypustce o szerokości około dwóch centymetrów. Mogłem utrzymać równowagę bez większego wysiłku, moje mięśnie wytrzymałyby w tej pozycji, ile tylko bym chciał. Ale musiałem iść naprzód. Trzeba głęboko odetchnąć, uspokoić się i poszukać rozwiązania; przeprowadzić inspekcję ściany, poszukać uchwytu dla prawej ręki albo jednej z nóg, co pozwoliłoby mi wybrnąć z tej sytuacji. Trudność trasy nie była większa niż sześć, przejście nie mogło wymagać zbyt skomplikowanego rozwiązania. Zacząłem się rozglądać, podnosząc trochę stopy, cały czas trzymając prawą rękę na solidnym uchwycie, żeby się zabezpieczyć. Obracałem głowę w prawo i lewo, szukając jakiegoś uchwytu, ale żadnego nie dostrzegłem. Zacząłem myśleć o innych rozwiązaniach (zejść kilka kroków i spróbować bardziej po lewej stronie, żeby znaleźć inną drogę, istniały też inne możliwości, część z nich to była jednak niewiadoma). „Podnoś nogi bez strachu i chociaż stąd nie możesz jej zobaczyć, to metr wyżej, po lewej stronie, jest bardzo dobra dziura”. Głos dobiegał z góry, z lewej strony, i należał do kogoś, kto wspinał się z łatwością po bardziej oddalonej trasie. Posłuchałem go. Wstrzymałem oddech, trzymałem się na ścianie tylko palcami u stóp, a ręce ruszyły do góry, mając nadzieję na znalezienie – i znajdując – dziurę, o której mi powiedziano. Wspinałem się dalej po łatwiejszym terenie, aż dogoniłem drugiego wspinacza, który zatrzymał się, żeby mnie obserwować. Rozpoznałem go kilka metrów przed dotarciem do miejsca, gdzie na mnie czekał. Był spokojny, trzymał się tylko jedną ręką, ramię miał rozluźnione niczym macka ośmiornicy, która podpiera się na dnie morza. Był zwinny i zręczny, mimo swojego wzrostu i masywnej budowy ciała, podkreślanej przez silne ramiona o średnicy podobnej do jego nóg, na których pod solidnym, ciemnym owłosieniem z łatwością można było dostrzec grube żyły. Pod tą muskularną osłoną znajdowało się szczupłe, energiczne ciało, bez tłuszczu, gdzie każde włókno i każdą kość pokrywała brązowa skóra. Ale największe wrażenie robiły na mnie jego dłonie. Właściwie były to normalne dłonie, być może trochę spuchnięte z powodu otarć o skały, proporcjonalne do rozmiarów ciała, ale z pięcioma szerokimi palcami, jakby z pięcioma wypchanymi pasztetowymi, szorstkimi i z mocnymi węzłami; wydawało się niemożliwe, by znalazły miejsce, gdzie mogły połączyć się z tymi normalnymi rękami. I te palce, które wyglądały na niezdarne, sztywne i niewrażliwe, tańczyły ze skałą, chwytały mocno albo delikatnie każdą nierówność i z czułością, jaką obdarzamy noworodka, przemierzały górskie ściany. Były to dłonie, które nie rosły w tym samym czasie co nogi, ramiona czy tułów, tylko narodziły się i rozwijały, podczas gdy ich palce obejmowały różne skały. Twarz z taką samą brązową skórą pod dziesięciodniowym zarostem była jednocześnie twarda, solidna i spokojna. Z przodu głowy, na prawej półkuli, odznaczało się delikatne wgłębienie, prawdopodobnie pokłosie jakiejś historii zakopanej w śniegu na dalekich szczytach.

– Thomas?

Widziałem go we francuskich magazynach „Vertical” i „Montagnes Magazine”, które walały się po domu, kiedy byłem mały. Pamiętam, że ogromne wrażenie robiły na mnie zdjęcia Christophe’a Profita i Pierre’a Béghina, ośmiotysięczniki Erharda Loretana, niemożliwe wspinaczki Patricka Edlingera i ryzykowne szczeliny, które Thomas pokonywał na ścianach Himalajów i Andów. Pamiętałem go z mniejszą liczbą zmarszczek i w legginasch o żywszych kolorach, ale cera, wyraz jego oczu oraz struktura dłoni były takie same jak na zdjęciach w magazynach. Kilka lat wcześniej czytałem, że urodził się na irlandzkim wybrzeżu i bardzo wcześnie stał się miłośnikiem tradycyjnej angielskiej wspinaczki, stosując własne, samodzielnie instalowane punkty asekuracyjne. A po kilku ówczesnych najbardziej spektakularnych wyprawach, po których lokalna prasa zamieszczała takie tytuły, jak Spiderman, Why a Rope?, czy też bardziej sensacyjne, jak Climbing Now: Suicide Attempt, osiedlił się w Alpach, żeby pasję zamienić w profesję. Był jednym z najmłodszych ludzi, którzy otrzymali tytuł przewodnika wysokogórskiego. Dni, kiedy nie wychodził z klientami, wykorzystywał na szybkie, wielokrotne pokonywanie klasycznych tras na wszystkich szczytach przed sobą albo na przecieranie tras na ścianach, które dziesięć lat wcześniej były niemożliwe do przejścia, które w latach dziewięćdziesiątych uznawano za klasyczne i których nazwy nawet w dzisiejszych czasach wzbudzają duży szacunek. W wieku trzydziestu lat zdobył już najwyższe uznanie za wszelkie możliwe zasługi oraz rozgłos, dzięki czemu to, co mówił, zawsze spotykało się z dużym oddźwiękiem. Ale jego zwycięski duch kazał mu iść dalej i nie zadowalać się tym, co już osiągnął, jak to było w przypadku jego kolegów alpinistów. Ruszył, żeby odkrywać nowe tereny, jak przez wieki czynili jego przodkowie. Tym razem celem nie była kolonizacja dla imperium królowej, lecz zdobycie ścian o nazwach, których nikt nie odważył się nawet wymówić. To było odkrywanie: wiele miesięcy badań, studiowania map i szukania dróg, rozmów z lokalnymi mieszkańcami, aż do znalezienia rozwiązania – albo i nie – żeby dotrzeć do stóp nieznanej ściany wysokiej góry w Indiach, Tybecie, Nepalu czy Peru. Wtedy zaczynała się inna eksploracja: ścieżek ze śniegu i skały, o których nie napisano jeszcze ani jednego zdania. I często, żeby stawić czoło tym przygodom, jedynym towarzystwem akceptowanym przez ego Thomasa był jego własny cień. Wybierając mniejszą liczbę wspinaczek, lecz za to o ogromnej skali trudności, wyrabiał sobie reputację człowieka samotnego, zapominającego o ryzyku, człowieka o mitycznym statusie, zarazem podziwianego i krytykowanego. Kilka lat temu czytałem z nim wywiad, w którym mówił, że wspinanie się po tych wielkich ścianach i wyjście z tego żywym lub martwym było bardziej kombinacją wszystkich elementów i ruchów gwiazd niż kwestią czystych umiejętności technicznych; że dla niego wspinaczka jest podróżą w poszukiwaniu nirwany, pustki, aby osiągnąć szczęście, i że on osiągał je między serakami i nierównymi murami z kamieni. Innym razem czytałem o nim – nie wiem, czy to nie bardziej legenda niż rzeczywistość – że całe dnie spędzał u stóp ściany, po której chciał się wspiąć, niewiele jedząc i medytując, i że jeśli po tygodniu nie spadła żadna lawina, serak albo kamienie, które by go pogrzebały, znajdował niezbędny spokój, żeby rozpocząć wspinaczkę. Słyszałem o tym tuż przed jego wypadkiem. Nikt, albo raczej żaden dziennikarz ani moi znajomi, nie wie, co zdarzyło się podczas wejścia na góry Alaska, ale natychmiast zniknął ze sceny. Nigdy więcej się o nim nie mówiło. Dość szybko o nim zapomnieliśmy i zastąpiliśmy go takimi idolami, jak Tomaž Humar, Walerij Babanow, Ueli Steck czy Denis Urubko. A teraz miałem go przed sobą, wyciągającego do mnie swoją szorstką dłoń, aby pomóc mi pokonać ten jakże trudny przesmyk.

Exit mobile version