Fragmenty książki „Niewidzialne granice” Kiliana Jorneta

13 kwietnia ukaże się druga książka hiszpańskiego biegacza długodystansowego i skialpinisty Kiliana Jorneta – „Niewidzialne granice”. Już teraz prezentujemy pierwsze, wybrane fragmenty (więcej TUTAJ) tej publikacji. Zapraszamy do lektury!

***

Kilian Jornet, „Niewidzialne granice”, fragmenty

niewidzialne-granice_front_1000px

Jako dziecko uważałem, że nic nie może mi się przytrafić – nie znałem jeszcze bólu. Nie zdając sobie z tego sprawy, po prostu odgrywasz swoją rolę (bawisz się w chowanego, wybierasz kierunek studiów, uniezależniasz się, kupujesz samochód, poznajesz dziewczynę, spłacasz hipotekę, pracujesz, masz żonę, masz dzieci, jesteś odpowiedzialny), aż nagle, pewnego dnia, nikogo o to nie prosząc, dojrzewasz. Wstajesz z łóżka, idziesz do łazienki umyć twarz i patrząc w lustro, widzisz, że jesteś dorosły.

Może z powodu strachu, że śnieg zatrze ślady, które za sobą zostawię, i nie będę w stanie wrócić, poczułem potrzebę spisania moich myśli czarno na białym. A może, nie ufając swojej pamięci, chcę opowiedzieć ci to, co widzę, żebym po powrocie nie zapomniał szczegółów. Być może to perspektywa spędzenia półtora miesiąca bez elektryczności, a co za tym idzie – z dala od rozrywek związanych z grami elektronicznymi, sprawiła, że spisywanie tego notatnika wydaje mi się najbardziej emocjonującą rozrywką.

To notatnik Moleskine, w twardej oprawie, 13 cm szerokości i 21 cm długości, dwieście czterdzieści stron o żółtawym odcieniu, niemal niedostrzegalnym, charakterystycznym dla papieru z recyklingu. Kupiłem go na lotnisku w Genewie. Czekając na lot QR 325 do Katmandu, spacerowałem między sklepami w strefie wolnocłowej i wszedłem do księgarni, żeby poprzeglądać książki i gazety. Był to jedyny czerwony notatnik na półce pełnej czarnych notesów; miały różną wielkość i grubość, ale wszystkie były czarne. Dlaczego wybrałem czerwony? Być może chciałem pokazać, że – pomimo nieśmiałości – chciałbym być komunikatywny. Być może ze względu na flagę kraju, dokąd potajemnie się dostaniemy. A może dlatego, że był to jedyny czerwony notatnik i – z powodu mojej pasji do muzyki punkowej – nieświadomie przypomniałem sobie pewną książkę, która wywarła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem młody, Kiss or Kill Marka Twighta: „Kiedy rozglądasz się wokół i na swojej drodze jesteś otoczony ludźmi, to znaczy, że coś robisz źle”. Chowam notatnik w górnej kieszonce plecaka, razem z długopisem Bic i ołówkiem, na wypadek gdyby mróz sprawił, że tusz w długopisie zamarznie.

Czy to, co czuję, to odwaga czy tchórzostwo? Jestem zdenerwowany, pełen nadziei, nie mogę się doczekać wejścia na pokład samolotu, marzę o tym, by wysiąść w Katmandu i ruszyć w góry. Ale nie mogę się też doczekać powrotu, żeby zetknąć się z tym, co za sobą zostawię.

Czy to odwaga, że stawiam czoło tym nieznanym górom, zostawiam to, co tak dobrze znam i doskonale potrafię? Czy tchórzostwo, że uciekam od rzeczy mi znanych, które nabierają takich rozmiarów, że z jednej strony mnie przerażają, a z drugiej podziwiam je i jeszcze bardziej boję się ich utraty? I pomyśleć, że kiedy będę daleko, one tu zostaną, czekając na mnie w takim stanie, w jakim je porzucam, w fazie swojej największej świetności, odwlekającej moment, w którym – co jest rzeczą naturalną – rozpocznie się ich rozkład.

Chciałbym opowiedzieć ci tę historię od początku, ale nie wiem, od czego zacząć. Przypuszczam, że – podobnie jak wszystkie historie – moja nie ma początku ani końca, lecz chwytasz ją w pewnym momencie, spotykasz ją i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, staje się ona twoją historią. A zdarza się, że tylko towarzyszysz jej przez pewien czas, zanim wciągniesz się w inną opowieść. Czasami szukasz historii, innym razem je tworzysz, jeszcze innym znajdujesz je niemal ukończone, a od czasu do czasu się o nie potykasz. Nie potrafię ci powiedzieć, jak ani kiedy ta opowieść stała się moją historią; czy były to tylko pojedyncze zdarzenia, które następowały po sobie w czasie i przestrzeni niczym krople wody spadające podczas ulewy, bez ładu i składu, na przednią szybę samochodu, i pewnego dnia, patrząc z perspektywy czasu, będę mógł doszukać się w nich pewnej historii; a może ta opowieść jest już utkanym wątkiem, który ciągnąłem i który doprowadził mnie aż do tego momentu.

Życie pewnych ludzi jest linią ciągłą, ze wzlotami i upadkami, ale mimo wszystko ciągłą. Są też osoby żyjące w oparciu o to, co przytrafia im się bez żadnego rzucającego się w oczy celu, a także osoby, których życie jest chwilą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to anatomia mojego czasu.

Wiesz? Chciałbym zakończyć tę historię takimi słowami: „I zniknął, tak jak słońce znika za górami w gorący sierpniowy wieczór w Pirenejach”. Ale tak nigdy się nie dzieje, sprawy są zawsze o wiele bardziej skomplikowane. Zacząłem opowiadać ci tę historię, moją historię, od dnia, w którym wziąłem telefon, żeby wybrać pewien numer. Numer Stéphane’a. Kiedy czekałem na połączenie, a po drugiej stronie rozbrzmiewała muzyka, mój niepokój wzrastał. Rozłączyć się? Stéphane był, i nadal jest, moim idolem. Kiedy zaczynałem biegać i jeździć na nartach z numerem przytwierdzonym do nogi, był bogiem. Był nie tylko numerem jeden we wszystkich konkurencjach, lecz posiadał także charyzmę, osobowość, technikę doprowadzoną do perfekcji w każdym ruchu oraz odpowiednią na każdy wyścig taktykę. Podczas gdy koledzy ze szkoły mieli na swoich plecakach zdjęcia Che Guevary, Boba Marleya, Bruce’a Springsteena czy jakiegoś piłkarza Barçy, na moim znajdowała się jego fotografia.

Karierę zakończył już lata temu i teraz to ja zdominowałem konkurencje, w których nie miał sobie równych; być może teraz to moje zdjęcie przyozdabiało plecak jakiegoś chłopca. Ale on wciąż był dla mnie bogiem. Kiedy zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jestem zbyt śmiały, dzwoniąc do boga, po drugiej stronie telefonu odezwał się głos:

– Allô? Cześć! Co słychać?

– Wszystko dobrze. Sezon już się kończy, ale w górach jest jeszcze sporo śniegu, więc mogę porządnie trenować… A co u ciebie?

– Jakoś leci. Zima była bardzo dobra, nie mogłem narzekać na weekendowe wyjazdy. W ostatnich miesiącach miałem bardzo dużo pracy. To, że reklamujesz różne rzeczy, obliguje cię do pokonywania mnóstwa kilometrów samochodem, ale za to niewielu na nartach…

– Rozmawiałem z Pierre’em. Mówił, że od lat starasz się go przekonać, aby zjechać na nartach ze szczytu Mont Blanc… Wciąż o tym myślisz?

I tak, od tych kilku zdań, rozpoczął się okres, kiedy to rozmawialiśmy poprzez linie kreślone na mapach, poprzez wiatr, który smagał nam twarze podczas treningów, chcąc poznać jakiś odcinek ścieżki, czy poprzez pot zalewający nam skórę, kiedy robiliśmy długi trawers masywu Aravis. I tak z idola stał się moim mentorem. I poprzez ciszę, poprzez ciszę milczących słów na skalistej grani podczas wietrznego dnia, poprzez ciszę oczu wpatrzonych w mapę, poprzez ciszę głośnego oddechu przy wchodzeniu na szczyt… Poprzez ciszę stał się moim przyjacielem.

Idol, mentor, przyjaciel. Bóg i ja przemierzamy szlaki Les Contamines, na najbardziej na zachód wysuniętym krańcu masywu Mont Blanc, z nartami i plecakiem, w środku nocy na początku czerwca, pod pochmurnym niebem, na które księżyc nie został zaproszony, a gwiazdy oświetlały każdy płatek śniegu na czekających na nas białych gigantach.

Projekt polegał na tym, żeby bez zatrzymywania pokonać masyw Mont Blanc z zachodu na wschód, na całej jego długości, zdobywając po drodze jego główne szczyty; mieliśmy być wyposażeni tylko w nasze lekkie narty i plecaki, w których mieliśmy po dwa batony energetyczne, czekan, raki, kurtkę i pół litra wody.

Dalej, naprzód. Nasze sapanie towarzyszyło metronometrycznemu rytmowi nart, gdy łamały cienką warstwę śniegu, który zamarzł nocą, a my wspinaliśmy się po lodowcu w kierunku Les Dômes de Miage pod spokojnym spojrzeniem gwiazd; przypominały kogoś, kto obserwuje dwa dzikie zwierzęta starające się przemknąć niepostrzeżenie ulicami wielkiego miasta, kiedy wszyscy zasłonili już żaluzje w swoich domach. Noc była ciemna i tylko światło gwiazd na śniegu pozwalało nam cieszyć się wspaniałym spektaklem nocy w otoczeniu białych szczytów. Przed nami, za nami i po bokach ściany śniegu i lodu wypełniały nam oczy, piękno śpiącej natury przenikało wszystkie nasze zmysły. Trzeszczący dotyk śniegu, czysty zapach świeżego powietrza, lód. Cisza, dzięki której czuliśmy się tak, jakbyśmy delikatnie głaskali nagie ciało bogini pogrążonej w głębokim śnie.

Nowy dzień, ze świtem, który malował niebo na niebieskie i czerwone odcienie, zastał nas, gdy schodziliśmy ze szczytu prowadzącego z Les Dômes de Miage do przełęczy Miage, jakieś sto metrów niżej. Nasze ciała poruszały się płynnie między skałą a śniegiem, szukając – i znajdując, raz z większą łatwością, innym razem z dużymi trudnościami – najprostszego przejścia między ukrytymi pod głęboką pierzyną śniegu blokami skał.

Nie zatrzymując się po dotarciu do przełęczy, zaczynamy drapać się po pokrytych śniegiem zboczach; przechylając się coraz bardziej, prowadzą nas na grań, którą musimy się wspiąć, aby dotrzeć – prawie tysiąc metrów wyżej – na piękny szczyt Aiguille de Bionnassay. Góra jest jak ostra krawędź, jak ostrze noża wycelowane w stronę nieba, kreśli idealne krzywizny, z prawej i lewej strony, i pojawia się znów dalej z prawej; osiągając w pewnym punkcie cztery tysiące pięćdziesiąt dwa metry wysokości, przestaje się wznosić, jakby była wycieńczona po nakreśleniu tylu krzywizn w stronę nieba, i zaczyna się obniżać w przeciwnym kierunku. Po północnej stronie grań skrywa wielkie występy skalne, które wyglądają, jakby rzucały się w pustkę ponad nachyloną skalną ścianą i niebieskim lodem. Kiedy zostawiliśmy za sobą ostatnie zbocze i zaczęliśmy szukać nowej drogi, wyszło słońce, nieśmiało wysuwając głowę na wschodzie i obejmując długi łańcuch gór, który rozciągał się po horyzont. Złote światło zabarwiało śnieg na żółto i różowo, barwy jakby z jakiejś akwareli van Gogha, a twarze i dłonie malowało nam na pomarańczowo, nadając im zdrowy, radosny i pełen werwy wygląd. W tamtym momencie czuliśmy, że jesteśmy niezwyciężeni. Znajdowaliśmy się w idealnym miejscu, w odpowiedniej chwili, a codzienność cyklu, podczas którego słońce wschodziło i zachodziło, posiadała moc sprawiającą, że w tamtym momencie byliśmy jedynymi ludźmi na świecie.

Wspinając się po górach, patrzę, jak wschodzi słońce. Mogę podziwiać cały ten niezmienny proces: czerń przechodzi w zieleń, zieleń w czerwienie, a w końcu pojawiają się pierwsze promienie światła, przebijają się z nieba i schodzą coraz niżej, aż dotykają ci twarzy, minimalne ciepło, które wszystko zmienia, które oświetla i dzięki któremu czujesz, że żyjesz. To krótki, lecz niezwykły moment. Muszę przyznać, że wschód słońca zawsze wydaje mi się wyjątkowy, magiczny, że zawiera w sobie coś, czego nie potrafię rozszyfrować i co sprawia, że szaleję ze szczęścia. Być może to właśnie dlatego raz za razem wracam w góry – żeby odkryć, czym jest ta nieznana siła, która przyprawia mnie o szybsze bicie serca.

Trudno jest mi przyznać, że mimo tego wrażenia lenistwo zawsze zatrzymuje mnie w łóżku, kiedy świta, a jeżeli wstaję, gdy słońce rządzi już na niebie, opanowuje mnie poczucie, że straciłem ważną, zasadniczą część tego, co mogłem zrobić w ciągu dnia, który niestety nie jest już tylko przyszłością, lecz po części stał się przeszłością. Właśnie dlatego zawsze bardziej zachwycam się wschodem słońca, niż gdy patrzę, jak chowa się o zmierzchu.

Grań była o wiele trudniejsza do pokonania, niż wydawało się w pierwszym momencie. Po tym, jak bez powodzenia próbowaliśmy wspiąć się bezpośrednio po skalnej skarpie, znaleźliśmy przejście wiodące między skalnymi ścianami i twardym śniegiem na północną stronę, aż do wąskiego przesmyku ze śniegu i lodu. Tam robiło się ciekawie. Ciekawie i niebezpiecznie. Było to odpowiednie miejsce, by uciec się do wyuczonych umiejętności technicznych i fizycznych; miejsce na tyle niebezpieczne, byśmy wiedzieli, że nie możemy popełnić nawet najmniejszego błędu, że nie istnieje druga szansa. Trzeba jednak przyznać, że przesmyk nie był bardzo nachylony, a między niebieskim lodem zawsze dało się znaleźć trochę twardego śniegu. Z dwoma czekanami i stalowymi rakami pokonalibyśmy tę grań spacerkiem. Ale oczywiście nie mieliśmy dwóch czekanów (każdy z nas miał tylko po jednym aluminiowym), a raki były z aluminium. Zaczęliśmy ostrożnie, uważając na każdy krok, obserwując lód i śnieg, jak również twardość skały, nie ufając naszym metalowym narzędziom. Najpierw nieśmiało, a po chwili nie biegiem, lecz już pewnie wspinaliśmy się po uciekającej nad naszymi głowami wąskiej rzece z lodu i śniegu. Jedną ręką przytrzymywaliśmy czekan, a drugą chwytaliśmy się, wkładając dwa palce w dziurę, którą równolegle wykopywaliśmy tam, gdzie wbijało się ostrze czekana. Po godzinie, i z trudnościami, jakie wiążą się ze wspinaniem i wytyczaniem przy tym ścieżki co pół kroku, weszliśmy na szczyt Aiguille de Bionnassay i zaczęliśmy ześlizgiwać się na nartach, bawiąc się z kształtami ostrego zbocza. Zostało nam już tylko tysiąc metrów, aby zdobyć szczyt Mont Blanc, dach Alp, centrum alpinizmu, u którego stóp zrodziła się pasja do tego, co robimy; miejsce, gdzie całe generacje alpinistów marzyły o wspinaniu się po tych ścianach; po najłatwiejszych ścieżkach w XVII wieku, po najbardziej imponujących zboczach w wieku XIX i po najtrudniejszych ścianach; na nartach, wspinając się z paralotnią, biegnąc czy stosując inne, nawet najbardziej niewyobrażalne sposoby w poprzednim stuleciu. Miejscowości u jej stóp, Chamonix i Courmayeur, były kolebką najbardziej znanych alpinistów. Francuzów i Włochów. Anglików, Amerykanów, Skandynawów.

Alpiniści z całego świata, zanim wsiadali w samolot, by udać się w bardziej odległe góry, przybywali do podnóża Mont Blanc, żeby poznać jej tajemnice. To właśnie pośród tych zboczy Lionel Terray odkrył, kim naprawdę jesteśmy my, którzy żyjemy pośród map i śnimy o ostrych szczytach, i zatytułował swoją książkę najlepszym hasłem w historii: Niepotrzebne zwycięstwa. Ponieważ z perspektywy rynku, który rządzi dzisiejszym światem, wchodzenie na szczyty niczemu nie służy. Tam, na wierzchołkach, nie znajdujemy niczego materialnego, z duchowego punktu widzenia natomiast znajdujemy absolutnie wszystko. I właśnie z tego powodu ten pierwszy trawers bez przerwy był niezbędnym, wręcz mitologicznym krokiem przed eksplorowaniem nowych gór.

 

Exit mobile version