Kinga Baranowska: W górach słucham swojego wewnętrznego głosu

17 lipca 2015 roku Kinga Baranowska stanęła na Gasherbrumie II, który jest dziewiątym ośmiotysięcznikiem w górskiej karierze himalaistki. O swojej ostatniej wyprawie, a także o pozostałych ośmiu ekspedycjach opowiadała Januszowi Majerowi podczas Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem.

Kinga Baranowska i Janusz Majer w Zakopanem (fot. Spotkania z Filmem Górskim)
Kinga Baranowska i Janusz Majer w Zakopanem (fot. Spotkania z Filmem Górskim)

***

Janusz Majer: Weszłaś na swój dziewiąty ośmiotysięcznik, to może na początek powiedz parę słów o tej ostatniej wyprawie.

Kinga Baranowska: Osoby, które pojawiają się na zdjęciach (podczas spotkania publiczność mogła podziwiać na ekranie zdjęcia z wyprawy na Gasherbrum II – red.) były głównie na moim pozwoleniu. Na pozwoleniu zawsze jest więcej osób niż w bazie. Przede wszystkim będzie to moja czteroosobowa baza. Miałam zaszczyt dzielić bazę m.in. z Yannickiem Grazianim, wspinaczem kilkukrotnie nominowanym do Złotego Czekana. Oprócz tego miałam też przyjemność spotkać kilkoro Polaków po drodze, m.in. Ewę Berbekę z Zakopanego, która organizowała swoją trekkingową wyprawę pod Broad Peak. Było też kilkoro Polaków pod Gasherbrumami. W wielkim skrócie – ta wyprawa była taką, jakiej bardzo nie lubią dziennikarze. Mówię stricte o samej wyprawie, nie o akcji poszukiwawczej Olka Ostrowskiego, która była później. Dziennikarze często zadają pytanie „jakie były wielkie zwroty akcji?”, a tu ich nie było i powiem szczerze, że takie wyprawy lubię najbardziej, trochę przynudnawe, czyli akcja idzie w miarę wartko. Wszystko skończyło się tym, że piętnastego dnia od przyjścia do bazy stanęłam na szczycie Gasherbruma II. Po tym stwierdziłam, że nie wybieram się na Gasherbrum I, gdyż siadły mi – nie pierwszy raz w górach – zatoki. Zaczęło mnie też dosyć poważnie boleć gardło, tak więc stwierdziłam, że po Gasherbrumie II zwijam bazę i wracam do domu.

Kinga Baranowska na Gasherbrumie II (fot. arch. Kinga Baranowska)

Wróciłaś do bazy po zejściu ze szczytu i wtedy przyszła wiadomość, że Olek Ostrowski zaginął zjeżdżając z obozu drugiego do jedynki. Prawdopodobnie wpadł do szczeliny razem z lawiną, która go porwała. Czy mogłabyś powiedzieć parę słów o akcji poszukiwawczej, którą usiłowałaś wtedy zorganizować?

To się faktycznie wydarzyło chyba osiem dni po moim wejściu na szczyt. Mieliśmy już następnego dnia zbierać się do wyjścia, przyszli nasi tragarze i dostaliśmy wiadomość, że tuż przy obozie drugim Olek zjeżdżając podciął lawinę, która wepchnęła go do szczeliny. Nie chcę tutaj za dużo omawiać całej tej sytuacji, jeśli ktoś będzie zainteresowany, to wywiad ze mną przeprowadził Kacper Tekieli i wisi on na wspinanie.pl. Starałam się tam szczegółowo opisać te trudne dla nas dni. Niemniej jednak można powiedzieć, że ta wyprawa będzie mi się na pewno kojarzyć nie tylko z wejściem na szczyt, ale właśnie z akcją poszukiwawczą Olka, który niestety nie wrócił.

Na wspinanie.pl znajdziecie też relację partnera Olka, Piotra Śnigórskiego. Olek został w górach, w tej szczelinie, a jego ukochane Bieszczady pożegnały go mszą świętą, którą zorganizowali przyjaciele i rodzina. Wróćmy jednak teraz do twojego wchodzenia na szczyty ośmiotysięczne.

Chciałabym jeszcze parę słów dodać a propos wyprawy na Gasherbruma. Wcześniej zadałeś mi pytanie, czy miałam jakieś trudności na tej górze, czy tak po prostu sobie weszłam. Oczywiście nie będę tu opowiadać o jakiś wielkich trudnościach technicznych, bo zwyczajnie na Gasherbrumie II, na drodze normalnej ich nie ma. Niemniej jednak jest tam bardzo dużo trudności obiektywnych, m.in. jest bardzo dużo szczelin i góra jest bardzo zagrożona lawinowo. Pomyślałam sobie, że mówiąc często o Gasherbrumie II, że jest to szczyt dobry na początek jako pierwszy ośmiotysięcznik, mówi się kłamstwo. Nie ma tam trudności technicznych, jednak ta góra jest zwyczajnie niebezpieczna, szczególnie lodowiec. Zobaczycie po drodze pasmo szczelin, idzie się mniej więcej dziesięć kilometrów przez tysiące szczelin i trzeba się naprawdę bardzo skrupulatnie asekurować. Nie było osoby, która by przynajmniej raz nie wpadła minimum do pasa, jest to jeden wielki slalom gigant. Odcinek do obozu pierwszego jest bardzo niebezpieczny, dla mnie dużo niebezpieczniejszy niż lodowiec Khumbu na Evereście.

Posłuchajcie więc tej rady Kingi, że dla ludzi którzy chcą zaczynać swoją turystyczną przygodę z wysokimi górami, mimo że Gasherbrum II uchodzi za szczyt łatwy, to jednak wymaga od adepta umiejętności poruszania się po lodowcu i szczelinach. A teraz spróbujmy od początku. W 2003 roku weszłaś na swój pierwszy ośmiotysięcznik, był to Cho Oyu, w 2006 roku weszłaś na Broad Peak, w 2007 na Nanga Parbat. A kiedy pomyślałaś o tym, że warto by zrobić Koronę Himalajów?

Cho Oyu było dla mnie ogromnym niewypałem, kiepsko się do tej góry przygotowałam i solidnie się na niej poodmrażałam. To jest właśnie liczenie na łut szczęścia, gdy siłą entuzjazmu chce się wejść na szczyt. Niestety porządnie się poodmrażałam i stąd ta przerwa między Cho Oyu a Broad Peakiem. Trochę mnie wyprowadził na prostą Piotrek Pustelnik, który powiedział mi konkretnie jak się przygotować do następnego ośmiotysięcznika. I ten następny ośmiotysięcznik, na którym byłam z Piotrem Pustelnikiem i Piotrem Morawskim, był dla mnie fajną szkołą uczenia się od starszych kolegów. Dlatego też jestem wielką fanką wypraw, na których są osoby bardziej i mniej doświadczone, gdzie te drugie mogą się bardzo dużo nauczyć.

Droga do obozu II (fot. Kinga Baranowska)

Kiedy jednak powstał pomysł na Koronę? Czy wtedy gdy jechałaś na Nangę? Byłaś tam latem, a jesienią z tym samym teamem pojechałaś na Dhaulagiri, więc chyba już miałaś ciąg na ośmiotysięczniki?

Miałam wtedy ciąg, natomiast nie myślałam w ogóle o Koronie Himalajów. Cały czas mam dewizę, że staram się myśleć tylko o tym następnym szczycie.

Przypominam sobie wywiad, który kiedyś udzieliłaś Januszowi Kurczabowi, w którym mówiłaś, że twoja strategia, to strategia małych kroków. Gdy śledziłem twoje poczynania na ośmiotysięcznikach, to zawsze podziwiałem umiejętność szybkiej aklimatyzacji, być może są to wrodzone zdolności twojego organizmu. Jeszcze jedna rzecz, która mnie zadziwiła – mnie wychowanego w szkole tradycyjnej, która zakłada, że aklimatyzację trzeba zdobywać łażąc do góry i na dół – a ty mówiłaś, że nie za bardzo lubisz tak chodzić. Dziwiło mnie, że twój organizm to znosi, że wchodzisz w jednym ciągu na wysokość i możesz tam siedzieć parę dni, aklimatyzacja przychodzi. Jak ty to odczuwasz? Boli cię głowa czy niekoniecznie?

Faktycznie z zewnątrz to tak wygląda, że przychodzi mi to łatwo. Przetestowałam na sobie wszystkie taktyki aklimatyzacyjne i jedno co na pewno stosuję, to to by nie robić pustych przebiegów w górach. To jest pewnie ta różnica o której mówisz, że wy być może więcej razy wychodziliście. Jeśli wyszłabym bezsensownie kilka razy do góry, to mam wrażenie, że nie ważyłabym tych 52 kilo, tylko za chwilę ważyłabym 42, 35 i po prostu nie weszłabym nigdzie. Trzeba myśleć o tym, by każde wyjście było potrzebne, żeby nie było bezsensowe, przynajmniej w moim przypadku.

Wiosną 2008 roku byłaś na Dhaulagiri, w bazie było kilka wypraw, a wśród nich bardzo silni ludzie m.in. Edurne Pasaban z całym swoim zespołem, była Gerlinde Kaltenbrunner, był Artur Hajzer z Robertem Szymczakiem. Wchodziłaś z dużym zespołami, wejście na wierzchołek było wieloosobowe, ale jednocześnie zdarzały ci się też wyprawy dwuosobowe. Przypominam sobie twoją drugą próbę wejścia na K2, kiedy to we dwójkę poręczowaliście Drogę Basków przez trzy tygodnie. Byliście we dwójkę pod K2, to się teraz już nie zdarza. Czy możesz to porównać?

Trochę faktycznie tak jest, że po tamtej wyprawie, mimo że nie zakończyła się sukcesem – dwa razy weszliśmy na ramię K2 na osiem tysięcy metrów – nauczyłam się najwięcej spośród wypraw w całej mojej karierze. Miałam tych wypraw kilkanaście i myślę, że ta wyprawa była dla mnie najbardziej satysfakcjonująca, mimo że nie było wierzchołka. Samo to, że na bardzo dużej górze trzeba się poruszać ze swoją asekuracją, choć może droga nie jest najambitniejsza, nie jest to Magic Line, którą ty robiłeś wcześniej. Niemniej jednak droga Cesena była dla mnie fajnym wyzwaniem, dlatego że robiliśmy to tylko we dwie osoby. Nie ukrywam, że momentami miałam pietra. Nie było to takie hop-siup, jak to zwykle bywa.

Po 2008 roku zaczęłaś współpracę z teamem Edurne, z Baskami. Pojechałaś z nimi na Manaslu i później na Dhaulagiri.

Spotkałam ich na swojej drodze kilka razy, mam z nimi zresztą kontakt do tej pory, także teraz z jednym z nich dzieliliśmy bazę. Zawsze dobrze wspinało mi się z Baskami, trochę przypominają mi naszych górali, też są zadziorni, temperamentni i charakterni. A stało się to zupełnie przypadkowo, poznałam ich na Dhaulagiri, później Edurne zgodziła się, żebym dołączyła do jej wyprawy, spotkałam ją też na Kanczendzondze, na Annapurnie, tak więc cały czas drogi nam się przecinały. Miałam też okazję zaobserwować jak działa jej machina. Jest to zupełnie coś innego, jest to faktycznie dobrze zorganizowana maszyneria. Było tam bardzo dużo zainwestowanych pieniędzy, głównym sponsorem była telewizja hiszpańska, tak jak by u nas w Programie Pierwszym były regularnie pokazywane relacje z wyprawy. Powiem szczerze, że ja chyba psychicznie nie dałabym rady pociągnąć czegoś takiego. Wspinać się, jednocześnie te relacje, do tego bardzo dużo ludzi wokół, bardzo duże budżety. Tak więc od strony organizacyjnej bardzo ją podziwiam, jednak z pewnością na tym traci intymność i mistyka gór, czyli to za czym tak naprawdę tęsknimy.

Nie myślałem nawet o otoczce medialnej, ale taki team jaki miała wtedy Edurne na pewno pomaga we wchodzeniu na samą górę.

Edurne faktycznie miała to bardzo dobrze zorganizowane, zawsze był przy niej mocny zespół, byli też Szerpowie, z pewnością czuła się bezpiecznie w takiej grupie, natomiast jest to kwestia tego co kto lubi. Ja chyba bardziej lubię małe zespoły.

Pamiętam, że Edurne pokazywała w Zakopanem w jakim stanie schodziła z Kanczendzongi, była zdeteriorowana, natomiast twoje relacje i slajdy z wejścia pokazały, że twój organizm pozwolił ci bardzo dobrze znieść tę wysokość, a przypomnijmy, że był to już wysoki ośmiotysięcznik.

Wydaje mi się, że to jest duża różnica między wysokim a niskim ośmiotysięcznikiem. Miałam okazję być na dwóch wysokich, na Lhotse i na K2 – jest to diametralna różnica, jeśli chodzi o aklimatyzację i w ogóle odczuwanie tego co tam się dzieje. Wysokość powyżej 8200 m n.p.m. bardzo ścina z nóg.

Ważny dla ciebie jest zespół, ludzie z którymi przebywasz w górach, dobrze więc musisz wspominać wyprawę na Annapurnę. Pojechałaś na nią z Piotrem Pustelnikiem, z Peterem Hamorem, z ludźmi z którymi byłaś na Broad Peaku. Piotr jawił się zawsze jako twój mentor jeśli chodzi o góry wysokie. Jak to wspominasz?

Dla Piotrka to było piąte podejście na Annapurnę. Szalenie ważne, on się już bardzo bał wejść na Annapurnę, miał cały czas myśli, że góra go nie lubi. Tak więc wraz z Peterem nieustannie go na tej wyprawie motywowaliśmy. Pomagaliśmy mu psychicznie, ale jednocześnie ja zyskiwałam na uczeniu się od doświadczanych ludzi. Kiedy kilka miesięcy wcześniej Piotr zaproponował mi wyjazd, zupełnie nie miałam w planie Annapurny, zawsze ją odkładałam. A Piotr powiedział: chciałabym żebyś ze mną pojechała, bo ty masz zawsze szczęście. Po miesiącu stwierdziłam, że pojadę, przy czym miałam bardzo silne wewnętrzne przekonanie, że staniemy na tej górze, widziałam nas tam. Nie umiem wam tego wytłumaczyć, ale czasami mam takie bardzo silne przekonanie, że coś się powiedzie. I faktycznie stanęliśmy na szczycie. Był to jeden z fajniejszych momentów, głównie ze względu na Piotra, że zakończył Koronę Himalajów, a my mogliśmy się cieszyć razem z nim.

Chciałbym zapytać o to, co bardzo podziwiam w tobie i w twojej działalności, czyli o umiejętność samomotywacji. Weźmy przykład z Lhotse. Przypomnę tylko, że Kinga próbowała wtedy wejść z Pawłem na szczyt, spali w obozie czwartym na 7800, atakowali szczyt, doszli do 8200 i musieli się wycofać, zeszli do bazy. Paweł pojechał do domu, a Kinga po dwóch czy trzech dniach odpoczynku ruszyła znowu przez Khumbu, jeden obóz, drugi obóz i weszła na szczyt. Jak to się robi, skąd znalazłaś jeszcze tyle motywacji psychicznych i fizycznych?

Był tylko jeden dzień odpoczynku. To była dla mnie niesamowita wyprawa. Szliśmy, ale od początku tego dnia wszystko szło nie tak, za późno wstaliśmy, za wolno szliśmy, za ciężko. W pewnym momencie miałam mój wewnętrzny głos, który mi powiedział: ani kroku dalej. Przestraszyłam się tego i faktycznie powiedziałam, że w tej chwili musimy zawrócić. Zeszliśmy na dół. Była nas tam piątka, byli też Czesi, i jedna z tych osób właśnie dwie czy trzy godziny później zmarła pod szczytem, nie zawróciła. Słucham swojej intuicji, swojego wewnętrznego nosa, który mówi, że czasami trzeba zawrócić spod samego wierzchołka, żeby nie iść dalej. Po tym zejściu zastanawiałam się co się dzieje, o wypadku z Czechem dowiedziałam się później. Myślałam nad tym, co poszło nie tak, miałam też silne przekonanie, że powinniśmy spróbować raz jeszcze, że powinnam na tym szczycie stanąć, że nie jestem ani zmęczona, ani nie powinien to być koniec wyprawy. Dałam sobie jeszcze jedną szansę, powiedziałam sobie, że jeśli wstanę o godz. 3 rano i stwierdzę, że czuję się dobrze, że mam ochotę wejść na szczyt, to pójdę tylko i wyłącznie do obozu drugiego, a później zobaczę. Myślałam sobie, że absolutnie nie muszę wchodzić na szczyt, tylko zobaczę jak pójdzie dalej i takim sposobem dotarłam aż do wierzchołka.

Zejście ze szczytu Gasherbruma II (fot. Kinga Baranowska)

Kolejnymi małymi krokami. Messner nazwał to kiedyś górską intuicją, umiejętność czucia góry, i że jest tylko jeden sposób, żeby to zdobyć: doświadczenie. Na Lhotse było już widać twoje doświadczenie i umiejętności. Simono Moro pokazywał kiedyś slajd obrazujący Everest, ciąg ludzi na poręczówkach. Simone chciał wejść bez tlenu na szczyt, ale przyznał, że przez te kolejki się nie da.

Też miałam aspiracje, by wejść na Everest bez tlenu, ale faktycznie przez te kolejki nie jest to możliwe. To jest duże wzywanie, ale o tym pomyślę kiedy indziej.

Narzuca się tu pytanie, co dalej, jaki jest kolejny cel?

Nie mam jeszcze żadnych konkretnych planów. Zawsze warunkuje to tym, że góry nie są wszystkim w moim życiu, wszystko inne musi się tak ułożyć, żebym pojechała. To musi być bardzo harmonijne, nie chcę by góry były całym moim życiem, są tylko jego częścią. Jeśli więc wszystko się dobrze poukłada, sprawy zawodowe, prywatne, i tak dalej, to wtedy samoistnie wyłania się kolejny projekt. Nie chcę za wszelką cenę forsować siebie, mojego organizmu, utraciłaby też na tym moja motywacja, gdybym założyła sobie stricte plan co musi być za rok, za dwa lata, trzy i że muszę skończyć Koronę Himalajów, być tą pierwszą Polką. W moim przypadku to tak nie działa.

Wywiad spisała Aneta Żukowska

***

Kinga Baranowska (fot. Marek Kowalski)

Ośmiotysięczniki Kingi Baranowskiej:

Exit mobile version