Ci, którzy bywali w „Murowańcu” na Hali Gąsienicowej w latach 70. i 80., pamiętają zapewne szczupłego, wysokiego, starszego pana, który przechadzał się wokół schroniska z rękami założonymi do tyłu, pilnował porządku, zbierał śmiecie, upominał turystów. Nie był to dozorca, cieć czy palacz. Bardziej pasuje do niego określenie totumfacki. A jeszcze lepiej – uciekinier.
***
Zenon Maksymowicz był artystą fotografikiem. Wikipedia wymienia beznamiętnie wiele jego tytułów i zasług. Miał zostać przedstawicielem Kodaka i przenieść się z Poznania do Warszawy. Meble już pojechały. Wybuchła wojna. Nic z tego nie wyszło. Po wojnie miał na poznańskim rynku sklep. Zabrała go komuna. Tego już było dla niego za wiele. Zaszył się na Hali Gąsienicowej, anonimowy, ukryty, poobijany. Żona została w domu, w Poznaniu. Choć też kochała góry.
Gdy fotografował jakieś murowańcowe imprezy, starał się, by w kadr trafił wazon z kwiatami, żeby było jak przed wojną, elegancko, jak wtedy, gdy świat toczył się jak należy…
Można powiedzieć, że tam umarł, bo właśnie z „Murowańca” zabrała go karetka do tarnowskiego szpitala. I już w góry nie wrócił.
***
Jest rok 1935. „Zawisza” wypływa na szerokie wody. Powstał dawniej, lecz przebudowano go na statek szkolny i zgodnie z życzeniem Mariusza Zaruskiego (wracamy na chwilę w góry!) otrzymał imię na cześć niezłomnego Zawiszy Czarnego.
Młoda męska załoga jachtu „Zawisza” śpiewała dziarsko:
Pod żaglami „Zawiszy”
życie płynie jak w baśni,
Czy to w sztormie, czy w ciszy,
Czy w noc ciemną, dzień jasny.

Nie, nie, to nie na tym jachcie życie płynęło jak w baśni. Dzielni chłopcy przywłaszczyli sobie tę piosenkę, coś przerobili, coś dodali. Tak naprawdę do popularnej rosyjskiej melodii napisała ją Maria Bukarówna, bosman (bosmanka?) na jachcie „Grażyna”, po tym, gdy dziewczyny wyszły cało z burzy. Tak, dziewczyny, bo załoga była wyłącznie żeńska. Po raz pierwszy w Polsce. Na pokład „Zawiszy” wstęp miały wzbroniony. Taki obyczaj i przesądy.
***
Jol, długość 12,8 metra, cztery żagle, których nazwy przywodzą na myśl dalekie kraje i śmiałe rejsy: fok, kliwer, gaflowy grot, bermudzki bezan. Pierwszy polski, żeński jacht pełnomorski.
Imię „Grażyna”, lecz nie na cześć dzielnej i rycerskiej bohaterki poematu Mickiewicza (graži to po litewsku „piękna”), a wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego – w chwili narodzin na nazwisko miał Kurzydło, lecz gdy skończył sześć lat, druga żona jego ojca nalegała, by zmieniono je na Grażyński, od tytułu ulubionego przez jego starszą siostrę Marię poematu. A więc jednak romantyzm! To Grażyński pomagał dziewczętom zbierać pieniądze na marzenia.

Bo jacht, tylko z żeńską załogą, wymyśliły sobie harcerki, co było, jak na tamte czasy odważne, a nawet brawurowe. Pierwszym kapitanem (kapitanką?) była Jadwiga Wolff-Neugebauer z domu Ossowska. Nie ma hasła w Wikipedii. Wyszukiwarka odsyła nas do hasła Adam Wolff. To jej mąż, wioślarz, olimpijczyk z Amsterdamu (1928 rok). A przecież była pierwszą Polką, która otrzymała patent kapitana.
Potem jej funkcję przejęła Jadwiga Skąpska. O niej w Wikipedii już jest. Można powiedzieć, że przez większość życia była harcerką (bo to przecież stan ducha i sposób na życie), wymyśliła i współorganizowała pierwsze w Polsce wodne obozy szkoleniowe i rejsy morskie załóg składających się tylko z dziewcząt.
***
A potem na morza świata wyruszyły Iwona Pieńkawa, Teresa Remiszewska, Barbara Królikowska, Agnieszka Papierniok, Joanna Pajkowska, Monika Witkowska (tak, ta od gór) i wiele innych. Lecz najpierw były one, harcerki, śmiałe marzycielki i morskie wizjonerki.
***
Dlaczego na początku piszę o starszym panu z Hali Gąsienicowej? Bo jedną z załogantek na „Grażynie” była jego żona Maria. Córkę nazwała Grażyna.

Kiedy rozmawiałam o panu Zenonie z jego wnuczką Natalią (przez jakiś czas była związana z Zakopanem), powiedziała: „napisz kiedyś o »Grażynie«, to jest dopiero ciekawa historia!”.
No to napisałam.
Beata Słama
Materiał ukazał się pierwotnie w 13. numerze Outdoor Magazynu (wiosna 2021).