Upał rozlewa się po całym ciele. Droga? Na pozór nieco skomplikowana, ale podróż wyzwala nowe pokłady endorfin. Przedwczoraj moczyłem usta w kieliszku porto w Porto, wczoraj szukałem cienia pod Pomnikiem Odkrywców w stolicy Portugalii, wcinając pastéis de nata i spoglądając na most 25 Kwietnia, łączący Lizbonę z Almadą. Dziś fale Oceanu Atlantyckiego obmywają mi stopy, wiatr walczy z latawcami, na horyzoncie widzę statki, których następnym przystankiem będą Bermudy, Bahamy albo Nowy Jork. W kieszeni mam paczkę miętowych gum, chusteczki higieniczne i charakterystyczny bilet, który kusi wolnością wyboru. Nie mam natomiast kluczyków do auta lub rezerwacji lotniczej. Nie potrzebuję ich na tym wyjeździe.
Dojechałem tu pociągiem. W sumie to kilkoma pociągami. Lśniącymi czystością i tymi, których brudne szyby łakną detergentu niczym kania dżdżu. Z błyszczącymi ekranami tabletów rozrywki pokładowej i tymi, które straszą skrzekliwym głosem z tuluskim akcentem, zapowiadając kolejną stację (Prochain arrêt à Montauban!). Znad Wisły, z centrum Warszawy, do ciepłej Portugalii, pachnącej bułeczkami budyniowymi i sardynkami. Gdybym wsiadł w samolot, cała trasa zajęłaby 3 godziny. Byłaby odmierzoną kawą przyniesioną przez stewardesę oraz kilkudziesięcioma stronami mądrej książki Luigiego Nacciego Nie zgubię drogi. Czego może nauczyć nas wędrowanie.
Tymczasem od startu mojej podróży minęło dobrych 20 dni, książka została przeczytana, a ja wciąż nie dotarłem do miejsca na Półwyspie Iberyjskim, które zaznaczyłem pinezką na mapie. Tylko czy ten punkt jest dla mnie tak istotny? Trasa, którą mam już za sobą, może być zaledwie początkiem Wielkiej Europejskiej Przygody: ogranicza mnie tylko wyobraźnia i data ważności biletu Interrail Global Pass.
* * *
Tutaj, w Portugalii, pod wspomnianym Padrão dos Descobrimentos, wsłuchuję się w chichot historii. Ot, podróżniczy los, który zaprowadził mnie ze stołecznego Dworca Centralnego na Dworzec Wschodni (Oriente) w Lizbonie, z przerwą w Berlinie, Frankfurcie, Paryżu, Barcelonie, Madrycie, Vigo… i jeszcze w kilku mniejszych zakamarkach Europy.
Przechodnie plują do rzeki Tag, budynki mają kolor wyblakłej ochry, termometr wskazuje nachalne 39° Celsjusza. Z góry spoglądają na mnie awanturnicy, odkrywcy, podróżnicy: Henryk Żeglarz, Vasco da Gama, Ferdynand Magellan. Zestaw szaleńców, prący w swoich czasach ku nieznanemu, dysponując jedynym możliwym środkiem transportu w obranej drodze na zachód i na południe, po sławę i bogactwo: karawelami i innymi żaglowcami.
Dla nich droga była środkiem do osiągnięcia celu. Dla mnie celem jest droga.
Zastanawiam się, gdzie ruszyć dalej. Wzrok wędruje po mapie, skupia się na drugiej literze alfabetu. Bruksela? Bordeaux? Bari? Bukareszt? Bratysława? A może rzucić kośćmi przygody, kierując się na północ, do Rovaniemi, w opozycji do tych, którzy twierdzą, że wioskę Świętego Mikołaja można odwiedzić tylko zimową porą. Drogowskazem niech będzie chęć, a nie potrzeba determinowana konkretnymi wytycznymi, które spozierają na nas z klasycznego biletu lotniczego z oznaczonym miejscem startu i lądowania.
Z pociągiem i wieloprzejazdowym biletem kolejowym jest inaczej. Tutaj trasa z punktu A do punktu B może wieść przez miejscowość C, obszar D, kraj E – i w dowolnym momencie mogę podróż przerwać, aby kontynuować ją po zwiedzeniu okolicy, spróbowaniu najlepszych serów w mieście lub po prostu nicnierobieniu na skraju leśnego zagajnika, na dzikiej plaży bądź w cichym zaułku, z dala od kakofonii głównych ulic.
* * *
Skłamałbym, gdybym powiedział, że samodzielnie wpadłem na ten pomysł. Owszem, mam za sobą wiele różnych szalonych eskapad po całym świecie, w tym podobną do tej, kilkutygodniową europejską włóczęgę, bez konkretnych tras i obowiązkowych punktów do odhaczenia – ale tam środkiem transportu były autobusy i oferta Eurolines Pass. To specyficzny „bilet miesięczny”, który umożliwia podróżowanie po prawie całej Europie w ramach jednej, stałej ceny. Wydawało mi się, że siatka połączeń autobusowych jest wręcz idealnie skrojona pod taki wypad, w odróżnieniu od wąskich sznureczków szyn kolejowych, które opasują tylko część europejskich terenów. Myliłem się.
Z błędu wyprowadził mnie Arnfinn, znajomy Norweg, który przejechał całą Europę na jednym bilecie kolejowym. – Interrail działa na takiej samej zasadzie jak Eurolines, ale to znacznie lepsza zabawa. W pociągach nawiązujesz zupełnie inną relację ze współpasażerami, pociągi mają w sobie magię, po pociągu możesz po prostu chodzić, od wagonu do wagonu. No i obserwujesz wszystko dookoła – opowiada Arnfinn. Spróbowałem. I wsiąkłem.
W poprzednim felietonie na łamach Outdoor Magazynu pochyliłem się nad dobrodziejstwami płynącymi z posiadania Deutschlandticket. To bilet miesięczny. Kosztuje 49 euro (około 220 zł) i umożliwia podróże kolejowe po terytorium Niemiec prawie bez ograniczeń, przy wyborze pociągów lokalnych zamiast IC, EC czy ICE. Zwiększamy zatem poziom jednorazowego wydatku, ale równocześnie sporo zyskujemy, rozszerzając możliwość niczym niezmąconych podróży koleją na terytorium 33 europejskich krajów. I jest pięknie!
Co ważne, nie będą to podróże wpływające na środowisko w takim stopniu jak transport lotniczy. International Council on Clean Transportation szacuje, że kolej odpowiada za mniej niż 1/20 emisji CO2, który jest produkowany przez transport. To wielokrotnie lepsze statystyki niż te, które posiadają inne formy transportu indywidualnego i zbiorowego: morski, drogowy, lotniczy.
* * *
Kilkanaście miesięcy po wspomnianej rozmowie otwieram puszkę sardynek, oznaczoną moją datą urodzenia, którą kupiłem w Sintrze. Towarzyszą mi wszędobylskie mewy romańskie i zabłąkany jerzyk alpejski. Za plecami mam kamienną tablicę z napisem Cabo da Roca, przypominającą o tym, że w tym miejscu kończy się Europa. To najdalej na zachód wysunięty punkt lądu stałego naszego kontynentu. Ostatni odcinek drogi, z dworca kolejowego w Sintrze do latarni morskiej na przylądku, pokonałem pieszo. To przyjemny szlak, którego przejście zajęło mi niecałe 4 godziny, z urywającymi głowę widokami, klifami i rozbuchaną przyrodą w pakiecie.
W dole szumi ocean, do najbliższego przylądka po amerykańskiej stronie kałuży (Henlopen) jest blisko 5600 km, a do mnie dociera z całą mocą, że zdanie „zobaczyć ocean i wrócić”, tudzież „od Bałtyku do Atlantyku” – w połączeniu z przyjemną opcją zwiedzania prawie całej Europy – można przekuć w realną podróż z Polski za relatywnie niedużą kwotę, poruszając się wyłącznie pociągami. I takie właśnie doznania stały się moim udziałem.
Bilet Interrail Global Pass otwiera drzwi do dziesiątek możliwych podroży kolejowych po Starym Kontynencie, zarówno tych trwających kilka lub kilkanaście dni, jak i wielotygodniowych eskapad. Ale to nie jest reklama konkretnego biletu – równie dobrze można składać podróż po Europie z pojedynczych biletów kolejowych, kupowanych w razie wystąpienia potrzeby, kaprysu promocji na danej trasie lub po prostu z chęci dołożenia kolejnego odcinka wyjazdu do patchworkowej kołdry przygody.
* * *
Wróciłem do Polski, meandrując po mapie niczym Wisła między Zawichostem a Puławami. Mocno dookoła – i znów mając za wiernego przyjaciela krajobrazy migoczące zza okien przedziałów kolejnych pociągów, a w aparacie zdjęcie z lapidarnym i wszystko mówiącym napisem: „tu, gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”. Zahaczyłem między innymi o włoski but i adriatyckie plaże.
Właśnie, Morze Adriatyckie! Czy wiecie, że ukochana przez naszych rodaków Chorwacja (ponad milion turystów z Polski odwiedziło ten kraj w ubiegłym roku) jest bezproblemowo dostępna nie tylko dla tych, którzy chcą dojechać tam własnym samochodem lub dolecieć samolotem? Ale o tym może przy innej okazji…