Scenariusz jak z filmu – zostawiła pracę w warszawskiej korporacji i przeniosła się w Tatry, żeby robić to, co kocha. Niedawno pokonała solo Wielką Koronę Tatr w rekordowym czasie 40 godzin i 56 minut. Kobiecy rekord pobiła mimo przeszkód w postaci zgubionego izotonika i… zgubionej trasy. Rozmawiamy z Olgą Łyjak.
***
Julia Klimek: Mówisz, że przebiegnięcie Wielkiej Korony Tatr nauczyło cię czegoś o sobie. Co takiego Cię zaskoczyło?
Olga Łyjak: Strasznie bałam się nocy w Tatrach, bo nigdy wcześniej nie spędzałam nocy w górach tego typu. Mimo że przecież startowałam w wielu zawodach, również ekstremalnych. Kiedyś biegłam w zawodach w Beskidach (Bieg 7 Dolin), które zaczynały się w nocy, ale to nie było to samo – biegliśmy łatwym szlakiem w lesie i w tłumie ludzi, nie musiałam nawet włączać czołówki, bo było tak widno o wszystkich lampek. Tym razem byłam sama powyżej 2500 metrów, na grani, gdzie z każdej strony jest z konkretna ekspozycja i miałam już ponad 20 godzin w nogach. Myślałam, że poczuję jakiś paraliżujący strach i będę chciała przeczekać do świtu. Zaskoczyło mnie, że w ogóle się nie bałam, nawet przez chwilę!
Miałaś jakieś zabezpieczenie?
Byłam umówiona z kolegą Kamilem, który mnie odwiózł, że jest w gotowości pod namiotem na kempingu w Słowacji. Umówiliśmy się, że w razie problemów zadzwonię, a on przyjdzie – to miało sens, bo mogło zdarzyć się coś poważnego, jak np. złamanie nogi. Dało mi to spokój psychiczny, żeby w ogóle ruszyć i pokonać strach przed wyruszeniem na to wszystko, co mnie czekało. Ale już po pierwszych dwóch-trzech szczytach poczułam, że naprawdę super się czuję i nie boję się ekspozycji i już wtedy wiedziałam, że raczej nie będę potrzebowała jego pomocy.
Z ekspozycją jest tak, że gdy masz dobry dzień, to idziesz nad 500-metrową lufą i się nie boisz, a w gorszym dniu – przeciwnie. Jak robiłam jakieś rekonesanse sama, to były takie gorsze dni, gdzie się naprawdę bałam przejść jakiś bardziej techniczny fragment z ekspozycją. Na przykład na ostatnim rekonesansie na Ganek przed WKT akurat się bałam — ta grań jest niby łatwa (I UIAA), ale ekspozycja jest z każdej strony. Idziesz prawie okrakiem po tych skałach, tu się trzymasz skały ręką, tu masz nogę a tam z każdej strony „lufa”. Myślałam sobie, że nie ma opcji, że to przejdę podczas WKT, mając ponad 20 godzin w nogach, bez snu i jeszcze być może po mokrej skale nad samym ranem. Zaskoczyło mnie bardzo, że podobnie jak na Gerlachu w nocy, tutaj też w ogóle się nie bałam.

Czyli strach przed nocą w górach dotyczył głównie ekspozycji?
Zaczęłam się nad tym zastanawiać, kiedy zapytała mnie o to bratowa. Bałam się, bo nigdy nie byłam dłużej niż 16 godzin na nogach. Nie robiłam też więcej przewyższenia niż 5000 z hakiem. Bałam się, czy będę miała w ogóle siły powyżej tych 5000 dalej wchodzić pod górę. Obawiałam się, że będę słaba, śpiąca i będę musiała w takim stanie przejść po ciemku jakąś bardzo eksponowaną grań. Wydaje mi się, że taki lęk jest uzasadniony, gdy robi się to po raz pierwszy i to samemu. Najbardziej się chyba bałam właśnie samotności w technicznym terenie w nocy. Póki miałam robić WKT z kolegą, to miałam dużo większy luz i spokój.
Odkąd podjęłam decyzję, że biegnę sama, czyli jakieś 3 tygodnie przed datą, codziennie śniło mi się, że idę sama w nocy w jakimś trudnym eksponowanym terenie, schodzę po sypiących się piargach stromymi żlebami, jestem w jakimś nieznanym terenie. Przeżywałam to tak bardzo, że już po przejściu WKT nadal przez jakieś dziesięć dni mi się to śniło. Mam taką kotarę w sypialni i czasami między nią a ścianą przebija światło. Śniło mi się, że jestem w nocy na grani i muszę pójść w kompletną ciemność, a – nie wiem, co jest dalej. W tym momencie obudziłam się, zobaczyłam kotarę i kompletną ciemność. Wiedziałam, że muszę tam przejść na drugą stronę i autentycznie się bałam. Nagle sobie uświadomiłam, że przecież już nie śpię, a to moja sypialnia. Taki sen miałam kilka razy. Widać, że bardzo to samotne przejście WKT przeżyłam.
W czasie biegu trochę się pogubiłaś.
Pogubiłam się pod Staroleśnym Szczytem już po zmroku, ale zgubiła mnie zbytnia pewność siebie, że dobrze znam teren. Tylko za dnia widzisz szczyt i wiesz, gdzie iść. Masz 5 różnych ścieżek i 5 różnych żlebów, a w nocy widzisz tylko 5 metrów przed sobą. Teren wszędzie wygląda tak samo — jest masa różnych ścieżek i żadnych kopczyków lub przeciwnie, trafiasz na jakiś kopczyk, ale prowadzi on na jakąś inną turnię. Nie włączyłam tracka w zegarku, bo byłam pewna, że dobrze idę. Za wcześnie skręciłam w prawo z Granackiej Ławki i weszłam na jakieś dodatkowe turnie. Później na śladzie trasy zobaczyłam, że weszłam prawie na Wielką Granacką Turnię, później na Małą Granacką Turnię i Granacki Róg — to jest taka boczna grań, dużo kruchego terenu. Dwa tygodnie po moim WKT zginął tam polski wspinacz. Błądziłam na tych turniach, wchodząc i schodząc po dwa razy tym samym fragmentem, po skałach i śliskich trawach, bo w nocy pojawiła się rosa. Na szczęście zachowałam zimną krew i w ogóle nie spanikowałam. Nawet przez moment nie przeszło mi przez głowę, żeby zadzwonić do Kamila czy wzywać jakąś pomoc. Myślałam zadaniowo — żeby iść, póki teren „puszcza”. Później włączyłam na tracku trasę, żeby wracać tak, jak przyszłam i odpaliłam mapy.cz.
Po ponad 1,5 godziny błądzenia wróciłam do właściwej ścieżki – Granackiej Ławki i dalej już szłam z mapą w telefonie w ręku, żeby tej ścieżki nie zgubić. Niestety przewodnicy słowaccy usuwają wszystkie kopczyki wskazujące drogę na te bardziej popularne szczyty, a jak gdzieś skręcisz, trafiasz na kopczyk, ale wskazuje on wejście na jakąś mniej znaną turnię. W każdym razie trafiłam i dopiero wtedy po 22 napisałam do Kamila krótką wiadomość, że się zgubiłam, ale już jest OK, czuję się dobrze i że może iść spać. Później się zorientowałam, że nawet mu nie dałam znać, gdzie w ogóle jestem.

Czy w przyszłości powtórzysz ten wyczyn, ale tym razem bez gubienia się?
Chciałam złamać 37 godzin i myślę, że było to w moim zasięgu. To gubienie się to był czas, około 2 godzin + inne drobniejsze, mniejsze zgubienia na innych szczytach, ale to powiedzmy w granicach dopuszczalnego błędu. Ale chodzi nie tylko o czas. Gdybym się zdrzemnęła albo wypoczęła pod skałą, to bym nie straciła tyle energii, co błądząc na tych turniach. Później na wejściu na Krywań miałam kompletną bombę i męczyła mnie wtedy myśl, że byłabym już na mecie i możliwe, że bez tego gubienia miałabym też więcej sił na końcówce.
Nawet doświadczeni ultramaratończycy mówią, że gdy kończą jakieś trudne ultra, to czasem ich pierwszą myślą jest „nigdy więcej” – po prostu wszystko cię boli. Gdy dotarłam na metę do Trzech Studniczek, czekał na mnie rozłożony przez Kamila koc, na którym ledwo się w ogóle położyłam, bo nie mogłam się nawet zgiąć w pół. Wyłączyłam czołówkę i spojrzałam na piękne gwieździste niebo. Czułam ulgę, że nie muszę już nigdzie napierać, ale moją pierwszą myślą było, że chcę to zrobić jeszcze raz i oczywiście poprawić ten czas”. To jest niesamowite, że wcale nie pomyślałam „nigdy więcej”, mimo tego, że ostatnie 7 godzin na Krywań i w dół pokonałam już tylko siłą woli. Śmiałam się, że wyglądam jak z Walking Dead. Przesuwałam nogi siłą woli, zmuszałam się do każdego kolejnego kroku, widząc szczyt daleko przede mną. Gdy już zbiegałam po ciemku z Krywania, powiedziałam sobie: „Kamil już czeka od kilku godzin, nie mogę tak wolno człapać, muszę naprawdę biec”. Był to już łatwy szlak i biegłam, ile sił. Myślałam, że tempo 7 min/km mam na pewno, spojrzałam na zegarek, a tam… 13 min/km. To była bomba życia.
W jaki sposób odczuwałaś brak snu?
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że w ogóle nie byłam śpiąca. Spodziewałam się jednak, że gdy ta senność mnie dopadnie, to będzie to trwało kilka godzin. Miałam tylko folię NRC na wypadek gdybym gdzieś się musiała kimnąć. Był taki jeden moment drugiego dnia, kiedy zaczęłam podchodzić na Kończystą — godzina szósta, czyli prawie 24 godziny napierania bez żadnych odpoczynków — znad Łomnicy zaczęło wschodzić pomarańczowe słońce. W tym momencie poczułam, że chce mi się spać. Powiedziałam sobie: „Tylko nie to! Już tyle czasu straciłam przez gubienie się, nie mogę teraz iść spać!”. Dosłownie po 30 sekundach zaczęły mnie ogrzewać pierwsze promienie słońca i senność minęła jak ręką odjął. Myślę, że byłam bardzo zmęczona, ale przez adrenalinę i skupienie na ciągłym wyszukiwaniu trasy tak bardzo to do mnie nie docierało. Pewnie gdyby to była jazda na rowerze w łatwym terenie czy monotonny bieg gdzieś przez krzaki, bardziej bym odczuwała senność i zmęczenie. A tu jest taki teren, że nawet przez moment nie możesz zacząć sobie o czymś tam myśleć. Musisz cały czas pilnować, gdzie jest szczyt czy ścieżka. Nie ma momentu na rozluźnienie. Nawet pod Kończystą zaczęłam się gubić, gdy już było widno – tam jest tyle odnóg, różnych ścieżek prowadzących na grań, a nie na właściwy szczyt, że dopiero na samej końcówce podejścia widzisz właściwy wierzchołek. Później na zejściu z Kończystej jest dość trudny teren – luźne kamienie, wielkie głazy bez żadnej ścieżki, nie ma mowy, żeby tam zbiegać, nawet za dnia i na zupełnie świeżych nogach. Cieszyłam się, że nie schodzę tam jednak w nocy, a taki był plan, gdybym się wcześniej nie zgubiła. . Trzeba uważać na każdy krok, bo można w każdej chwili wpaść nogą pomiędzy głazy i zranić sobie nogę albo coś sobie złamać.
Wtedy, w tym kompletnie niebiegowym terenie nie mogłam się doczekać Rysów i łatwego szlaku, po którym będę mogła po prostu biec bez patrzenia ciągle pod nogi. No i najciekawsze było to, że właśnie ten łatwy biegowy odcinek z Rysów na Krywań okazał się największą masakrą. Do pokonania było jakieś 25 kilometrów, 1200 metrów łatwego zbiegu i 1200 metrów przewyższenia w górę łatwym i długim szlakiem. Wtedy dopiero zaczęłam czuć, jak bardzo jestem zmęczona i odwodniona.. Zaczęło się myślenie: „tyle straciłam na gubieniu się, już bym schodziła z Krywania”. Takie myśli dręczyły mnie już do samego końca. Zaczęłam myśleć, że nie mam już izotonika i muszę pić samą wodę ze strumieni. Pod Krywaniem pierwszy raz uświadomiłam sobie, że mam masę kamieni w butach. Przez ponad 30 godzin ich nie wysypałam, a przecież cały czas miałam żwir w butach. Wsypał się nawet do skarpetek, mimo że miałam wysokie skarpety kompresyjne. A wcześniej te kamyki w butach w ogóle mi nie przeszkadzały. Ten łatwy teren, na który tak bardzo czekałam okazał się najtrudniejszy mentalnie, pojawiła się przestrzeń na myślenie, o czym tylko chciałam. Wcześniej po prostu nie mogłam o niczym innym myśleć, jak o tym, żeby pilnować właściwej ścieżki, regularnego jedzenia i picia.

Twoja biegowa kariera wystartowała bardzo szybko.
Faktycznie, od początku zaczęłam startować w zawodach, i bardzo szybko w górach. Chyba po prostu zawsze lubiłam wyzwania i rywalizację i jak zaczęłam biegać, to od razu pojawiły się starty ww zawodach. Do biegania namówił mnie brat. Wcześniej jeździłam na rowerze, ale głównie w weekendy.. Przez pracę, różne obowiązki jeszcze jak mieszkałam w Warszawie, przestałam jeździć, bo to pochłaniało za dużo czasu. Na Mazowszu trzeba było zrobić 150 km, żeby się zmęczyć na rowerze.
Pod koniec 2010 roku pojechałam do brata do Wrocławia na „weekend aktywacyjny”. Brat z Kasią, obecnie jego żoną już biegali, Kasiamiała nawet maraton na koncie. Wymyślili pierwszego dnia hiking na Ślężę, drugiego dnia rowery, a trzeciego dnia bieg na 6 km w parku. Zapisali mnie na ten bieg, chociaż protestowałam, że na pewno nie pobiegnę. Broniłam się rękami i nogami. Zjadłam wtedy jakieś straszne ilości jedzenia na śniadanie i potem na tym biegu umierałam, bo wszystko mi stanęło w żołądku. Pobiegłam „na maksa”, poleciałam od startu do mety. Tak mi się to spodobało, że jak wróciłam do Warszawy, to i od razu ściągnęłam sobie plan treningowy do półmaratonu. Najśmieszniejsze jest to, że zupełnie świadomie wybrałam plan dla średniozaawansowanych, mając przebiegnięte dopiero 6 km. Zaczęłam realizować ten plan, bieganie chyba pięć razy w tygodniu – od razu podbiegi, jakieś interwały, wszystko było w tym planie (śmiech). Później spotkałam się z Kasią i moim bratem w Sylwestra i Kasia poleciła mi, żebym zapisała się na obóz biegowy. Znalazłam w Internecie tylko dwa obozy– jeden z biegaczką z Poznania i drugi z Olkiem i Agnieszką Kruszewską-Senk z Warszawy – obozybiegowe.pl. Oni się od razu odezwali., że mają jeszcze jedno miejsce. I tak pojechałam na obóz biegowy w lutym w Tatrach po 3 miesiącach biegania (śmiech).
Jak sobie na nim radziłaś?
Moje pierwsze buty do biegania to były zwykłe buty do asfaltu marki Nike, w dodatku za małe.. Szybko poschodziły mi od tych butów paznokcie. Kupiłam tylko jakieś ciepłe legginsy, ale plecak, bluzy, kurtkę, wszystko miałam z roweru.Pojechałam na ten obóz, który trwał tydzień, a ja sobie go przedłużyłam jeszcze o kolejny, bo parę osób jeszcze zostało. W pierwszym tygodniu zrobiliśmy 70 km po górach, co było dla mnie wtedy wielkim wyczynem. Śniegu było mało, ale wszędzie był lód. I ja w tych butach do asfaltu, bez żadnych kolców, bieżnika, biegałam po tym lodzie. Inni biegacze mieli jakieś buty z kolcami, goretexem, dla mnie czarna magia. No ale utrzymywałam równowagę, czasami zaliczyłam jakąś glebę, ale ogólnie się nie bałam i bardzo spodobało mi się to bieganie w terenie. Trenerem dla grupy najbardziej zaawansowanej był Jacek Gardener i jak zobaczył jak biegam, to od razu wziął mnie do tej najmocniejszej grupy. Zaproponował mi trenowanie w klubie biegowym w Warszawie, gdzie był trenerem. I jak wróciłam z Zakopanego, to od razu zaczęłam tam trenować Mieliśmy dwa razy w tygodniu treningi na stadionie na Agrykoli.
Wtedy były tam dwie, może trzy grupy, a teraz podobno tam się wbić nie można, bo tak się rozhulało bieganie. Był to naprawdę świetny czas, od razu wsiąkłam w to biegowe towarzystwo. Widzieliśmy się nie tylko na treningach, ale jeździliśmy razem na różne zawody. Wtedy w Warszawie wszyscy biegacze się znali. Albo z tych treningów na Agrykoli, albo z cotygodniowych zawodów, były wtedy dwa cykle – Grand Prix Warszawy w Lasku Kabackim i Zimowe Biegi Górskie na górkach w Falenicy i wszyscy się tam pojawiali. Ścigałam się na tych zawodach z Patrycją Berezowską, Anią Celińską, Dominiką Stelmach czy Alicją Paszczak, poprzednią rekordzistką WKT. To było wtedy bardzo małe środowisko.
W naszym klubie sporo osób już biegało po górach i przygotowywało się do Rzeźnika. Zaczęłam jeździć na te zorganizowane obozy regularnie zimą do Zakopanego, a latem w Karkonosze. Często było tak, że w Karkonoszach obóz trwał tydzień, a ja sobie jeszcze brałam wolne i siedziałam na przykład trzy tygodnie, a później zaczęłam już sama sobie organizować takie wyjazdy.
Teraz ktoś cię prowadzi biegowo?
Od dawna nie mam już żadnego trenera. Po Jacku moim trenerem był Artur Jabłoński , specjalista bardziej od biegów asfaltowych, ale też biega po górach, ostatnio wygrał 100 km na Biegu 7 Dolin. Jak mieszkałam w Warszawie, to się to sprawdzało. Ale zaczęłam częściej wyjeżdżać w góry, później przeprowadziłam się do Zakopanego. Tutaj musiałabym mieć trenera na miejscu.Trzeba ciągle aktualizować plan , bo w górach jest za dużo zmiennych, a ja nie lubię i w ogóle nie trenuję na bieżni mechanicznej.Zaczęłam też zimą bardzo dużo trenować na skiturach, dodatkowo na szosie, rowerze górskim, na gravelu. Lubię eksplorację nowych terenów, biegowo wspinaczkowe wyrypki, długie trasy na gravelu, to się nie bardzo wpisuje w plany biegowe. Stwierdziłam, że nie ogarnie tego żaden trener, a ja już bardzo dobrze znam swój organizm i najlepiej wiem, kiedy mogę przycisnąć mocniejszy trening, kiedy – w zależności od pogody – mogę zrobić coś bardzo długiego, a kiedy potrzebuję odpocząć.

Masz jakiś własny „reżim” treningowy?
Jeśli mam jakiś cel, to wiem mniej więcej, jakie jednostki robić, żeby jak najlepiej się przygotować. Ale nie jest to plan ułożony z miesięcznym wyprzedzeniem. Gdy startowałam w wyścigach kolarskich, to aktycznie realizowałam jakiś bardziej konkretny plan. Tu mamy pomiar mocy i robimy
określone, bardzo konkretne jednostki. Na rowerze ten wysiłek jest bardzo specyficzny i wiadomo, że trzeba mieć na przykład określoną moc na krótkich odcinkach, czy bardzo dużą wytrzymałość na długich podjazdach, łatwo jest to zmierzyć i wyliczyć, z jaką mocą trzeba trenować. Do biegów, zwłaszcza ultra po górach trenuję bardziej na wyczucie, bez takich sztywno określonych założeń. W górach mamy mnóstwo zmiennych, jak na przykład ukształtowanie terenu, różne nachylenie podbiegów i na każdym biegu jest inaczej. W bieganiu też często forma zależy od konkretnego dnia, szczególnie u kobiet, czasem po prostu jest nie ten dzień i nie pobiegniesz mocniej.
Więc tak, mam w głowie jakieś określone jednostki, na przykład mocniejsze podbiegi, mocniejszy bieg ciągły, długa wycieczka biegowa, ale to, którego dnia zrobię daną jednostkę zależy od samopoczucia danego dnia i od pogody, bo jeśli leje cały dzień, to nie idę na 6 godzin biegania po Tatrach.
Nie ciągnie cię w jakieś inne góry? Żeby zrobić jakiś indywidualny projekt?
Wiele razy o tym myślałam, np. o biegu na Mont Blanc. Takie projekty za granicą wymagają jednak i większych funduszy, i czasu. W Tatrach jest mi łatwo coś zrobić, bo po prostu mam te góry pod ręką. Z Wielką Koroną Tatr czekałam z dziesięć dni na okienko. A co, gdybym była w Alpach i byłoby nagle załamanie pogody i musiałabym czekać? Łatwiej jest to robić komuś, kto ma swoich sponsorów, jakiś team i dużo czasu na takie projekty. Gdy masz pracę i swoje obowiązki, nie jest łatwo zorganizować taką większa wyprawę za granicą. Łatwiej jest pojechać na zorganizowany bieg, dlatego robiłam wiele takich biegów za granicą. Były takie okresy, że w Tatrach prawie nie biegałam, bo jeździłam w Alpy, Pireneje czy inne mniej znane góry, koczowałam pod namiotem, trenowałam i startowałam w biegach.
A Ty masz jakichś sponsorów?
Nie ma tak dobrze. Ze sponsorami też jest tak, że trzeba pisać, wysyłać, prosić. Może to wynika z mojego charakteru, ale lubię być samodzielna, zarobić sobie swoje pieniądze i nikt mi nie będzie później mówił, że mam zrobić to albo tamto. Mam za to sponsorów sprzętowych i to jest duże wsparcie, bo nie muszę kupować butów, ciuchów, większości sprzętu. Najdroższy jest sprzęt skiturowy i rowery i to kupuję sobie sama.
Cały czas pracujesz jako adwokat?
Trzeba z czegoś żyć (śmiech). Zawsze chciałam mieć wolny zawód i być niezależna, a adwokat nie może być nawet zatrudniony na umowę o pracę. Chciałam być architektem jak moi rodzice, ale się zbuntowałam i chyba trochę na złość im, dwa miesiące przed egzaminami na studia, zrezygnowałam z tego. Na szybko wymyślałam inna studia w kierunku moich zainteresowań typu historia sztuki czy filozofia, ale mój tata wybijał mi to z głowy. Mówił, że powinnam mieć pracę, którą lubię, ale też taką, z której się będzie dało jakoś żyć, a filozofię to mogę sobie uprawiać w wolnym czasie. No i jakoś tak spontanicznie padło na prawo, a potem ku zdziwieniu całej rodziny inżynierów, poszłam na aplikację adwokacką. Było momentami bardzo trudno, bez żadnego wsparcia, kontaktów, ale ja zawsze byłam ambitnym kujonem, więc własną ciężką pracą gdzieś tam się przebijałam do najlepszych kancelarii w Warszawie, udzielałam się też społecznie, byłam dwie kadencje radną województwa. No a potem to wszystko rzuciłam dla biegania i gór i jestem sobie zwykłą adwokatką w Zakopanem, która w każdej wolnej chwili biega po górach.