Podczas wspinania musisz czasem podjąć decyzję, że świadomie rezygnujesz z pełnej kontroli, że idziesz, choć wiesz, że nie panujesz w pełni nad sytuacją. Są dwa wyjścia: albo się wycofasz, albo to zaakceptujesz – mówi Rafał Sławiński dla Outdoor Magazynu.
Z Rafałem Sławińskim, wybitnym wspinaczem, alpinistą i eksploratorem, mieliśmy okazję porozmawiać podczas 11. Krakowskiego Festiwalu Górskiego. Naszą bardzo przyjemną rozmowę Rafał rozpoczął anegdotką…
Rafał Sławiński: Zaczepił mnie dziś dziennikarz Polskiego Radia. Nie szukam rozgłosu, ale mimo wszystko zrobiło mi się miło. Padło pytanie: „Nie widział pan pana Bieleckiego?” (śmiech)
Karolina Szymańska: Informacje o Krakowskim Festiwalu Górskim pojawiły się w mediach z największym nasileniem po panelu dotyczącym Broad Peaku i Polskiego Himalaizmu Zimowego… Od wielu miesięcy to gorący temat.
Media podniecają się, kiedy jest tragedia i śmierć.
To fakt, sukces pojawia się w mediach przez krótką chwilę, jeżeli w ogóle. A jak to wygląda w Kanadzie? Podejrzewam, że zmagacie się z podobnymi problemami.
W Polsce i tak jest nieźle z rozpoznawalnością wspinania. Nawet przeciętny człowiek będzie wiedział, kim byli Kukuczka i Rutkiewicz. Aktualnie zainteresowanie budzi Broad Peak. W Kanadzie natomiast ludzie nie wiedzą zupełnie nic, zero. W Ameryce Północnej jest to sport funkcjonujący gdzieś na uboczu. Szczególnie wspinanie alpejskie nie istnieje w świadomości ogółu. W masowej wyobraźni funkcjonuje przede wszystkim Everest.
Próby zainteresowania nie dają efektu, nie rozbudzają tej ciekawości?
Za wejście na dziewiczy K6 West dostaliśmy z Ianem Welstedem nominację do nagrody National Geographic „2014 Adventurer of the Year”. Podczas jednego z wywiadów radiowych, już na koniec rozmowy dziennikarz zapytał mnie: „To co, teraz chyba Everest?”. Jakież było jego zdziwienie, kiedy powiedziałem, że zupełnie się tam nie wybieram i uważam to, co zrobiliśmy, za dużo bardziej interesujące. (śmiech)
W Polsce wspinanie, szczególnie sportowe, staje się modne i powoli przestaje być sportem elitarnym. Coraz częściej widać je w reklamach i serialach. Jak to wygląda w Kanadzie?
Wspinanie sportowe rzeczywiście jest popularne, ale najwięcej ludzi wspina się na panelu. Są nawet tacy, którzy poza panel w ogóle nie wychodzą. Pojawiła się też dość ekspansywna moda na bouldering. Nie ukrywam, że dla mnie może on być środkiem do rozwoju wspinaczkowego, ale sam w sobie nie jest zbyt atrakcyjny. Każdy oczywiście robi swoje, ale mam kolegów, którzy jadą do Afryki Południowej, Francji czy Szwajcarii i nawet nie biorą liny… Trudno to zrozumieć. (śmiech)
Bouldering Cię nie interesuje?
We wspinaniu lubię wszystko, ale muszę przyznać, że w boulderowaniu jestem słaby. Za to bardzo lubię wspinanie sportowe. Latem zdarza mi się miesiącami patentować drogi. Mam swoje projekty, na których wiszą ekspresy i uparcie miesiąc po miesiącu na nie wracam.
Wspinasz się głównie w Górach Skalistych – mieszkasz w samych górach czy gdzieś blisko?
Samochodem 40 minut… Nie jest to pod samym domem, ale blisko.
Twoi rodzice są Polakami, na co dzień mieszkasz w Kanadzie – często bywasz w Polsce?
Ostatnim razem byłem tutaj z okazji zaproszenia na Krakowski Festiwal Górski w 2009 roku. Wcześniej był to rok 1991.
Miałeś okazję wówczas się powspinać? Słyszałam, że pociągają Cię tatrzańskie trawki.
Niestety, nie było czasu na poważniejsze wspinanie. Ale mam wrażenie, że tatrzańskie trawki są na swój sposób unikalne, i chciałbym kiedyś przyjechać na dłużej, żeby się w nich pobawić.
Zauważyłam, że często rozmawiają z Tobą wspinacze starszej daty. Znają Cię. Stare znajomości z Twoimi rodzicami?
Zanim wyjechaliśmy z Polski, rodzice bardzo aktywnie działali wspinaczkowo. Mama już nie żyje, ale tata nadal się wspina.
Ile ma lat?
76.
Wspinacie się razem?
Tak, nawet nauczył się drytoolować. Przygotowujemy się do wspólnego przejścia Polar Circus, wielkiego klasyka lodowego.
To czekamy na wieści w takim razie, bo to fantastyczne i wyjątkowe. Góry są ogromną częścią Twojego życia, towarzyszą Ci od dziecka. Czy czujesz, że dla tej swojej pasji musiałeś coś poświęcić?
Wiele decyzji podjąłem ze względu na góry. Mieszkam tam, gdzie mieszkam właśnie ze względu na ich bliskość. Jak wiele znaczą w moim życiu, zrozumiałem jednak dopiero wtedy, kiedy na czas robienia doktoratu musiałem na kilka lat przenieść się do Chicago. Wcześniej jeździłem w góry tak po prostu, coś tam robiłem, wspinałem się, spędzałem czas. W Chicago znalazłem się tysiące kilometrów od nich i zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo mi ich brakuje. Teraz na co dzień jestem blisko Gór Skalistych, ale kiedy wyjeżdżam poza Kanadę, tęsknię za nimi, nawet kiedy jest to wspinaczkowy wyjazd. Po dłuższej nieobecności zaraz po powrocie sprawdzam, co koledzy załoili z nadzieją, że było deszczowe lato. (śmiech). W języku angielskim funkcjonuje nawet taki termin FOMO – fear of missing out – lęk przed tym, że coś nas omija.
Jednak mimo tych obaw przezwyciężasz FOMO i wyruszasz poza rodzime rejony…
Co pewien czas ciągnie mnie w te wysokie góry. Na K6 West mieliśmy z Ianem taką ogromną satysfakcję, że udało nam się wykorzystać dotychczas zdobyte umiejętności na czymś większym. Droga podeszła nam idealnie i mimo górskiego charakteru dobrze się w niej czuliśmy. To co wcześniej robiłem, owszem, było ciekawe, ale przejście tej ściany było dla nas obydwóch wyjątkowe.
Wspinasz się od około dwudziestu lat. Boisz się czasem przed wejściem w ścianę?
Bardzo. Przed rozpoczęciem wspinaczki na K6 West bardzo się bałem. Do tego stopnia, że dzień przed wyjściem zrobiłem sobie w dzienniku listę tego, czego się boję. To jakby trochę pomogło.
Podobno najgorsze jest podejście pod samą ścianę…
Najbardziej obawiałem się właśnie tego pierwszego dnia. Miałem zaufanie do siebie i Iana, że ze wspinaniem sobie poradzimy. Bałem się przejścia przez lodospad. Leży on w wąskiej dolinie, z trzech stron otoczonej wysokimi ścianami, z których często schodzą lawiny. Wiedziałem, że to będzie trochę ruletka. Kiedy doszliśmy do ściany, natychmiast przestałem się bać. Strach pojawił się ponownie, kiedy trzeba było wrócić. Czekaliśmy do wieczora, żeby ograniczyć możliwość zejścia lawin i rozpoczęliśmy sprint w dół.
A sama ściana? Wspinanie wam odpowiadało, ale podczas przejścia, szczególnie tego pierwszego, nie zawsze wszystko ma się pod kontrolą.
Na kluczowych wyciągach były takie sytuacje – cienki lód, ostatni przelot majaczący gdzieś daleko w dole. Była chwila zastanowienia. Idę dalej czy nie? Podczas wspinania musisz czasem podjąć decyzję, że świadomie rezygnujesz z pełnej kontroli, że idziesz, choć wiesz, że nie panujesz w pełni nad sytuacją. Są dwa wyjścia: albo się wycofasz, albo to zaakceptujesz.
A czy kiedyś to przekroczenie granicy się zemściło? Posunąłeś się za daleko?
Miałem kilka takich momentów, że zaliczyłem poważne upadki. Wtedy właśnie tę barierę przekroczyłem. Miałem jednak też trochę szczęścia.
We wspinaniu istnieje możliwość, że jednak coś może pójść nie tak…
To właśnie kwestia podejmowania decyzji. Czy w danym momencie chociaż do pewnego stopnia jest racjonalne pójść dalej i przekroczyć bariery, czy jest to już idiotyzm. Wspinanie zawsze jest trochę nierozsądne, mimo tego dobrze znać moment, kiedy podjęcie ryzyka nie jest nierozsądne aż tak bardzo. Ale to jest właśnie wspaniałe we wspinaczce. Decyzje.
Coś jeszcze?
Wspinanie jest też sportem w jakiejś części intelektualnym. Logistyka wyprawy, samego wspinania, jak się przygotować, jaką ilość szpeju zabrać… To szczególnie dało nam się we znaki na K6 West. Musieliśmy zabrać w ścianę plecaki, a chcieliśmy żeby jednak można je było podnieść. Ostatecznie ważyły 20 kg. Poza tym czasem sobie myślę, że to taki sport trochę dla ciamajd. Dla tych, którzy są słabi w innych dyscyplinach… Do drużyny piłkarskiej nas nie chcą, sporty zespołowe nie dla nas, więc idziemy w góry. (śmiech)
Na swoim blogu napisałeś post pod tytułem „Collecting summits”. Kolekcjonujesz szczyty? Przybijasz je jak motylki?
Nie, zdecydowanie nie. Podczas wyjazdu na K6 West zrobiliśmy kilka szczytów sześcio- i pięciotysięcznych. Bardziej dla aklimatyzacji niż z potrzeby, a tytuł był raczej z przekąsem. Mam swój cel, a reszta jest środkiem do jego osiągnięcia.
Jak finansujesz swoje wyjazdy?
W Kanadzie nie ma wypraw narodowych, nie ma możliwości skorzystania z publicznych środków. Dlatego, kiedy wiem, że gdzieś się wybieram − oszczędzam. Pomagają nagrody, np. na K6 West dostaliśmy GORE-TEX Shipton/Tilman Grant, Lyman Spitzer Cutting Edge Climbing Award i Mugs Stump Award, w sumie 12 000 dolarów, które pomogły w części sfinansować wyjazd do Pakistanu. Często jest to też jedną z przesłanek wyboru celu… Na co mnie stać.
Jak twoja żona znosi wyjazdy? Dla rodzin „hobby” wspinaczkowe najczęściej okupione jest nerwami.
Dla żony szczególnie ten ostatni wyjazd był stresujący. Przede wszystkim ze względu na morderstwa pod Nanga Parbat. Ale nawet „codzienne” wspinaczki są dla niej stresujące. W końcu tu też są duże, odległe sciany, kruszyzna, lawiny… Alpinizm nie jest bezpiecznym hobby.
Na co dzień wspinasz się w Górach Skalistych, jesteś z nimi związany. Jak wygląda ich eksploracja? Wciąż można wytyczyć coś nowego?
Są jeszcze szanse na nowe przejścia alpejskie czy mikstowe. Jest ich bardzo dużo. Nawet istniejące drogi, szczególnie alpejskie, nie mają powtórzeń albo mają ich niewiele. W himalaizmie drugich wejść nie ma. Przygoda może i jest taka sama, ale satysfakcja jakby mniejsza, no i brak rozgłosu i sławy. Ja jestem natomiast pewien, że na wielu drogach w Górach Skalistych, szczególnie przy tych rzadkich powtórzeniach, satysfakcja będzie pod każdym względem tak samo wielka.
A jak wygląda liczba wspinających się na tych drogach? W Tatrach często bywa pusto, mimo że góry są stosunkowo małe.
U nas jest tak samo. W ogródkach drytoolowych i mixtowych są kolejki, na popularnych drogach lodowych, szczególnie pod koniec sezonu. Dni są dłuższe, jest cieplej, drogi są przedziabane. Wtedy rzeczywiście widać ludzi. Ale na większych alpejskich drogach są pustki. Takich osób, które wspinają się na „ekstremach”, miejscowych Jorassach czy Eigerach, jest może tuzin.
Podobnie jest w Polsce – sportowe drogi są oblegane, ale na te bardziej „przygodowe” jest już mniej chętnych.
W sumie to nie powinno jednak dziwić. Ja też większość czasu wspinam się sportowo. I tylko co pewien czas, kiedy coś mnie zainspiruje, działam. Muszę przyznać, że nie prowadzę wyczynowych dróg w górach co weekend, bo jest to jednak obciążające i psychicznie, i fizycznie.
Która wspinaczka najbardziej utkwiła Ci w głowie, była przełomowa, może wyjątkowa?
Piotrek Drożdż z magazynu „Góry” poprosił mnie o taki artykuł: 10 najbardziej pamiętnych wspinaczek. Ale wiesz, ja nie chcę robić sobie takiego rankingu i tak podchodzić do wspinania. Jakie przyjąć kryterium wyboru tej jednej drogi – trudność, piękno, ekspozycja…? Każde wspinanie jest inne. Poza tym w różnych momentach coś innego nas pociąga i fascynuje. Ale jeżeli już musiałbym wyróżnić jakąś jedną drogę − to przejście sprzed kilkunastu lat… Było to drugie przejście mikstowej, siedmiowyciągowej drogi i jej pierwsze uklasycznienie. Wspinałem się wtedy dwa lata. Z kolegą przeczytaliśmy o niej w przewodniku i udało nam się ją uklasycznić drytoolowo. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że była już wiele razy próbowana, ludzie zaliczali na niej potężne loty.
Czasem lepiej pewnych rzeczy nie wiedzieć przed…
To fakt. (śmiech) Ale chyba właśnie wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że jako ci młodzi, wychowani już w drytoolingu, mieliśmy umiejętności, byliśmy lepiej przygotowani. Zobaczyliśmy, że rzeczy, które wydawały się nam niemożliwe, stały się realne. Ta droga to taka klasyczna fascynacja trudnością, co nie zawsze pochwalam.
W takim razie jak wybierasz swoje cele? Ze względu na marzenia? Są to jakieś drogi, które chciałeś zrobić, odkąd zacząłeś się wspinać?
Raczej nie myślę tak długofalowo. W zeszły weekend wytyczyliśmy z kolegą nową drogę lodową. Na soplu lodowym 1000 metrów nad doliną, na który już pewnie 20 lat patrzyłem. Trzeba się było sprężyć i pójść. I tak też się stało. Mam w głowie taką listę możliwości – tu jest możliwość, tam jest możliwość.
A jak było z K6 West?
Mój pierwszy wyjazd do Pakistanu był do Doliny Charkusa. Wówczas mogliśmy wchodzić na szczyty do 6500 metrów n.p.m. Do tej wysokości nie potrzeba specjalnych pozwoleń i zbędnej biurokracji, którą w Pakistanie uwielbiają. Są to tak zwane trekking peaks. W tej nomenklaturze również Trango Towers są trekking peaks. Wtedy oprócz pozwoleń nie mieliśmy też doświadczenia. Zresztą teraz też nie czuję jakbym miał jakieś ogromne, ale wtedy miałem zerowe. Szukałem jednak możliwości, wiedziałem że coś chcę zrobić, gdzieś pojechać. Zobaczyłem wówczas ten szczyt i wydał mi się takim fajnym kompromisem. Niezdobyty, bardzo ciekawa ściana, którą już kiedyś próbowano bezskutecznie przejść, a jednocześnie poczucie, że leży w zakresie możliwości. To jest właśnie kwestia doboru celu. Żeby było trudne, ale nie za trudne.
Żeby nie trzeba było podejmować tych decyzji, czy kolejny ruch jest już poza rozsądną granicą ryzyka?
Ale też dlatego że cel, który jest nie do zrobienia, nie jest ciekawy.
Motywacja do wspinania. Zawsze ją masz?
W Górach Skalistych wspinam się na tyle długo, że aby rano wstać i iść, musi to być coś fajnego. Ostatnio znajomi próbowali mnie namówić na wspinanie, ale nie miałem ochoty wstawać o 3.00 czy 4.00 rano, żeby zrobić drogę, którą robiłem już 10 razy. Nie chciało mi się. Może brak motywacji? Ale z drugiej strony kiedy coś podnieca, automatycznie rozpala chęci. Wtedy z motywacją nie mam problemu.
Apetyt rośnie…
Albo po prostu staje się bardziej wybiórczy.
***
Rafał Sławiński – urodził się 4 marca 1967 roku w Warszawie, tu też przez pierwsze 6 lat chodził do szkoły. Jako dziecko zapalonych taterników i narciarzy, Elżbiety z Lewandowskich i Andrzeja Sławińskiego, dużo jeździł na nartach na Kasprowym Wierchu, w Szczyrku i w Karpaczu.
W 1979 rodzina Sławińskich wyjechała z Polski do pracy w Algierii, potem przebywali we Francji, wreszcie w roku 1982 wyemigrowali do Kanady i osiedli w Calgary. Tu Rafał ukończył liceum i poszedł na studia. Studiował w Calgary i Chicago, by uzyskać doktorat z geofizyki na University of Calgary. Obecnie pracuje jako profesor fizyki na Mount Royal University of Calgary. Od roku 1990 jest żonaty. W 1993 roku odwiedził Polskę – w Tatrach przeszedł zachodnią ścianę Kościelca drogą Stanisławskiego (z Pawłem Kunachowiczem), był na Orlej Perci i przeszedł z Hali do Morskiego Oka, żeby zobaczyć najsłynniejszy rejon wspinaczkowy w Polsce.
W Górach Skalistych Rafał odbył swoje pierwsze wspinaczki z ojcem w latach 1988/89, lecz wkrótce usamodzielnił się i przejawił nieprzeciętny talent wspinaczkowy. Pierwszą trudniejszą drogą była Humble Horse na północnej ścianie Diadem Peak w rejonie Columbia Icefield, w roku 1995. Robił ją powtórnie w 2008 roku i wcale nie wydała mu się taka łatwa. Ma w dorobku ogromną ilość przejść w Kanadyjskich Górach Skalistych, wśród których do najpoważniejszych należą:
- Nowa droga na północno-wschodniej ścianie Mount Chephren, w warunkach zimowych (marzec 2007),
- Nowa droga na północno-wschodniej ścianie Mount Andromeda (2006),
- Pierwsze zimowe przejście drogi Greenwood-Locke na północnej ścianie Mount Temple (2004).
Rafał parokrotnie wspinał się w górach Alaski, m. in. w 2005 roku wraz z Walerym Babanowem zrobił nową drogę południowo-zachodnią ścianą Mount McKinley (Denali). Czterokrotnie wspinał się w Karakorum (w latach 2005, 2006, 2009 i 2013), zdobywając kilka dziewiczych szczytów wysokości rzędu 6000 m.
W 2013 roku Rafał Sławiński, wraz Ianem Welstedem, dokonał pierwszego wejścia na K6 West (7040 m) – wybitny wierzchołek w rozległym masywie K6 (in. Baltistan Peak, 7282 m). Przejście zostało dokonane w dniach 26-28 lipca w stylu alpejskim, 2,5-kilometrową ścianą z lodowca Charakusa. Kanadyjska dwójka stanęła na dziewiczym wierzchołku 28 lipca około godziny 10. W czasie zejścia alpiniści musieli jeszcze dwukrotnie biwakować. Do bazy dotarli 30 lipca w godzinach rannych według czasu pakistańskiego.
Obecnie Rafał Sławiński należy do najlepszych wspinaczy mikstowych i lodowych na kontynencie amerykańskim. Przed paru laty był również czołowym przedstawicielem północno-amerykańskiego nurtu sportowego we wspinaczce. Jego specjalnością były ekstremalnie trudne drogi mikstowe. Był jednym z prekursorów dry-toolingu. W latach 1999-2003 wielokrotnie wygrywał poważne zawody wspinaczkowe, w tym najważniejsze amerykańskie zawody we wspinaczce lodowej i mikstowej – Ouray Ice Festival rozgrywane co rok w Ouray, Colorado, USA. (źródło: KFG)
Comments 2